MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mistyfikacja "doktora" z Krakowa

Redakcja
Gdy kobieta sprzątająca jeden z wagonów pociągu relacji Kraków - Gdynia sięgnęła pod środkową kanapę, w ślad za ruchem miotły wysunęła się ludzka stopa w szarej pończosze.

Słynne procesy krakowskie

Kilka dni później, w bagażowni dworca kolejowego we Wrocławiu dokonano kolejnego straszliwego odkrycia. Zaalarmowani fetorem, jaki unosił się nad nieodebranym przez właściciela wiklinowym koszem, pracownicy bagażowni zdecydowali się komisyjnie otworzyć przesyłkę. "Wewnątrz leżały zwłoki kobiety bez rąk i nóg. Zmasakrowane zwłoki były ubrane w sukienkę w kwiatki granatowo - niebieskie. Miejsca odcięcia głowy i nóg owinięte były w ręcznik, flanelę, dziecięce majteczki - taką informację można było przeczytać w weekendowym wydaniu "Dziennika Polskiego" z 28-29 sierpnia 1955 roku.

Żeby ukazać pełny obraz odrażającej zbrodni z lat 50 - tych, która odbyła się w jednej z krakowskich kamienic, musimy cofnąć się kilka lat wstecz. W 1947 roku Stanisław W. był młodym człowiekiem, szykującym się na studia medyczne. Można przypuszczać, że wybór takiej drogi życiowej w oczach społeczeństwa, które w pamięci miało dopiero co zakończoną wojnę, był nobilitacją i powodem do dumy.

Oczami wyobraźni widać rodziców W. z wioski koło Dąbrowy Tarnowskiej, którzy z utęsknieniem czekając na powrót syna z Krakowa, gdzie zdawał egzamin na medycynę. Nie zawiedli się, młody człowiek oświadczył, że z rokiem akademickim rozpoczyna studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Nikomu wtedy przez myśl nie przeszło, że Stanisław W. zataił prawdę. Kłamstwo wprowadziło w ruch machinę, która po latach popchnęła fałszywego doktora do zbrodni.

Jeszcze studiów nie skoczył, a już leczy

Akta sądowe sprawy W. składają się na dwa tomy papierów zapisanych przez zeznania świadków i samego oskarżonego, który o powodzie nie przyznania się do porażki pisze tak. "Obawiałem się sprawić przykrość rodzinie i nie być skompromitowanym przez kolegów."

Prof. Bogusław Sygit z Zakładu Podstaw Prawa Medycznego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Bydgoszczy, w książce "Kto zabija człowieka. Najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce", przytacza słowa jednego z oskarżycieli fałszywego doktora: "Wstyd mu było wrócić do rodzinnego miasta. Kupił więc sobie czapkę studencką oraz biały kitel i chodził na niektóre wykłady i ćwiczenia. Wszem i wobec głosił, że jest studentem medycyny. Zawarł sporo znajomości ze studentami, asystentami. Wszystko to ułatwiło mu późniejszy wstęp do klinik i szpitali. (...) W końcu znajomi sami wmówili w niego, że jest lekarzem. Radzili się, prosili o przepisanie lekarstwa, o zbadanie itd. Tak rozpoczął praktykę lekarską".

W. podczas jednego z przesłuchań wspominał, że kiedy jeździł do rodziców na wieś, przyszła do niego kobieta z chorym dzieckiem, mówiąc, że ma dolegliwości żołądkowe. "Student" poradził zażywanie środków przeczyszczających, co w krótkim czasie pomogło pierwszemu pacjentowi W., o którym od tego momentu zrobiło się głośno w rodzinnej miejscowości. Ludzie szybko roznieśli wieść, że jeszcze studiów nie skończył, a już leczy.
Od tego czasu, przyszły "lekarz" co niedzielę jeździł do domu i w mieszkaniu rodziców przyjmował pacjentów, którzy płacili mu nie tylko pieniędzmi, ale i mięsem, jajkami czy masłem.

Mistyfikacja zaczęła przynosić korzyści. W. okłamywał każdego chorego, który przychodził z nadzieją na wyleczenie, choć jak przyznawał po latach, nikomu tym nie zaszkodził, przypisując neutralne leki.

Zaskakujące jest to, że w kłamstwo fałszywego doktora uwierzył nie tylko prości ludzie, ale i światłe towarzystwo krakowskich lekarzy. W. był częstym gościem kliniki chorób kobiecych przy ul. Kopernika 23. Bez trudu zawierał znajomości z pracownikami służby medycznej, przedstawiając się jako lekarz terenowy. Po studiach na drzwiach mieszkania wywiesił tabliczkę "Dr medycyny Stanisław W." i przyjmował pacjentki. Jako uznany lekarz wżenił się w dobrą krakowską rodzinę.

Na kłamstwie nie można budować

Jak pokazuje historia Stanisława W., kłamstwo może być sposobem na całkiem dostatnie życie. Zapytaliśmy znanego krakowskiego socjologa z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, prof. Zbigniewa Nęckiego dlaczego człowiek tak łatwo daje się nabrać na mistyfikację. - Kultura przyzwala na pewną grę obłudy i fałszu. Drobne kłamstwa dotyczą praktycznie każdej sfery naszego życia. Kłamiemy, że zupa nam smakuje, że obraz naszego przyjaciela jest naprawdę dobry, tylko po to, żeby nie sprawić innym przykrości - mówi profesor, wskazując również na inne powszechne kłamstwo - makijaż. Zdaniem Zbigniewa Nęckiego, kobiety podkreślają oczy i usta po to, żeby wydawać się kimś innym, atrakcyjniejszym. - Jest to tak powszechny zabieg, że zapominamy, że u jego źródeł leży kłamstwo - wyjaśnia pracownik UJ.

Ten przykład, zdaniem socjologa, doskonale pokazuje stosunek człowieka do informacji jakie mu przekazuje inna osoba. - Generalnie wierzymy, że drugi człowiek zawsze mówi prawdę, zwłaszcza osoby wykonujące takie zawody jak lekarz. Biały fartuch ze stetoskopem do osłuchiwania klatki piersiowej przewieszonym przez szyję, sprawia, że co do prawdomówności cyrulika nie mamy żadnych zastrzeżeń - tłumaczy profesor.

Zdaniem Zbigniewa Nęckiego, motywacja kłamstwa jest zawsze taka sama - zamaskować swoje słabe strony i niepowodzenia. W ten sposób można zdobyć wiele rzeczy, ale jak mówi stare polskie przysłowie "Prawda ma krótkie nogi". Na kłamstwie nie można budować. Konstrukcja mistyfikacji prędzej, czy później zaczyna się rozpadać.

- Ludzie, którzy budują na kłamstwie własne życie, w obliczu nagiej prawdy stają w sytuacji podbramkowej. Badania pokazuję, że w takiej sytuacji około 80 procent ludzi łapie się za najbardziej radykalne sposoby, żeby ochronić się przez wyjawieniem tajemnicy. W człowieku budzą się najgorsze instynkty, które mogą doprowadzić do tragedii - twierdzi pracownik UJ, dodając, że zgodnie z zasadą, że sytuacja zmienia człowieka, krańcowa sytuacja prowadzi nas poza granice sumienia

Kochała się w swoim doktorku

Jeszcze podczas studiów W. poznał dużo starszą od siebie straganiarkę. Maria G. pochodziła z Odrzykonia, gdzie żyła z mężem i dwójką dzieci, które zginęły w czasie wojny. Od tego czasu zaczęły się problemy. Nie mogła dogadać się z mężem, a kiedy złapał ją paraliż prawej ręki i nogi nie miała czego szukać na wsi. Wyjechała do miasta i zajęła się handlem obnośnym. Traf chciał, że któregoś dni podszedł do jej straganu Stanisław W.

Prof. Sygit początek ich znajomości opisuje tak: "Coraz częściej i dłużej przystawał przy jej stoisku. Pytał o zdrowie, o rodzinę. Dźwigał towar i pomagał w porządkach. W staruszce obudziła się nadziej. Za kilka lat, gdy W. skończy studia, ona prosta, wiejska kobieta będzie miała znajomego lekarza. Na pewno się nią zajmie, wyleczy z ułomności."

Współlokatorka Marii G. z mieszkania przy ul. Zwierzynieckiej, podczas przesłuchania w sprawie morderstwa przyznała, że obserwowała znajomość koleżanki. Po pewnym czasie zaczęła podejrzewać, że straganiarka kocha się w swoim doktorku. "Nawet ciastka i cukierki przechowywała dla doktora, nigdy ich sama nie jadła" - czytamy w aktach sądowych.

Podejrzenia okazały się trafne. Maria G. zaczęła zwierzać się współlokatorce z dobroci swojego opiekuna, który prowadził ją pod rękę do domu lub zawoził dorożką. Przynosił jej lekarstwa, osłuchiwał i mierzył ciśnienie. Wielbiła go za to. Bezgranicznie mu zaufała i wierzyła w niego.

Kobieta, podobnie jak najbliżsi Stanisława W. również nie przypuszczała, że przyszły "doktor" wciąga ją w niebezpieczny świat kłamstwa, w którym W. czuł się jak ryba w wodzie.

Uczucia okazywane dużo starszej od siebie kobiecie, były kolejną mistyfikacją, która miała przynieść opiekunowi kalekiej handlarki korzyści finansowe. Wykorzystując słabość Marii G., mężczyzna pod byle pretekstem pożyczał pieniądze - to na potrzeby związane ze studiami, a to na urządzenie gabinetu. Dawała ile chciał. Bez świadków i pokwitowań.

W. z czasem przyznał się straganiarce, że jest żonaty i ma dzieci. Była o to zazdrosna, ale ten ją pocieszał, mówiąc, że w małżeństwie mu się nie układa i zamierza się rozwieść. Póki co wyłudzał ile się dało. Kiedy Marii nie było przy nim, żył wystawnie. Kupował do domu najdroższe artykuły importowane. Nosił najmodniejsze ubrania. Miał nawet własnego "goryla", którego opłacał i utrzymywał. Ułomna kobieta dawała się zwodzić "doktorowi" do 1954 roku, kiedy to odebrano jej koncesję na prowadzenie handlu.

Ostatni zastrzyk

Straganiarka z dnia na dzień zostaje bez pracy i oszczędności, które w całości zdążyła wydać na Stanisława. Prosi go o zwrot przynajmniej części pieniędzy, a kiedy ten nie oddaje, zaczyna podejrzewać go o najgorsze. Kobieta prosi znajomego mecenasa, którego poznała, gdy kupował u niej gazety, o pomoc w sprawdzeniu kim jest Stanisław W. Po kilku dniach mecenas informuje ją, że W. nie jest lekarzem. Maria G. przeżywa szok. Nie ma oszczędności, zakazano jej handlowania, a stan zdrowia coraz mocniej jej dokucza. Pisze list do swojego brata w Argentynie "(...) chciałam już do was dawniej napisać, ale nie miałam odwagi i dopóki nie potrzebowałam, to nie chciałam się wam narzucać." Mijają miesiące, a brat nie odpisuje. Gdy wreszcie nie widzi wyjścia, kobieta chce pozwać swojego doktorka do sądu.
Świat zbudowany na kłamstwie zaczyna się rozpadać. Stanisławowi W. grozi skandal. O jego mistyfikacji wie schorowana staruszka. Jeśli kłamstwo wyjdzie na jaw, to będzie to dla niego koniec. W głowie W. rodzi się plan zbrodni.

Prosi Marię G. o spotkanie na którym zapewnia, że załatwił jej łóżko w szpitalu i pobyt w sanatorium. Kobieta, mimo podejrzeń jest szczęśliwa. Wyjazd planują na 29 sierpnia. W. przyjeżdża po kobietę wcześnie rano i zabiera ją do swojego mieszkania, żeby wykonać kilka badań. Na pytanie kobiety, gdzie jest żona i dzieci, odpowiada, zgodnie z prawdą, że na wakacjach.

Tego dnia kobieta miała dostać ostatni z 10 zastrzyków witaminy B-forte, na które chodziła do pielęgniarki Marii - Stefanii O. "Doktor" wykorzystał tę sposobność, oświadczając, że sam wykona ostatni zastrzyk. Zamiast codziennej dawki leku wstrzykuje staruszce zabójczą porcje trucizny.

Czynił to nieumiejętnie

O tym, co dalej działo się w mieszkaniu W., najlepiej mówi eksperyment przeprowadzony przez prokuraturę w celu wyjaśnienia zbrodni. Przyniesiono tam siekierę i kawałki drewna. Odgłosy rąbania przypominały dźwięk upadających mebli. W ten sposób znaleziono odpowiedz na pytanie, dlaczego nikt nie zareagował na dziwne odgłosy w mieszkaniu "doktora". Komu taki stukot mógłby kojarzyć się z ćwiartowaniem ludzkiego ciała.

W protokole sekcji zwłok, przeprowadzonym przez biegłych medycyny sądowej stwierdzono, że sprawca do pocięcia denatki użył siekiery, tasaka lub podobnego narzędzia. I... czynił to nieumiejętnie.

Rozwiązanie sprawy rozczłonkowanych zwłok zajęło milicji ponad dwa lata.

Jak zeznawała podczas przesłuchania pielęgniarka Stefania O., dwa miesiące po zaginięciu handlarki, kobieta przypadkowo spotkała "doktora" na ul. Szpitalnej w Krakowie. Dowiedziała się wtedy od W., że jej pacjentka za 9 dni wróci do domu, ale kiedy kilka tygodni później ponownie natknęła się na niego, ten zaczął nerwowo wypierać się kontaktu z handlarką. Mówił "Ja jej nie odwoziłem, ja nie wiem co się z nią stało, ja nic nie wiem".

Po mimo śmierci staruszki Wójcik dalej chciał czerpać korzyści z byłej znajomości z Marią G. Skontaktował się listownie z bratem kobiety, który mieszkał w Argentynie, pisząc mu, że handlarka przebywa w szpitalu, a on się nią opiekuje. Prosi o przysłanie paczek z lekarstwami. Ten spełnia prośbę, zawiadamiając jednocześnie o całej sprawie swojego brata w Odrzykoniu, gdzie był dom rodzinny.

Rodzina kobiety zainteresowała się jej zaginięciem. Bracia sprawę zgłosili na milicję, ale dopiero po kilku miesiącach skojarzono ten wypadek z ciałem znalezionym w wiklinowym koszu.

Głowę zakopał na cmentarzu

Fałszywego doktora zatrzymano w grudniu 1957 roku. Podczas przesłuchania potwierdził, że nie jest lekarzem, a jego tytuł jest mistyfikacją na którą nabrali się nawet naukowcy z Akademii Medycznej. Do zamordowania Marii G. jednak się nie przyznał, pomimo tego, że w toku śledztwa udowodniono mu, że kapa, w którą zawinięty był tułów denatki, była własnością jego teściowej. Z kolei majteczki dziecięce, którymi owinięty był kikut szyi, były jego dziecka.
Proces Stanisława W. odbywał się przed Sądem Wojewódzkim w Krakowie w dniach od 23 października do 12 listopada 1958 roku. Fałszywy doktor został skazany na dożywocie. W jednym z artykułów Marii Osiadacz z lat 80 - tych, w tygodnika "Prawo i życie", można znaleźć informacje o tym, co działo się z W. po zapadnięciu wyroku.

W międzyczasie zamieniono mu karę na 25 lat więzienia. Do zbrodni W. przyznał się dopiero po 20 latach. Mówił, że zabił na skutek szantażu ofiary. Powiedział, że głowę zakopał na jednym z cmentarzy krakowskich.

Po wyjściu z więzienia w 1978 roku pracował i opiekował się swoją schorowaną matką. Zmarł w 1980 roku.

MARCIN BANASIK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski