Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moje drugie życie po przeszczepie

Maciej Makowski
Krystyna Murdzek nie lubi się nad sobą użalać
Krystyna Murdzek nie lubi się nad sobą użalać Fot. Anna Kaczmarz
Krystyna Murdzek nie wie skąd miała w sobie aż tyle siły, by przetrwać lata dializ i oczekiwanie na nową nerkę. Dziś pomaga innym. Walczyć i cieszyć się z nowego narodzenia.

Wchodząc na salę wyłożoną białymi kafelkami nie usłyszała: „Witam wśród nas, niech się Pani nie martwi”. Chorzy leżeli w łóżkach, milczeli i obserwowali. Może myśleli: „Nie tylko mnie to dopadło, ale innych też”.

Nie wiedziała, co ją czeka. Bała się. Paraliżowała ją sama świadomość wiązania się półtorametrowym wężykiem ze sztuczną nerką – maszyną niosącą ból, ale i ratującą życie. Czuła się tak, jakby za chwilę miała zostać zamknięta w więziennej celi. Z tą różnicą, że gdy winny dostaje wyrok, wie przynajmniej ile lat spędzi za kratkami. Przekraczając próg sali dializacyjnej, nie wiedziała jak długo w niej zostanie. I czy w ogóle wyjdzie z niej żywa.

Jedno nie dawało jej spokoju. – Nie pasuję tam – powtarzała. Ona – okaz zdrowia, zawodniczka, trenerka, nauczycielka wychowania fizycznego. Na sali widziała przykutych do łóżka, umierających ze strachu, wymiotujących, wynoszonych, którzy nie byli w stanie o własnych siłach ruszyć się z miejsca.

Położyli ją w kącie przy ścianie, naprzeciw okna. Czuła się jak aktorka stawiająca pierwsze kroki na scenie. Przed nią gremium profesjonalistów, którzy za chwilę wydadzą swoje krytyczne oceny. Nic takiego nie nastąpiło. Chorzy tylko patrzyli i milczeli. Przyszła pielęgniarka, ostrożnie wkłuła igły. Po chwili poczuła jakby coś wysysało z niej krew.

Kiedy kończy się wolność...

O chorobie dowiedziała się przypadkiem. 30 lat temu. Była zima, synek Krystyny Murdzek, który ledwo co skończył roczek, dostał wysokiej gorączki i drgawek. Tracił przytomność. Bała się, że umiera. Było późno, dobijała się od drzwi do drzwi, szukając pomocy.

W końcu udało się zawieźć małego do szpitala. Były to czasy, kiedy rodzice nie mogli pozostać na oddziale z dziećmi. Ona – kochająca matka, nie mogła pozwolić, żeby leżał sam w szpitalnym łóżku. Zabrała go do domu.

Czuwała dzień i noc. Sprawdzała czy oddycha. Wyzdrowiał, ale ona – pod wpływem stresu – sama znalazła się w szpitalu. Diagnoza – genetyczna wada nerek: zapalenie miedniczek nerkowych, wielotorbielowatość nerek.

Proszę żyć normalnie, ale regularnie robić badania, zapisywać wyniki, sprawdzać, czy parametry nerkowe nie pogarszają się – radzili lekarze. Postanowiła, że musi wykorzystać każdy dzień wolności, zanim zacznie dializę. Tak też zrobiła, oddając się bez reszty swojej pasji.

Krystyna Murdzek stworzyła i przez 10 lat prowadziła reprezentacje osób niepełnosprawnych w stopniu lekkim intelektualnie. Zawodniczki z jej grupy „Sprawni razem” zdobywały medale na mistrzostwach świata, Europy i olimpiadach. Trenowana przez nią Danuta Poznańska na zimowych igrzyskach paraolimpijskich w Nagano w 1998 roku zdobyła dwa brązowe medale w biegach narciarskich. Były to jedyne medale zdobyte przez Polską reprezentację wśród niepełnosprawnych, jak i pełnosprawnych sportowców. Przez cały ten czas żyła w przeświadczeniu, że zdarzy się jakiś cud. Nerki same się naprawią... i tak przez 17 lat.

Choroba nerek rozwija się powoli i jeśli pacjent jest dobrze diagnozowany, może odwlekać wyrok. Z roku na rok wyniki miała coraz gorsze. Kiedy lekarze przy kolejnych kontrolach namawiali ją na dializę, odmawiała. Później przestali pytać. Nie jadła, piła wodę, chodziła głodna i osłabiona, byle tylko poprawić wyniki. Balansowała na krawędzi. Kiedy zaczęła pluć krwią, zdała sobie sprawę, że dosięgła ją rzeczywistość. Nerki przestawały działać. – Tak – pomyślała – kończy się wolność.

...i zaczyna więzienie

Zatrzymano ją w szpitalu na pięć dni. Dializy miała codziennie. Były krótkie, żeby przyzwyczaić organizm do nowej sytuacji. Sprawiały jej ogromny ból, a ramię było coraz bardziej opuchnięte. Straciła smak i cały czas kaszlała. Do domu wróciła 6 stycznia 2001 roku. Już trzy dni później w hali Torwaru w Warszawie odbierała nagrodę z rąk prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. – Chciałam udowodnić wszystkim, że mogę żyć normalnie. Podjęłam wyzwanie i udało się – mówi. Po powrocie rozpoczęła regularne dializy. Trzy razy w tygodniu. Ale też pojawiały się nowe cele do osiągnięcia.

Zauważyła, że podczas zabiegów chorzy są zagubieni. Najczęściej wyłączają się i patrzą tępo w sufit. Lekarzy interesują wyniki badań czy rodzaje leków, które należy podać. Rzadko poruszane są tematy natury psychologicznej: co pacjent czuje, czego najbardziej się obawia? Bo dializa to pasmo problemów.

Chorzy często tracą pracę, zmienia się ich status społeczny, a w konsekwencji przychodzi załamanie. Ale ona była inna. – Nigdy nie zaakceptowałam tego stanu. Wiedziałam, że to tylko jeden z etapów w moim życiu. Celem stał się przeszczep, a ja wierzyłam, że jeśli się czegoś bardzo pragnie to się spełnia – opowiada.

Zawsze była uparta. Tak jak wtedy, kiedy zdecydowała, że pójdzie na bal maturalny. Musiała, przecież była wychowawczynią jednej z klas. W szatni szpitala w Krośnie powiesiła czarną, długą suknię wieczorową. Inni chorzy nie mogli się nadziwić – Jak to – po dializie idzie pani na bal? – pytali z niedowierzaniem. – A na bal – odpowiadała z uśmiechem. I mimo że spędziła na nim tylko godzinę, osiągnęła kolejny cel. – Osoba, która się dializuje, może być pełnowartościowa, jak zdrowy człowiek. Nie ma co się nad sobą rozczulać – uważa.

Po dłuższym pobycie w szpitalu wróciła do szkoły. Zauważyła, że ludzie boją się rozmawiać z chorymi, nie wiedzą jak się zachować w ich obecności. Próbowała to rozładować. Koleżanki z pracy unikały rozmowy, pytały jedynie o samopoczucie. – Czuję się świetnie, odpowiadałam. Nawet sobie nie wyobrażacie jacy przystojni lekarze, dobrze jest chorować – żartowała. W końcu udało się rozładować napięcie. Przekroczyła kolejną barierę.

Wyjazdu z reprezentacją Polski do Dachstein – masywu górskiego w austriackich Alpach – też nie mogła sobie odpuścić. Wcześniej, po serii badań, zakwalifikowała się do przeszczepu. Pacjent musi być wtedy spakowany: ręcznik, klapki, kosmetyki, szlafrok i – na wezwanie – w ciągu zaledwie kilku godzin przyjechać do szpitala. Jak żołnierz w czasie mobilizacji, spała z głową na karabinie.

Od czasu kiedy zaczęła się dializować marzyła o przeszczepie. – Wyjazd w Alpy? Nie boi się Pani. Przecież mogą wezwać w każdej chwili? – dziwili się lekarze. Owszem bała się, ale myślała, że nastąpi to nie wcześniej niż po Nowym Roku, ze względu na nie najlepsze wyniki.

Pojechała. W Schladming, niedaleko Ramzau, gdzie nocowali, znajdował się ośrodek dializ. Jeździła tam co drugi dzień. Było inaczej niż w Polsce. Zamiast białych kafelków, tapeta, zamiast metalowych szpitalnych szafek, meble jak w domu. Do tego tylko dwie osoby na sali. I wielkie okno, z widokiem na alpejskie stoki. Jednak największym zaskoczeniem okazała się lekarka. Podeszła, podała rękę i powiedziała – Hello Christine. Tak po prostu. Ciepło.

Na zewnątrz był siarczysty mróz. Minus 20 stopni. Na surową aurę narzekały nawet zawodniczki – podopieczne pani Krystyny. Pamięta, jak stała przed kolejką, która miała zabrać ją na sam szczyt. – A co będzie jak zemdleję – gryzła się z myślami.
Nie wiedziała jak na tak dużej wysokości zareaguje jej organizm. Podjęła ryzyko. Jak zwykle uznała, że gdy tego nie zrobi, może coś bezpowrotnie stracić. Po kilkudziesięciu minutach była już na górze.

– Kiedy popatrzyłam w bezkres otaczających mnie szczytów, poczułam się uwolniona od wężyka i sztucznej nerki – wspomina.

Zaczęła oddychać pełną piersią i tak dzień za dniem. Dializa, obiad, godzina odpoczynku, a później bieganie i jazda na nartach po alpejskich trasach i stokach.

Człowiek rodzi się na nowo

Gdy wróciła do domu, rzuciła się w wir codziennych zajęć: szkoła, trening... znowu dializa. Był wtorek, sześć dni po powrocie z Austrii, wróciła z treningu, cisnęła plecak w kąt i zajęła się drobnymi domowymi obowiązkami. W środę o 6 rano usłyszała sygnał komórki. Zanim ją znalazła, dźwięk umilkł. Po chwili zadzwonił telefon stacjonarny. Podniosła słuchawkę – Dzień dobry. Szpital Krosno, wzywana jest pani do przeszczepu do Warszawy. Czy jest pani gotowa? – powiedział głos po drugiej stronie.

Obudziła męża, pożegnała się z synem i po chwili była już w drodze do Warszawy. W szpitalu, kiedy weszła do sali operacyjnej, usłyszała: „Nazywam się Andrzej Chmura i będę panią operował” – To dobrze – odpowiedziała i poczuła się bezpiecznie.

Leżąc już na stole operacyjnym, podłączona do aparatury podtrzymującej życie, usłyszała jak dr Chmura powiedział „Przynieście tę nerkę”. Po chwili na salę weszła pielęgniarka z pojemnikiem

Po operacji czuła się szczęśliwa. Nowy organ podjął pracę. Nic nie było wtedy ważniejsze. Dopiero później przyszła refleksja, że ona żyje, bo ktoś inny życie stracił. Jak mówi, czekanie na narząd nie jest jednoznaczne z czekaniem na czyjąś śmierć. Gdy włączymy radio w poniedziałek, to i tak słyszymy ile osób zginęło np. na drogach. Chodzi o to, aby ci, którzy odchodzą, mogli jeszcze oddać narządy, żeby ich rodziny wyrażały na to zgody.

– Wtedy ból po utracie bliskiej osoby nie jest zamknięty w deskach trumny i zasypany ziemią. Lepiej żyć ze świadomością, że serce, nerka, wątroba czy płuco żyją w innym człowieku, że ta osoba chodzi gdzieś po świecie – mówi Krystyna Murdzek.

Przyjaźń z operacyjnej sali

O istnieniu sportu po transplantacji dowiedziała się dopiero dwa lata po przeszczepie. Przypadkowo. Kiedy jej znajomy oglądał wiadomości w telewizji, nagle krzyknął– Co ty tu jeszcze robisz, skoro tacy jak ty startują w zawodach!

Nie miała wcześniej pojęcia, że istnieje na świecie grupa ludzi po przeszczepach uprawiających najróżniejsze dyscypliny. I to od ponad 20 lat.

Prof. Chmura, obecnie szef Katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Transplantacyjnej w Instytucie Transplantologii w Warszawie, skontaktował się z Krystyną Murdzek rok po operacji. Dostał od Maurice Slapaka, prezydenta Światowej Federacji Sportu po Transplantacji, propozycję organizacji igrzysk dla dzieci w narciarstwie. Postanowił poprosić o pomoc swoją byłą pacjentkę.

Zadzwonił. Odebrała. Od razu przeszedł do rzeczy. Była zaskoczona, ale zgodziła się bez namysłu. – W duchu myślałam, co pacjent może zrobić dla lekarza, któremu zawdzięcza nowe życie. To będzie wyraz mojej wdzięczności – nie kryła wówczas radości. Od tamtego telefonu minęło już 10 lat.

Zostali przyjaciółmi. 9 lat temu założyli Polskie Stowarzyszenie Sportu po Transplantacji. Organizują zawody dla osób po przeszczepach w różnych częściach Polski, szczególnie tam, gdzie świadomość społeczna jest bardzo niska. Namawiają, rozdają oświadczenia woli.

Po przeszczepie pewien znajomy pokazał jej książkę. Autorką była lekarka z Finlandii, która oddała nerkę swojemu mężowi i opisała jego zmagania z chorobą.

Zainspirowało to Krystynę Murdzek. Sama postanowiła spisać swoje wspomnienia pt. „Moje drugie narodzenie”. „Dla mnie pójście na pierwszy zabieg to było jak wyrok śmierci. Bardzo to przeżywałam, choć nikomu o tym nie mówiłam. Nieraz zastanawiam się skąd wzięłam tyle sił, aby to przezwyciężyć. Właśnie tym chcę się z wami podzielić” – napisała w przedmowie.

Krystyna Murdzek – Prezes polskiego Stowarzyszenia Sportu po Transplantacji. Członek Komitetu Prezydialnego Europejskiej Federacji Sportu po Transplantacji i Dializowanych. Wielokrotnie nagradzana biegaczka narciarska. Trenerka kadry paraolimpijskiej: m.in. w Nagano 1998 i Vancouver 2010. Jej podobieczni to medaliści Paraolimpiady, Mistrzostw Świata i Pucharu Świata dla niepełnosprawnych. Za swoje zasługi otrzymała Krzyż Kawalerski Odrodzenia Polski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski