Rafał Stanowski: FILMOMAN
Belgijski reżyser, Jaco Van Dormael, długo milczał. Bardzo długo. Jego poprzedni film pełnometrażowy to rok... 1996, a więc 14 lat temu. Był to głośny wówczas "Ósmy dzień" z Danielem Auteuilem, nagrodzony w Cannes za aktorstwo. Belg podobno czasu nie marnował, lecz myślał, pisał, układał nową historię. A im głębiej w nią wnikał, tym bardziej ją rozbudowywał. Taka była geneza filmu "Mr. Nobody" - jednej z najdroższych europejskich produkcji w historii, nagrodzonej na festiwalu w Wenecji za poziom techniczny.
Efekty są rzeczywiście specjalne - i nienaganne. Futurystyczna wizja przyszłości została nakreślona z wykorzystaniem wszystkich komputerowych fajerwerków, z wyjątkiem obrazu trójwymiarowego (to wciąż dla europejskiego kina temat nowy, jesteśmy daleko za Hollywood). Van Dormael jest w pełni świadom środków, które stosuje; potrafi oczarować plastyką obrazu, montażem, ruchem kamery.
W roli głównej nie został obsadzony tytułowy Pan Nikt, lecz Pan Ktoś, czyli Jared Leto - aktor z głębokim podtekstem. Nastoletni widzowie z pewnością kojarzą go jako lidera grupy rockowej 30 Second to Mars (w filmie mamy nawet lot na Marsa, co jest zabawnym grepsem), nieco starsi nierozerwalnie wiążą Amerykanina z rolą w "Requiem dla snu" Darrena Aronofsky'ego. I tu reżyser wpada w pułapkę. Ekranowe efekciarstwo plus charakterystyczna twarz Leto uświadamiają, że Van Dormael nie odkrywa nowej galaktyki. "Mr. Nobody" próbuje naśladować styl twórcy "Pi", a zwłaszcza filmu "Źródło" Aronofsky'ego. To zbliżony rodzaj fantastyki, bardziej zakorzenionej we współczesności niż erze międzygwiezdnych podróży, a zarazem podobne przelewanie z pustego w próżne, zrealizowane pod szyldem pseudointelektualnej egzaltacji.
Van Dormael, pisząc scenariusz, próbował nakręcić przypowieść o zakrętach losu i przenikaniu się scenografii zwanej rzeczywistością. Usiłował zobrazować tezę ujętą przez genialnego pisarza SF Philipa K. Dicka, że nic nie jest takie, jakim się wydaje. Problem w tym, że "Mr. Nobody" nie wykracza poza najprostsze konstatacje. Van Dormael błądzi między gwiazdami, metafizyką i egzystencjalizmem. Przekonuje, że realność jest tylko iluzją, która zależy od naszych wyborów i przypadkowych splotów okoliczności. Że bohater mógłby podążyć wieloma ścieżkami, wcielić się w odmienne charaktery, przeżyć różne biografie.
Belg nie potrafi jednak rozwinąć tych myśli. W antyrealnym koncepcie nie odnajduje punktów napięcia jak Christopher Nolan w "Incepcji", przez co film przypomina senny letarg. Nie buduje też misternego dramatu jak Charlie Kaufman w obrazach "Synekdocha Nowy Jork" czy "Zakochany bez pamięci". "Mr. Nobody" aż do samego finału okazuje się oczywistą oczywistością. Jest nie tylko filmem o Panu Nikt. Ale też o niczym.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?