MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nie do końca wariat

Redakcja
Adam Małysz na zakupach w Whistler Fot. PAP/Grzegorz Momot
Adam Małysz na zakupach w Whistler Fot. PAP/Grzegorz Momot
ROZMOWA. Wicemistrz olimpijski ADAM MAŁYSZ opowiada o proroczych snach

Adam Małysz na zakupach w Whistler Fot. PAP/Grzegorz Momot

Świętował Pan z kolegami srebrny medal olimpijski?

- Owszem, coś tam było. My, zawodnicy wypiliśmy w misji po lampce szampana. A ile reszta? Nie wiem, bo poszliśmy spać. A ci, co zostali, może więcej świętowali. Następnego dnia z przyzwyczajania wstałem o godz. 6, oglądnąłem film. O godz. 11 pojechaliśmy do centrum miasta na zakupy. Chciałem coś kupić, ale nie było nic ciekawego.

Sobota była chyba dla Pana bardzo męcząca?

- Byłem wykończony. Rano wcześnie wstałem, było duże napięcie przedstartowe. Po zawodach cały ten szum, rozdanie medali, w wiosce byłem dość późno. Wtedy dopiero opadły emocje. Sen miałem bardzo dobry.

Czy wie Pan, co się teraz w Polsce dzieje? We wszystkich mediach Pana nazwisko odmieniane jest na wiele sposobów, kibice są z Pana dumni.

- To miłe, ale nie dociera to do mnie. Mamy w wiosce internet, ale nie zaglądam do niego.

Wyobraża sobie Pan, co się będzie działo na lotnisku po powrocie do kraju?

- Nie (śmiech).

Kto pierwszy zadzwonił po olimpijskim konkursie? Pan do żony, czy ona do Pana?

- Akurat nie było okazji. Bo jak wróciłem do wioski, to jechałem na ceremonię. Dostałem od żony SMS-a z gratulacjami. Odpisałem jej. Nie było okazji, żeby porozmawiać w tym momencie. Jak wróciłem z dekoracji, to już było późno, w Polsce środek nocy, nie chciałem budzić żony.

Podoba się Panu olimpijski medal?

- Bardzo, jest zupełnie inny niż ten z Salt Lake City. Jego powierzchnia jest nierówna, pofałdowana. Na razie nie dali do niego opakowania. Podobnie było w Salt Lake City, dopiero po kilku dniach donieśli ładne pudełka.

Kiedy w tym sezonie tak naprawdę odzyskał Pan lekkość skakania?

- To się zaczęło od styczniowych treningów w Wiśle. Później forma szła w górę, widać to było już w Zakopanem. Dobre były dla mnie konkursy w Oberstdorfie i Klingenthal. Zaczęło się takie napędzanie. Każdy dobry wynik dodawał mi pewności siebie.

Prezes PZN Apoloniusz Tajner mówi, że Adam Małysz jest jednym z głównych faworytów do złota na dużej skoczni.

- Prezes od początku wierzył we mnie. Jestem bardzo wdzięczny związkowi, że udało się zbudować taki wspaniały zespół szkoleniowy. Stworzyliśmy team podobny do takiego, jak i ma Justyna Kowalczyk. Ten team doprowadził mnie do olimpiady i medalu. Teraz mamy wspólną satysfakcję, związek i ja.

Z niecierpliwością czeka Pan na drugi konkurs indywidualny?

- Nie lubię siedzieć w wiosce, nie lubię bezczynności. Zaliczę chyba każdy trening. Ale decydować będzie Hannu Lepistoe. Jak powie, że mam skakać, to pójdę na skocznię, jak powie, że odpuszczamy, to tak zrobię. Jego słowo jest święte.

Najczęściej przywozi Pan z wielkich imprez po dwa medale. Wyjątek był w mistrzostwach świata w Sapporo (2007), gdzie raz stanął Pan na podium, ale na najwyższym stopniu.

- Sezon skoczka jest bardzo ciężki. Żeby wygrać Puchar Świata, trzeba skakać bardzo dobrze i równo przez cały sezon. Nie tylko wygrać 2-3 konkursy, ale zawsze być w czołówce. I cenne jest to, że kiedy pod koniec sezonu przychodzi ta najważniejsza impreza, to potrafię się dodatkowo zmobilizować i odnosić sukcesy. Chciałbym, aby młodzi zawodnicy zrozumieli, że skoki narciarskie to nie jest jeden konkurs, że trzeba dążyć do tego, aby stale skakać dobrze.
Potrafi Pan opanować nerwy podczas zawodów?

- Jak mnie wierci w brzuchu, to czuję, że zaczynają przychodzić nerwy. Było tak, że goniłem 2-3 razy do toalety, ale to był tylko stres. Jak się na skocznię przyjeżdża, to wraca spokój. Jest nadal stres, ale powiedziałbym pozytywny. Bo napędza człowieka.

Na linie bungee by Pan skoczył?

- Miałbym pietra. Na paralotni może bym spróbował. Proponowano mi wyskoczyć z samolotu z wysokości 4 tysięcy metrów, z ludźmi z Red Bulla, do jakiegoś filmu. Oni powiedzieli mi, że za mnie otworzą spadochron. A ja na to: "Panowie, dobra, dobra. Ja wiem, że wy to jesteście wariaci, ale ja nie taki do końca".

Lubi Pan samochody. Nie boi się Pan szybkiej jazdy?

- Kiedyś latem jeździłem ze Zbyszkiem Cieślarem, naszym rajdowcem z Wisły. Muszę przyznać, że im człowiek starszy, tym lęk większy. Pojeździłem z nim i mam do rajdowców wielki szacunek. Trzeba mieć wielkie opanowanie. Ja nie jestem złym kierowcą, ale jak widzę, jak to robią kierowcy rajdowi, jak o milimetry omijają przeszkody, chylę głowę przed ich umiejętnościami. Ale każda dyscyplina sportu ma w sobie coś niebezpiecznego. Jak pierwszy raz szedłem na "mamuta", to się strasznie bałem. Ale potem pokochałem loty na tych skoczniach. Lęk jest zawsze przed pierwszymi skokami.

Ahonen przyznał niedawno w książce, że swoje 240 metrów na mamucie (nieustane) uzyskał po kilku piwach.

- Słyszałem o tej książce, ale podobno spotkała go mocna krytyka ze strony kolegów. Bo napisał, że inni jeszcze więcej pili. Sport jest sportem, ale my zawodnicy też jesteśmy ludźmi. I coś się nam od życia należy. Absolutnie nie popieram upijania się w trupa, ale jeśli od czasu do czasu wypijemy piwo, lampkę wina czy szampana, to naprawdę nic się nie dzieje.

Gdyby Pan nie startował w konkursie olimpijskim, to komu by Pan kibicował?

- Chyba Ahonenowi. Zawsze ma pecha na igrzyskach, kończy najczęściej na czwartym miejscu. To niesamowity zawodnik, wielkiej klasy, jako jedyny tyle razy wygrał Turniej Czterech Skoczni. Marzy ciągle o medalu olimpijskim, życzę mu tego w Whistler.

Słyszał Pan o tym, że po konkursie na skoczni normalnej Finowie domagali się dyskwalifikacji Schlierenzauera? Bo wbrew przepisom odpiął kombinezon przed zejściem z wybiegu?

- My skoczkowie też byliśmy zaskoczeni, że nie został zdyskwalifikowany, jeśli naprawdę odpiął kombinezon. Ale ten przepis wszedł w życie dopiero od tego sezonu. A na igrzyskach obowiązują reguły ustalane rok wcześniej. To trochę dziwne, ale tak jest.

Zostanie Pan w przyszłości komentatorem telewizyjnym? Kibicom bardzo podobał się Pana komentarz w jednym z konkursów Pucharu Świata.

- Cieszyło mnie to, że mogę komentować coś, na czym się znam. Był wielki stres, mówiłem, że wolałbym być wśród skoczków niż obok niego przy mikrofonie. To było bardzo fajne przeżycie.

Myśli Pan czasem, co będzie robił po zakończeniu kariery sportowej?
- Na razie nie wiem. Wiem natomiast jedno - będę się starał dołożyć swoją cegiełkę, by skoki narciarskie w Polsce były nadal tak popularne, a nawet bardziej. Chcę nadal uczestniczyć w tym sporcie, jestem w nim od szóstego roku życia. Ciągnie mnie menedżerka.

A może marzy się Panu kariera w międzynarodowych organizacjach sportowych?

- Najpierw musiałbym się dobrze nauczyć angielskiego, bo bez tego ani rusz.

Stanie kiedyś pomnik Adama Małysza w Wiśle?

- Tak sobie myślę, że najpiękniejszym pomnikiem jest to, że powstała skocznia i nazwano ją moim imieniem. Początkowo byłem temu przeciwny. A co do pomników, to dla mnie kojarzą się z czymś co już przeminęło. A skocznia to jest coś, co przyniesie pożytek pokoleniom, młodzież będzie mogła na niej trenować. Dlatego się zgodziłem, choć długo się zastanawiałem. Dopiero 3-4 miesiące przed otwarciem zdecydowałem się na tak.

Czy któryś z obecnych skoczków ma skocznię swojego imienia?

- Tak, Simon Ammann i Andreas Kuettel. Ale ja byłem pierwszy. Dostali nominacje po mnie.

A nie myśli Pan na przykład o szkole sportowej Adama Małysza?

- Było wiele takich propozycji. Szał zaczął się, kiedy zacząłem wygrywać i zdobywać medale. Każdy jakby chciał mieć u siebie cząstkę Adama Małysza. Były propozycje nazwania ulic, szkół. Grzecznie, ale odmawiałem.

Skocznie w centrum Wisły rozlatują się, może warto powołać jakiś społeczny komitet ich odnowienia?

- Myślę, że wy dziennikarze pomożecie w tym. To, co się dzieje, jest okropne. Ile to razy apelowałem, do gminy, do województwa, do państwa, żeby pomóc w ich odnowieniu? Gminie powinno najbardziej zależeć, bo te skocznie są jej wizytówką. Wjeżdża się do centrum mojej miejscowości, a tu straszą rozlatujące się skocznie. Są w opłakanym stanie. Wystają jakieś druty, jest niebezpiecznie. Dzieci skaczą, ale tylko dzięki uporowi rodziców i trenerów.

Justyna Kowalczyk powiedziała, że ona lubi sobie porozmawiać ze swoimi nartami, żeby ją dobrze niosły. A Pan?

- Każdy ma swoje rytuały, które przynoszą szczęście. Dla mnie najważniejsza jest wiara. Nigdy nie ukrywałem, że jestem człowiekiem wierzącym. Jak tylko potrzebuję, to rozmawiam z Bogiem. Ale jest mi ciężko być osobą praktykującą. Uprawiam taką dyscyplinę, że ciągle jestem w rozjazdach. Mam najczęściej zawody w sobotę i w niedzielę, a wtedy potrzebna jest pełna koncentracja. Dlatego pozostaje osobista rozmowa z Bogiem. I Bóg mnie wysłuchuje. Myślę, że większość osób wie, że ja jestem ewangelikiem, a żona z córką katoliczkami. Nie sprawia nam to żadnego problemu.

Przed Panem było tylko pięciu medalistów olimpijskich, którzy mieli 30 lat.

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Wiem, jak dużo to mnie kosztowało, ile z mojej strony było wyrzeczeń, wysiłku, by w wieku 32 lat sięgnąć po medal.

Pana medal utarł nosa wielu niedowiarkom. Ostatnio niezbyt pochlebnie wypowiedział się o Panu Mariusz Pudzianowski. Był zdziwiony, że jeszcze Pan skacze. Powiedział, że zrobił Pan dużo, ale ten Małysz niech już kończy.
- Jeśli tak było, to jestem tym mocno zaskoczony. Słyszałem prezesa PKOl., który mnie bronił. Osobiście z Pudzianowskim się nie znam, ale cenię go i podziwiam za to, co robi. To niesamowity sportowiec, wiele osiągnął, oglądałem jego ostatnią, zwycięska, zaskoczył wszystkim tym, co zrobił.

Lubi Pan sporty walki?

- Od jakiegoś czasu oglądam. Kibicuję Adamkowi, to mój krajan. Żona, choć to może komuś wydać się dziwne, bardzo lubi sporty walki, ogląda je sama często nawet do północy.

A piłka nożna jest nadal Pana ulubionym sportem?

- Oczywiście. Jako Polacy nie mamy ostatnio za dużo sukcesów, ale trzeba wierzyć mocno i głęboko, że nasi piłkarze się odrodzą i w u siebie finałach mistrzostw Europy w 2012 roku będziemy mocni.

Miewa Pan prorocze sny?

- Rzadko, ale mam. Kiedyś miałem takie sny przed największymi zawodami o Puchar Świata. Skakałem na skoczni w Wiśle, a lądowałem na centralnym placu przed kinem. Później w konkursach miałem dalekie skoki, więc może to były prorocze sny?

Podobno jest Pan rekordzistą świata wśród skoczków, jeśli chodzi o skok dosiężny?

- Wynik mam niezły 75 centymetrów. Słyszałem, że Janne Ahonen doszedł do 72 centymetrów. My mierzymy inaczej niż inni, odbijamy się samymi nogami, bez zamachu rąk.

Chciałby Pan zobaczyć jakieś zawody olimpijskie na arenach w Vancouver czy Whistler?

- Najchętniej wybrałbym się na mecz hokejowy. Byłem na hokeju w Turynie i bardzo mi się spodobał. Twardy, szybki sport. Tylko, że tutaj hokej jest rozgrywany dość daleko, bo w Vancouver. Może pójdę na zawody w innych dyscyplinach. Jak nie, to zobaczę je w telewizji. Niektóre dyscypliny, jak biathlon czy biegi narciarskie, ogląda się lepiej w przekazie telewizyjnym, bo są zbliżenia. Widać kto jak strzela, jaki czas ma biegaczka na półmetku, ile traci do rywalek. Telewizja ma tu ogromny atut.

Rozmawiał w Whistler Andrzej Stanowski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski