Zmęczenie w Melbourne dopadło Agnieszkę Radwańską podczas półfinałowego meczu z Dominiką Cibulkovą FOT. AP PHOTO/ANDREW BROWNBILL
- Trudno przestawić się z australijskich upałów na krakowskie mrozy?
- Łatwo nie jest (śmiech). Tym bardziej, że tym razem w Australii było naprawdę gorąco. Grałam w Melbourne już któryś raz, ale, zwłaszcza w pierwszym tygodniu, warunki były ekstremalne. Temperatura momentami dochodziła do 46 stopni Celsjusza. Czułam się jak w piekarniku. Żar lał się z nieba. Przez pierwsze cztery dni organizatorzy Australian Open niczego nie zmieniali.
Dopiero później zareagowali, przekładając mecze, które przypadały w największy skwar... Mój pierwszy pojedynek to była walka bardziej ze sobą niż z rywalką. Weszłam na kort o 14.30, w największy upał wycieńczający organizm. Wtedy na chwile wytchnienia można liczyć tylko grając na jednym z głównych kortów. Można wówczas schować się na chwilę w cieniu, który rzuca dach.
Na pozostałych kortach takiej możliwości nie ma. Jest jak w rondlu. Codziennie, nawet jak nie grałam meczu, wskakiwałam do basenu z lodem. Bez tego ani rusz. Kiedy wysiadłam z samolotu w Krakowie, było minus 12 stopni. A ja bez kurtki, bez czapki, w trampkach. Nie mogłam przestać się trząść. To też ekstremalne wyzwanie (śmiech).
- Po raz pierwszy awansowała Pani do półfinału Australian Open - po wygranej w wielkim stylu z Wiktorią Azarenką. Ustalaliście z trenerem Tomaszem Wiktorowskim jakąś specjalną taktykę na Białorusinkę?
- Trudno mówić o taktyce na rywalkę, która nie ma słabych punktów, była numerem 1 światowego tenisa i wygrała Australian Open w dwóch ostatnich latach. Tutaj gra się już na maksa. Jeśli masz gorszy dzień, nie wygrasz z taką tenisistką. Musisz być agresywnym, grać swoją grę i nie czekać na to, co zrobi rywalka. W meczu z Azarenką bardzo ważny był początek trzeciego seta. Te długie gemy, po których zamiast 3:0 dla mnie, mogło być 0:3.
Przycisnęłam, była walka, a w końcówce gemów byłam lepsza o jedną piłkę. Na pewno ta wygrana dała mi dużo satysfakcji, bo Azarenka bardzo dobrze czuje się na tych kortach. Pokonać ją w Wielkim Szlemie to duży sukces... Na pewno nie mogę narzekać, osiągnęłam po raz pierwszy półfinał w Melbourne, i to po takim meczu. Nawet gdybym wygrała półfinał, to w finale byłoby ciężko. Na Li grała bardzo dobrze.
- W półfinale, z Dominiką Cibulkovą, zabrakło Pani sił. Ten mecz rozgrywany był dzień po batalii z Azarenką. Jest Pani w stanie jeszcze lepiej przygotować się pod względem fizycznym do wielkoszlemowych turniejów?
- Na pewno tak, ale to właśnie Wielki Szlem, finał jest tu siódmym meczem w ciągu dwóch tygodni. Podobają mi się statystyki, które pokazują, ile godzin dana zawodniczka spędziła na korcie. Sporo tego miałam. Pech chciał, że w Melbourne byłam w dolnej połówce drabinki i nie miałam wolnego dnia między ćwierćfinałem a półfinałem. Tak to już jest, nic na to nie poradzę. Oczywiście, najlepiej byłoby łatwo wygrywać mecze w pierwszych rundach, ale tego nie da się przewidzieć. Każdy chce wygrać, tutaj nie ma już słabych tenisistek, to czołowa setka rankingu WTA.
- Wcześniej, wraz z Grzegorzem Panfilem byliście rewelacją Pucharu Hopmana. W debiucie dotarliście do finału. Jakie wrażenia z tej imprezy?
- Nie spodziewałam się, że ten turniej będzie tak zorganizowany. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Bardzo dbano o zawodników. Zdziwiłam się mocno, że stadion był wypełniony kibicami do ostatniego miejsca. Było więcej osób niż na niejednym turnieju WTA. Cieszy to, że dopingowało nas mnóstwo Polaków. Kiedy graliśmy z gospodarzami, zupełnie nie czułam, że to pojedynek z Australią w Australii. Puchar Hopmana to impreza, która cieszy się tam dużym prestiżem. Grzegorz zagrał świetnie.
Dla mnie to nowe doświadczenie. Zagrałam cztery naprawdę bardzo dobre spotkania z zawodniczkami ze światowej czołówki. W finale Tsonga był dla nas już za mocny. Niewiele mogliśmy zrobić. Właściwie sam wszystko wygrał, choć Grzegorz urwał mu seta. Mam bardzo pozytywne wrażenia, chętnie wrócę do Perth za rok.
- Po powrocie z Australii nie zdążyła się Pani zobaczyć z siostrą, bo Urszula poleciała do Kalifornii...
- Po raz pierwszy zdarzy się, że nie będziemy się widziały ponad dwa miesiące. Spotkamy się dopiero na początku marca w Indian Wells, potem w Miami. Po raz ostatni widziałyśmy się w święta Bożego Narodzenia. Mamy ze sobą kontakt telefoniczny, przez Skype. Mówiła, że z jej barkiem jest całkiem dobrze. Normalnie trenuje, grała sparingi. Na razie nie narzeka. Wszystko jednak okaże się podczas pierwszego turnieju.
- Sezon dopiero się zaczął, a w Australii grała Pani już z plastrami na prawym ramieniu. To coś poważnego?
- Tak naprawdę najgorzej było w Pucharze Hopmana. Właściwie oklejałam ramię bardziej profilaktycznie. Później było już znacznie lepiej. Nie ma powodów do niepokoju.
- Przed Panią i koleżankami z reprezentacji - Katarzyną Piter, Paulą Kanią i Alicją Rosolską - w przyszły weekend wyjazdowy mecz w Pucharze Federacji ze Szwecją. Jak ocenia Pani wasze szanse?
- Ja najpierw jadę do Warszawy, tam będziemy trenować do wtorku. Potem polecimy do Szwecji. Mamy szansę na wygraną. Kasia Piter gra teraz bardzo dobrze, widziałam jej mecze eliminacyjne w Melbourne. Zagrała skutecznie i weszła do turnieju głównego. Przegrała w pierwszej rundzie z Simoną Halep, ale Rumunka to w tej chwili światowa czołówka.
Kasia zebrała jednak trochę doświadczenia i to jej się przyda. Na pewno może być zadowolona ze swojego występu w Australii. Pierwszym naszym sukcesem jest to, że... nie gramy w Eljacie (śmiech; tamtejsza publiczność w ubiegłym roku bardzo źle przyjęła polskie tenisistki - przyp.). Teraz z przyjemnością zagram gdziekolwiek. Na pewno będzie większy komfort psychiczny. Gramy jeden mecz, a nie cztery, jak to bywało w poprzednich latach. Minusem jest jedynie to, że zagramy w hali, w której kort zostanie specjalnie zbudowany. Ma to być kort twardy, ale z takimi nowopowstałymi nigdy nie wiadomo: szybki czy wolny, jak odbija się piłka? Zobaczymy, nie powinno być źle.
Rozmawiała AGNIESZKA BIALIK
PUNKT JANOWICZA
POLACY REMISUJĄ Z ROSJĄ 1:1 po pierwszym dniu meczu I rundy Grupy I Strefy Euroafrykańskiej Pucharu Davisa, który odbywa się w Moskwie. Wczoraj Jerzy Janowicz (21. w światowym rankingu) pokonał Karena Chaczanowa (ATP 448.) 6:2, 6:4, 6:4, a Michał Przysiężny (57. na świecie) przegrał z wyżej od siebie notowanym (28.) Dmitrijem Tursunowem 3:6, 6:3, 6:7 (3-7), 2:6. Dziś odbędzie się mecz deblistów (polska para to Mariusz Fyrstenberg - Marcin Matkowski), jutro dwa pojedynki singlowe. Gra toczy się do trzech wygranych spotkań. (BOCH)
CZYTAJ WIĘCEJ : Klątwa chorążego i droga na szczyt mistrzyni z Krakowa >>Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?