MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nie jestem misjonarzem

Redakcja
Coś chciałem w swoim życiu zmienić. Pomyślałem, że nic nie tracę. Przygotuję się, pojadę kilka razy do Warszawy i wrócę - mówi Andrzej Seremet. Fot. Adam Chełstowski/FORUM
Coś chciałem w swoim życiu zmienić. Pomyślałem, że nic nie tracę. Przygotuję się, pojadę kilka razy do Warszawy i wrócę - mówi Andrzej Seremet. Fot. Adam Chełstowski/FORUM
ROZMOWA. Z Andrzejem Seremetem, nowo powołanym prokuratorem generalnym, rozmawia Magdalena Strzebońska

Coś chciałem w swoim życiu zmienić. Pomyślałem, że nic nie tracę. Przygotuję się, pojadę kilka razy do Warszawy i wrócę - mówi Andrzej Seremet. Fot. Adam Chełstowski/FORUM

Lubi Pan dziennikarzy?

- Pewnie, że tak...

- To dlaczego, do czasu powołania na stanowisko prokuratora generalnego nie udzielał Pan wywiadów?

- Nie chciałem kreować swojego wizerunku i lansować siebie w mediach. Takie zachowanie byłoby niestosowne wobec prezydenta. Rozmawiałem więc tylko z dziennikarką Polskiej Agencji Prasowej, prostując wszystkie publikacje stawiające mnie w niekorzystnym świetle.

- Te, które informowały o Pana związkach ze światem polityki?

- I jeszcze koteriami, układami towarzyskimi. Chciałem temu kategorycznie zaprzeczyć.

- Dziennikarze prześwietlali nie tylko życie zawodowe, ale i rodzinne. Jak reagował Pan na te publikacje?

- Liczyłem się z tym, że będą pisać o rzeczach, które z moim życiem zawodowym nie mają wiele wspólnego.

- Przekraczali granice?

- Zbliżali się do niej niebezpiecznie. Nie ze wszystkich publikacji byłem zadowolony.

- Teraz już Pan nie stroni od mediów.

- Pogodziłem się z tym, że stając się osobą publiczną, będę musiał odkrywać też siebie.

- Jak radził sobie Pan z emocjami, oczekując przyjścia na świat pierwszego syna i jednocześnie decyzji o powołaniu na stanowisko prokuratora generalnego?

- Przyznam się, że to był jeden z trudniejszych momentów w moim życiu. Ale tak szczęśliwie się złożyło, że syn przyszedł na świat trzy tygodnie przed tym najbardziej gorącym okresem w życiu zawodowym.

- Faktycznie było gorąco. Dziennikarze nieustannie typowali, kto ma większe szanse u prezydenta.

- Tak było, jednak wierzyłem, że prezydent nie podejmie decyzji w oparciu o doniesienia prasowe.

- A gdy szala zwycięstwa przechylała się na stronę prok. Edwarda Zalewskiego, miał Pan chwile zwątpienia?

- Nie, bo nie zakładałem, że ja ten urząd za wszelką cenę muszę objąć. Założyłem więc sobie jedynie, że muszę osiągnąć jak najlepszy rezultat.

- Prezydent ponoć się wahał do ostatniej chwili, kogo wybrać, bo chciał przeforsować swego człowieka na zastępcę prokuratora generalnego?

- Z całą pewnością jestem przekonany, że prezydent dokonywał wyboru w sposób wnikliwy i rozważny. Rozmawiał ze mną czterokrotnie, również o personaliach, ale nie jestem upoważniony, by treść tych rozmów ujawniać. Mogę jednak powiedzieć, że nie narzucał mi swojej wizji prokuratury i nie naciskał na obsadę personalną.

- Czy wśród Pana zastępców będą prokuratorzy bliscy prezydentowi Kaczyńskiemu?

- Poglądy prokuratorów nie mają dla mnie znaczenia, dopóki oni sami nie zaczną uprawiać polityki sensu stricte. Dla mnie liczą się kompetencje i według tego kryterium będę dokonywał wyborów. Natomiast nie ulega wątpliwości, że niektórzy te decyzje ocenią przez pryzmat polityki.

- Ilu będzie zastępców z Krakowa? Propozycję od Pana mieli dostać zarówno prokurator apelacyjny Marek Jamrogowicz, jak i okręgowy - Artur Wrona.

- Tak, słyszałem te doniesienia.
- Obaj byli z Panem na uroczystości w Kancelarii Prezydenta.

- Prokuratora Wronę znam jeszcze z czasów tarnowskich. Imponował mi, bo był wówczas jedynym bezpartyjnym w Prokuraturze Rejonowej w Tarnowie. To kompetentny człowiek, z kręgosłupem.

- Słyszałam, że prok. Wrona wciąż się zastanawia, za to prok. Jamrogowicz już się zdecydował.

- ...

- Panie Prokuraturze, wróćmy do przeszłości. Dlaczego ponad 25 lat temu wybrał Pan zawód sędziego?

- Wybrałem sąd, choć podobała mi się adwokatura, bo stanowiła pewną enklawę wolności, a sędziowanie z powodów politycznych nie było łatwe. Miałem jednak w rodzinie adwokatów i po rozmowach z nimi zrozumiałem, że ja się do tego nie nadaję.

- Nie umiałby Pan wytłumaczyć klientom, że przegrał Pan sprawę, która miała być wygrana?

- Inaczej. Nie potrafiłbym rozmawiać z oskarżonymi w taki sposób, jak w tym zawodzie potrzeba. Nie mam do tego predyspozycji. Nie umiałbym znieść niezadowolenia po wyroku sądowym, pretensji osób, które pokładały we mnie głębokie nadzieje.

- A do prokuratury Pana nie ciągnęło?

- Tam z kolei odstraszało mnie bardzo silne podporządkowanie. Nie wyobrażałem sobie, że nie będę mógł bronić decyzji, które uważałem za słuszne. Wybrałem więc zawód sędziego. Nie powiem, żebym marzył o nim, ale wówczas dawał najszerszą wiedzę i horyzonty.

- I szybko się Pan sprawdził. W jednym roku nominacja na sędziego i funkcja szefa Wydziału Karnego.

- To decyzja ówczesnego prezesa Sądu Wojewódzkiego w Tarnowie.

- Odważna, bo miał Pan zaledwie 28 lat.

- Prezes Studziński stawiał na młodych, a potem dzielnie znosił niezadowolenie starszych sędziów. Tak mogło się zdarzyć jedynie w mniejszych sądach. W dużych miastach z powodu ciśnienia środowiska pewnie nie byłoby to możliwe.

- Mimo awansu, rzucił Pan zawód sędziego i z początkiem lat 90. wyjechał do Stanów Zjednoczonych?

- Jednak o paszport starałem się już cztery lata wcześniej. Miałem wówczas za sobą egzamin sędziowski, lecz ociągałem się z przyjęciem etatu w sądzie. Tak się migałem do czasu, aż wezwał mnie prezes i powiedział, że nie ma kto pracować. Przyjąłem propozycję. O wyjeździe zapomniałem. Ale po roku 1989 wszystko się zmieniło. Dostałem paszport i postanowiłem wyjechać.

- Co w Stanach Zjednoczonych robił dobrze wykształcony polski sędzia?

- Opuszczając Polskę, nic nie planowałem. Nie miałem wówczas rodziny, większych zobowiązań, za to wielu znajomych. Przez jakiś czas pracowałem w firmie ubezpieczeniowej kolegi. Jeździłem też po Ameryce.

- Nie myślał Pan, żeby zostać na stałe? Poznać amerykański system prawny i tam być sędzią?

- Namawiano mnie do tego, ale perspektywa dojścia do celu była bardzo odległa. Ja nie chciałem zaczynać wszystkiego od nowa. Wówczas myślałem, że nie zdążę. Dziwiło to trochę Amerykanów, którzy przyzwyczajeni są do nieustannego kształcenia.
- Dlatego po półtora roku postanowił Pan wrócić?

- I już na drugi dzień zapukałem do drzwi prezesa sądu. Był zaskoczony. Powiedziałem mu, że syn marnotrawny wrócił i proszę, by mnie przyjął ponownie. Nie robił problemów.

- I niebawem znowu awans. Etat w Sądzie Apelacyjnym w Krakowie.

- Do Krakowa przyjechałem z drżeniem serca i przerażeniem. Sędziowie, którzy tu pracowali, cieszyli się dużym prestiżem.

- A Pan znowu był najmłodszy.

- Czułem się przez to trochę nieswojo. Na zgromadzeniu sędziowie wątpili w moje umiejętności, bo w zawodzie byłem dopiero od ośmiu lat. Ale udało się ich przekonać.

- Kto dał Panu tę szansę?

- Sędzia Włodzimierz Olszewski, przewodniczący Wydziału Karnego Sądu Apelacyjnego w Krakowie. On oceniał, kto się nadaje do pracy w wyższej instancji.

- Pewnie niebawem byłby Pan jednym z najmłodszych sędziów Sądu Najwyższego. Zmęczyło Pana wymierzanie sprawiedliwości?

- Nie ma co ukrywać, w tym zawodzie też pojawia się rutyna. Może dlatego, że zakres spraw w sądzie apelacyjnym jest zawężony. Wśród nich są te bardzo zawiłe, ale i takie, w których podnosi się i bada wciąż te same argumenty. Choć nie czułem się jeszcze wypalony, to jednak coś chciałem w swoim życiu zmienić. Pomyślałem tylko, że nic nie tracę. Przygotuję się, pojadę kilka razy do Warszawy i wrócę.

- A to by początek rewolucji w Pana życiu. Występy publiczne, zainteresowanie mediów.

- Wtedy myślałem tylko, żeby się nie skompromitować. Wystąpienie przed Krajową Radą Sądownictwa było dla mnie dużym przeżyciem. W świetle kamer stanąłem przed gronem nieprzypadkowych osób i poddałem się egzaminowi. To niełatwe dla sędziego, który przyzwyczajony jest do panowania nad procesem i ostatniego słowa.

- Na taką odwagę zdobyło się jeszcze tylko czterech innych sędziów.

- Myślę, że to właśnie występ publiczny zawęził grono kandydatów. Do konkursu nie zgłosili się zacni sędziowie, bo pewnie tak jak i ja obawiali się tej otwartej formuły.

- Kto Pana zachęcił do zgłoszenia kandydatury?

- Miałem liczne telefony w tej sprawie. W końcu sam dojrzałem do tej decyzji.

- Długo Pan przygotowywał się do wystąpienia?

- Prawie dwa miesiące. Codziennie siadałem przed komputerem i zapisywałem myśli. Zastanawiałem się, jak przedstawić własną wizję prokuratury, ale też nie zanudzić audytorium.

- Krajowa Rada Sądownictwa bardzo dobrze oceniła Pana wystąpienie.

- Rozłożyłem proporcjonalnie pewne akcenty i myślę, że to przekonało radę.

- Przejdźmy więc do zmian, które mają nastąpić w prokuraturze. W jaki sposób będzie ją Pan uzdrawiał?

- Nie myślę o uzdrawianiu, bo to łączyłoby się z misją, a ja misjonarzem nie jestem. Zrobię wszystko, by obraz prokuratury się zmienił. Będę szczęśliwy, gdy za kilka lat nie będzie się mówić o niej tak źle, jak obecnie.
- A jaki ma Pan pomysł na usprawnienie śledztw, bo to właśnie główny powód do narzekań dla Polaków.

- Życzyłbym sobie, by prowadzono je tak szybko jak sprawę kradzieży napisu z byłego obozu zagłady Auschwitz-Birkenau.

- To była jednak wyjątkowa sprawa. Policja, prokuratura i biegli postawili sobie za punkt honoru jak najszybsze postawienie sprawców przed sądem. Jak osiągnąć ten ideał?

- Po pierwsze, musi zostać wprowadzony nowy model procesu, który uniemożliwi stronom skarżenie niektórych decyzji. Konieczne są też zmiany wymuszające na sądach inną organizację postępowania. Na przykład zmiany dotyczące protokołowania przebiegu rozprawy, choć sam nie jestem zwolennikiem ich nagrywania. Powinno się też skontrolować pracę biegłych, na których opinie czeka się miesiącami. Niebawem wejdą w życie przepisy, które nie będą już zmuszać prokuratorów do wszechstronnego wyjaśniania spraw.

- Skończy się więc przesłuchiwanie setek pokrzywdzonych i tłumaczenie, że ich zeznania potrzebne są do zebrania całego materiału dowodowego?

- Tak, prokuratorzy skupią się na istotnych kwestiach. Nie będzie też łączenia wielu wątków w jednym śledztwie. Dziś mamy tak, że do śledztwa dotyczącego gangu, którego członkowie mają po 20 zarzutów, przyłączana jest sprawa Jana Kowalskiego, który ukradł telewizor. Tak nie może być.

- Ale zmiany proceduralne i organizacyjne to nie wszystko. Potrzebne jest też inne nastawienie prokuratorów do pracy.

- Myślę, że zechcą być niezależni.

- Do tej pory ich pracę wyznaczał kalendarz wyborczy. W najmniej oczekiwanym momencie pojawiał się akt oskarżenia przeciwko burmistrzowi Kracikowi albo wniosek o uchylenie immunitetu prezydentowi Majchrowskiemu.

- Nie jestem idealistą i nie wierzę, że decyzje prokuratury nie będą już nigdy postrzegane jako rozgrywanie pewnych gier politycznych. Ale tak naprawdę nie ma nigdy dobrego czasu na stawianie zarzutów czy kierowanie aktu oskarżenia, bo zawsze będzie albo po wyborach, albo tuż przed nimi. Najgorsze są jednak takie kunktatorskie postawy prokuratorów, kiedy czekają, aż wydarzenie polityczne pomoże im podjąć decyzję. Takie zachowania już na początku będę chciał wyplenić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski