MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Miasto, które nie śpi

Redakcja
Są dwa wyjścia: ciągłe rozdrapywanie ran albo gwałtowny skok do przodu. Berlin wybrał drugie rozwiązanie.

Korespondencja z Berlina

Korespondencja z Berlina

Są dwa wyjścia: ciągłe rozdrapywanie ran albo gwałtowny skok do przodu. Berlin wybrał drugie rozwiązanie.

Dzisiejszy Berlin nie przypomina już ani trochę rozdartego murem, podzielonego miasta sprzed kilkunastu lat. Ślady przeszłości znikają w cieniu jednego wielkiego placu budowy. Nowa stolica Niemiec wkracza w XXI wiek jako najbardziej dynamicznie rozwijająca się metropolia w środkowej części Europy. Młody, kosmopolityczny moloch, w którym łatwo się zgubić, za to trudniej zasnąć.
   Kiedy po siedmiu godzinach jazdy samochodem przesiadam się wreszcie na S-Bahn, miejski tramwaj (tutejsze rozległe przestrzenie zniechęcają nawet najwytrwalszych piechurów) i docieram do centrum, okazuje się, że oto... zniknął właśnie jeden z najbardziej znanych berlińskich symboli. Słynną Bramę Brandenburską owija teraz szczelnie płachta z reklamą Deutsche Telekom, finansującego rozpoczętą w zeszłym roku renowację. Dzięki temu wydaje się mała i brzydka. Zupełnie nie przypomina znanego z archiwalnych zdjęć monumentalnego budynku, pod którego kolumnami maszerowały wojska hitlerowskie, radzieckie, a mieszkańcy wschodniej części miasta rozwieszali czerwone flagi. Teraz, na jasnobłękitnym płótnie reklamowym, kolumny uginają się śmiesznie pod fasadą, obciążoną nazwą sponsora. To prawdziwa gratka dla turystów - ustawiają się na rozkopanym i zamkniętym dla ruchu placu Paryskim i pstrykają aparatami, uwieczniając dodatkowo dwa nowe budynki, które zdążyły już wyrosnąć po obydwu stronach Brandenburger Tor. Jeszcze półtora roku temu w miejscu, gdzie teraz wznosi się zaprojektowana przez Eugena Guttmana siedziba Dresdner Bank, były tylko fundamenty i przyozdobione kwiatami klomby. Dziesięć lat temu - ponure pustkowie, ironicznie nazywane "ziemią niczyją". Pierwsze potwierdzenie faktu, że Berlin ciągle jest w ruchu, ciągle się zmienia i nigdy nie odczuwa satysfakcji z tego, jaki jest. Poczucie _status quo _daje jedynie budka z kiełbaskami, której właściciel nieodmiennie zachęca klientów do podpisywania petycji przeciw przeniesieniu straganu w inne miejsce. Nieodmienna jest też gigantyczna kolejka oczekujących na wejście do zmodernizowanego Reichstagu, gdzie za darmo można się przespacerować pod szklaną kopułą. Na drugim końcu Strasse der 17 Juni, w złoconej statule Wiktorii na szczycie Kolumny Zwycięstwa odbija się słońce. Kolumna, ufundowana dla upamiętnienia zwycięstw Prus nad Danią, Austrią i Francją, stała się nowym symbolem, ulubionym przez fanów muzyki techno. U jej stóp rozgrywa się ich coroczne święto, berlińska Parada Miłości.
   Po przeciwnej stronie, naprzeciw oznaczonego krzyżami miejsca, w którym nie tak dawno jeszcze stała część 155-kilometrowego muru, w niewielkim sklepie z pamiątkami za jedyne 18, 30 lub nawet 80 "ojro" (wymawiane z charakterystycznym "errr") można nabyć na własność mniejszy lub większy jego kawałek, oczywiście pokryty obowiązkowym graffiti. Wśród odwiedzających toczy się dyskusja dotycząca autentyczności owych okruchów. Ostatecznie przeważa sceptycyzm. Na szczęście są jeszcze puszki z berlińskim orzeźwiającym powietrzem (Berliner Luft) - 2 "ojro" za sztukę.
   Przechodzę przez bramę. Wsiadam znów do S-Bahnu na stacji Unter der Linden, znajdującej się na początku najsłynniejszej berlińskiej promenady, która przez blisko 30 lat należała do Deutsche Demokratische Republik. Kierunek: wschód, na modernizowany i przebudowywany Dworzec Wschodni - Ostbahnhof, niegdyś stację docelową pociągów z Polski. W pobliżu najdłuższy z zachowanych fragmentów muru, pokryty wielobarwnymi rysunkami. Staję pod ścianą. W pamięci słowa ze starej płyty Lou Reeda, jednej z wielu poświęconych dawnemu Berlinowi: _In Berlin by the wall you were five foot ten inches tall... (W Berlinie pod ścianą miałaś 5 stóp i 10 cali wzrostu). _Pięć stóp i dziesięć cali - to ponad 177 centymetrów, zupełnie się nie zgadza. Wiem już, że poszukiwanie śladów przeszłości nie ma sensu. Są dwa wyjścia: ciągłe rozdrapywanie ran albo gwałtowny skok do przodu. Berlin wybrał drugie rozwiązanie. Najlepiej widać to na

Potsdamer Platz

   Na największy plac budowy w Europie wyjeżdża się z dworca ruchomymi schodami. Naprzeciw straszy ciągle panorama dźwigów, ale żeby znaleźć się w mieście przyszłości, wystarczy odwrócić się, a później zadrzeć wysoko głowę - przy Potsdamer Strasse wyrosły już szklane wieżowce - 75 i 107 metrów, dwa z siedmiu otaczających oddany do użytku w czerwcu 2000 r. owalny budynek Sony Plaza. Okrągła konstrukcja jego dachu, arcydzieło nowoczesnej inżynierii konstrukcyjnej, złożone ze stalowych kabli i prętów, wydaje się dryfować w powietrzu jak wielki namiot. Pod dachem olbrzymie kino IMAX z trójwymiarowym ekranem, sklepy, kawiarnie i restauracje - nawiązanie do niegdysiejszej atmosfery tego miejsca, które przed wojną było największym placem rozrywki w Europie. Zwiedzający zatrzymują się przy centralnie ulokowanej fontannie i trochę z niedowierzaniem popatrują w dół i w górę. A przecież to jeszcze nie koniec. Ciągle trwają prace nad budową olbrzymiego dworca Lehrter Bahnhof, po drugiej stronie ma stanąć kompleks luksusowych apartamentów i budynków użyteczności publicznej. Ktoś, kto za wszelką cenę chce wrócić do przeszłości, powinien dojechać stąd S-Bahnem do Friedrichstrasse, a stamtąd przesiąść się na którąś z linii metra w kierunku wschodnim, która zawiezie go na

Alexanderplatz

   Tylko tutaj niewiele się zmieniło. "Alex", jak pieszczotliwie nazywają go berlińczycy, wciąż wygląda jak wizytówka stolicy socjalistycznego państwa - rozległa, smagana wiatrem przestrzeń z rozrzuconymi tu i ówdzie budkami sklepikarzy handujących kiełbaskami. Na szczęście przed siermiężnością dominującego nad placem hotelu Forum można uciec na stojącą tuż obok Fernsehnturm, 362-metrową wieżę telewizyjną zwieńczoną charakterystyczną kulą. Wyjazd na górę, do obracającej się wokół własnej osi restauracji, z której okien widać panoramę całego Berlina, kosztuje tylko 6 "ojro". Pracownicy obsługujący dwie superszybkie windy z uśmiechem zapraszają do środka. Podróż na szczyt trwa zaledwie minutę. Choć ustawione na dole tabliczki informują, że wszystkie miejsca są zarezerwowane, w rzeczywistości restauracja świeci pustkami. Siedząc tutaj, można umilać sobie czas poszukiwaniem ciągle widocznych różnic architektonicznych między wschodnią a zachodnią częścią miasta. Pomijając narosłe na wschodnich krańcach koszmarne blokowiska i olbrzymie place, jest ich coraz mniej. Pod wieżą spory tłumek otacza grupkę młodzieńców wykrzykujących raźno: "ein, zwei, drei". Znajoma skądinąd gra w trzy karty na "Aleksie" to też jedna z wizytówek Berlina. Równie atrakcyjna jak

Kreuzberg

   Dzielnica, określana w przewodnikach jako "centrum alternatywnej kultury", okazuje się przede wszystkim brudną i zaniedbaną enklawą tutejszej mniejszości tureckiej. Mało reprezentacyjne sklepy oblepione pstrokatymi reklamami, na murach starych, zdewastowanych kamienic - plakaty. Orientalne stragany, dziwne, mroczne knajpy, w których całymi dniami przesiadują wyłącznie brodaci mężczyźni, przyglądając się z niechęcią obcym. Na ulicach świeże ślady niedawnych utarczek anarchistów z policjantami z okazji Święta Pracy - zdemolowane samochody z powybijanymi szybami, splądrowany supermarket. Niby nic nowego - obchody 1 maja w Berlinie już od 1987 r. są okazją do walki między lewackimi demonstrantami a stróżami porządku, jednak w tym roku władze miasta zapowiadały, że policjanci będą zachowywać się powściągliwie, aby nie prowokować starć. Efekt - blisko 80 rannych. - Porażka - jak pisze "Berliner Zeitung".
   Przedstawicieli awangardy - dziwacznie poubieranych, często brudnych artystów z nieodłącznymi psami - można spotkać dopiero wieczorem na bocznych uliczkach Kreuzbergu, w knajpach serwujących Berliner Weisse.
   Z Kreuzbergu można wydostać się S-Bahnem numer 5, kierunek Charlottenburg. Czwarta z kolei stacja to

Zoologischer Garten

   Stąd w zasadzie powinno wyruszać się na podbój Berlina. To już nie jest bowiem ten Bahnhof Zoo, o którym dobre dziesięć lat temu drapieżnym falsetem śpiewała pierwsza dama niemieckiej sceny punkowej - Nina Hagen. Znacznie bardziej przypomina Zoo Station z utworu grupy U2 (notabene, dociera tu właśnie linia metra o takiej nazwie) - ruch, bieganina, nerwowość, tysiące przewijających się wokół twarzy. Wystarczy stanąć lub usiąść w samym środku obszernego hallu, żeby pod wpływem tętniącej w nim energii zapomnieć o niewyspaniu i zmęczeniu. Czarno-żółte tablice wyświetlają aktualne rozkłady jazdy. Patrząc na wiszący pod sufitem sporych rozmiarów telebim, po którym teraz leniwie przesuwają się reklamówki Deutsche Bahn, przypominam sobie letni wieczór sprzed dwóch lat, kiedy podróżni gęsiego przeciskali się jednym wąskim przejściem pośrodku hallu. Reszta zajęta była przez siedzących ciasno obok siebie na podłodze kibiców. Na ekranie wyświetlano właśnie mecz Niemcy - Portugalia. Spokojnymi zazwyczaj Niemcami targały gwałtowne emocje. Najczęściej powtarzanym słowem było cokolwiek nieparlamentarne "Scheisse". Narodowa reprezentacja przegrywała 3-0.
   Spokojniej na Zoo robi się dopiero późnym wieczorem, kiedy przyjeżdżają tu tylko ekspresowe pociągi dalekobieżne, a pracownicy dworcowego punktu obsługi klientów mogą bez przeszkód obserwować nieliczne postacie przycupnięte po kątach głównej sali. W ciągu ostatnich kilku lat zniknęły zeń przyciągane narkotycznym głodem koleżanki Christiane F., zdesperowane dzieci żebrające o pieniądze na kolejną działkę. Choć w tunelach prowadzących na perony i do metra, obok skrzynek na bagaże, można ciągle spotkać kilkunastu wychudzonych i obdartych ćpunów, a obok oferujących swoje usługi homoseksualistów, dworzec stracił już ponurą sławę i trudno dziwić się takim berlińczykom, jak znajomy nauczyciel angielskiego Zygfryd Kremeier, którzy uważają go za jedno ze swych ulubionych miejsc w mieście.
   Z Zoologischer Garten tylko kilka kroków do Kufursterdamm, najelegantszej berlińskiej ulicy. Robi się coraz później. Pod Gedachtniskirche, wkomponowanej w nowoczesną formę ruinie zbombardowanego w 1945 r. kościoła, gromadzą się grupki młodych ludzi. Berlin nigdy nie zasypia, więc najwyższy czas, żeby rozpocząć nocną podróż po lokalach. Jest ich taka różnorodność, że przybysz z kulturalnego Krakowa może poczuć się jak zagubione dziecko z prowincji. Jeśli ktoś nie chce tracić czasu na błąkanie się po długich ulicach, może mieć wszystko pod jednym dachem - kino, studio nagrań, salon sztuki i cztery knajpy, każda z innym wystrojem i atmosferą. Trzeba tylko odwiedzić

Tacheles

   Ulokowany kilka metrów za stacją Friedrichstrasse, zrujnowany budynek na zabałaganionym podwórku nocą przypomina gigantyczny dom duchów. W świeżo wymienionych, olbrzymich oknach odbija się światło świec. Na parterze działa zaimprowizowany bar na świeżym powietrzu. Pokryta graffiti, przypominająca labirynt klatka schodowa prowadzi na pierwsze piętro, gdzie wzrok przyciąga znajomy plakat z Amelią - tu znajduje się High End, kino wyświetlające głównie niskobudżetowe i alternatywne produkcje. Nad kinem kawiarnia Zapata, gdzie, siedząc na wysłużonych sofach, można słuchać muzyki i oglądać wyświetlane na fasadzie sąsiedniej kamienicy eksperymentalne obrazy. Na piętrze trzecim mieści się Manufaktur, miejsce opanowane przez niezależnych artystów, którzy nie przerywają swojej pracy nawet na widok niespodziewanych gości. Większość awangardowych dzieł przeznaczona jest na sprzedaż - obok tablicy, do której przytwierdzone są malowane na żywo niewielkie obrazki, wisi kartka informująca o cenach, obok stoi puszka na drobne. Pełna samoobsługa. Jeszcze wyżej, na piątym piętrze, kolejny bar, tym razem z muzyką house i techno. Tu odbywają się taneczne imprezy.
   Kunsthaus Tacheles, umieszczony w przedwojennej galerii handlowej "Friedrichstrasse Passage", blisko jedenaście lat temu zasiedlili dzicy lokatorzy - głównie artyści. Wkrótce powstała tutaj znana na całym świecie scena "off", eksponująca rzeźby, organizująca wystawy, koncerty i seanse filmowe. Nie pasowało to do zamierzeń inwestora, planującego przekształcenie całego obszaru w nowoczesną dzielnicę. Wreszcie, po kilku latach pertraktacji, zawarto ugodę. Do roku 2003 wokół Tacheles ma wyrosnąć czterdzieści nowych budynków, tworząc dzielnicę pod nazwą Johannisviertel. Sam Kusthaus uzyska status zabytku i będzie służył nadal jako centrum sztuki, odnajmowany artystom za symboliczne "ojro" na miesiąc. Ostatnie już chyba takie miejsce w Berlinie.
    BEATA CHOMĄTOWSKA

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Inflacja będzie rosnąć, nawet do 6 proc.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski