Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Monety, znaczki i szpeja

Redakcja
Na początku były monety. Przedwojenne pięciogroszówki i grosze, cenione wśród smarkaczy nie tylko jaki numizmaty, ale także dlatego, że doskonale nadawały się do gry w cymbergają. Mnóstwo austriackich halerzy. Jeszcze zalegały szuflady w krakowskich domach, jakby wczoraj były w obiegu. Jakiś bardzo ceniony egzotyczny poślad - ja chlubiłem się francuską monetą z głową Marianny i nie chciałem jej wymienić ani na angielskie pensy, ani na wysoko cenione amerykańskie centy.

Marginałki

Takie były początki kolekcjonerskich chłopięcych pasji. Wyłącznie chłopięcych, bo dziewczęta ze swej natury nie były kolekcjonerkami, co najwyżej wycinały z "Filmu" i "Do-okoła świata zdjęcia aktorek i wklejały je do zeszytów, ale tego rodzaju badziewie trudno było uznać za prawdziwą kolekcję.
Nie gardziło się guzikami, także użytecznymi w cymbergaju, jednak najbardziej pociągały znaczki pocztowe, czyli - jak mówili starzy ludzie - marki.
Marki odklejało się od listów i pocztówek, trzymając je nad parą lub rzucając do pełnego wody talerza. Jednak współczesne znaczki - wśród których powtarzał się Bierut w różnych kolorach i siewca, sięgający do płachty pełnej zboża - to była szarość, codzienność, banał. Podobnie jak okupacyjne marki Generalnego Gubernatorstwa - z mordą Hitlera w różnych kolorach, z widokiem Wawelu, na kilka lat zamienionego w Burg, siedzibę gubernatora. Było ich mnóstwo, niektóre przekreślone powojennym, polskim nadrukiem. Ciągle trwała żywiołowa, odruchowa nienawiść do wszystkiego, co niemieckie, ale rodzice nadal legitymowali się szarymi niemieckimi kenkartami z odciskami palców, a masło sprzedawano zawinięte w papierek z niemiecką gapą - tyle tylko, że w jej piersi widniał okrągły otworek, symbolicznie unicestwiający symbol okupacji. Nienawiść nienawiścią, a pragmatyzm pragmatyzmem...
Każdy miał pod dostatkiem Hitlerów, Bierutów i siewców. Polowało się na znaczki egzotyczne, kolorowe niczym tropikalne motyle, przede wszystkim z kolonii, bo jeszcze wtedy Afryka i kawał Azji pozostawały w europejskich rękach. Jak można było zdobyć takie skarby? Drogą wymiany lub kupna.
Wymieniało się znaczki za znaczki (targując się zajadle i dowodząc, że znaczek kontrahenta to zwyczajna, bezwartościowa kancera) lub za inne dobra. Wspominane już monety i guziki, książki, stalówki. A kiedy w kieszeni nie ziała pustka, kiedy udało się naciągnąć rodziców na kilka groszy - można było pójść do kiosku na Plantach.
W trójkącie ulicy Franciszkańskiej i Wiślnej, która wówczas była przejezdna na całej swej długości i przez Planty przejeżdżały samochody, stał malutki murowany budyneczek, z wejściem pomiędzy pękatymi kolumienkami. W środku dziwnie pachniało - trochę antykwariatem, trochę kwaśno. Można było kupić prasę, papierosy, książki (przydźwigałem stamtąd wielolotomową powieść "Dzieci Kościuszki", wydaną w Bibliotece "Płomyka") i znaczki. Pakowane po pięćdziesiąt, może sto sztuk, w małych kopertach. Nigdy nie było wiadomo, co się znajdzie w środku, oczywiście oprócz konterfektów Hitlera i Bieruta. Kupowało się więc, biegło do domu, aby tam z drżeniem serca rozerwać kopertę i wyławiać wspaniałe okazy, piękne, kolorowe, egzotyczne...
Oczywiście uprawialiśmy filatelistykę prymitywną. Mało kto wiedział, że znaczki są wydawane w seriach, nasza wiedza o stemplach była żadna. Ot, układało się znaczki w klaserach jak popadło. Później niektórzy wkraczali do krainy prawdziwego filatelistycznego kolekcjonerstwa, inni zapominali o swoich zbiorach lub pozbywali się ich, ofiarowując młodszemu rodzeństwu, oszołomionemu tak szczodrym darem.
W pewnym momencie filatelistyce wyrosła konkurentka - filumenistyka. Ogarnął nas szał zbierania zapałczanych etykiet. Jeszcze wtedy pudełka zapałek nie były robione, tak jak teraz, z tektury, ale z cieniutkich niczym fornir plastrów drewna. Każde pudełeczko ozdabiała kolorowa etykieta - po odlepieniu ozdoba klasera.
Jednak najwspanialsze, najbardziej tajemnicze - o wiele ciekawsze niż znaczki i etykiety, niż przywiezione z wakacji kolekcje minerałów, niż zielniki - były zbiory szpejów.
Do szpejów, i to bezcennych, należał magazynek od niemieckiego pistoletu parabellum, stara mosiężna i bardzo ozdobna klamka, werk zegara, łuska - czyli gilza - artyleryjskiego pocisku. Fragmenty urządzeń niewiadomego przeznaczenia, o pochodzenie których spierano się długo i namiętnie, przedstawiając nieprawdopodobne hipotezy ich pochodzenia.
A kiedy w Krakowie rozbił się wojskowy samolot - każdy chłopak ze Zwierzyńca, każdy chłopak z Czarnej Wsi musiał w swojej kolekcji mieć przynajmniej kawałeczek aluminiowej blachy. Ja znalazłem elektromagnes, za który mogłem żądać prawdziwych skarbów i w końcu chyba przehandlowałem go synowi dozorcy, ale za co - nie pamiętam...
ANDRZEJ KOZIOŁ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski