MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nie najlepszy czas dla kina

Redakcja
Fot. Biały Kruk
Fot. Biały Kruk
- Niedawno otrzymaliśmy odnowioną "Encyklopedię kina" pod redakcją Pana Profesora, a wydaną przez oficynę Biały Kruk. Czyżby kino zmieniło się tak mocno, że potrzebna była aktualizacja?

Fot. Biały Kruk

Z prof. TADEUSZEM LUBELSKIM o "Encyklopedii kina", nieobecności starych mistrzów i braku nowych, a także o oczekiwaniu na kolejną ich falę rozmawia Rafał Stanowski

- Dla kina siedem lat, które minęły między pierwszym wydaniem w roku 2003 a obecnym z 2010, to czas niezwykle długi. Wszystkie hasła dotyczące autorów żyjących zostały uzupełnione o nowe filmy, nagrody. Niektóre hasła zostały na nowo opracowane, tam, gdzie zmieniła się ważność autorów; spojrzeliśmy na nich od nowa. Bracia Dardenne na przykład mieli jedynie małe hasełko po pierwszej Złotej Palmie za "Rosettę", teraz są już klasykami, okrzepli, więc otrzymali nowe, obszerne hasło. Odwrotnie, czasem troszkę ujmowaliśmy, by nie być zmuszonym do wydania dwóch tomów. Znikło więc trochę haseł, ale użytkownicy mogą nie zauważyć ich braku. Poza tym staraliśmy się poprawić wszystkie błędy i niedoskonałości. Tak więc książka jest stara, ale też jakby nowa. To bardzo solidny restart "Encyklopedii kina".

- Szukałem hasła "Avatar" i nie znalazłem. Nie zdecydował się Pan na wprowadzenie haseł dotyczących wybranych filmów.

- Do dziś czytelnicy pytają mnie, czy planujemy zapowiedzianą część drugą - poświęconą właśnie filmom. Nie zdecydowaliśmy się na to, ani wydawca, ani ja osobiście. To jest potężna praca. Na razie nie wiem, czy się tego kiedykolwiek podejmę. Obecny tom zabrał mi dwa lata z życia. Ta książka na razie wyczerpała moje pasje encyklopedysty.

- Miniona dekada, pierwsza w XXI wieku, upłynęła w kinie pod znakiem wielkich produkcji, którym ton nadają "Władca Pierścieni" i trójwymiarowy "Avatar". Zabrakło jednak artystycznych prądów na miarę francuskiej Nowej Fali, skandynawskiej Dogmy czy kogoś, kto stanowiłby konkurencję dla Quentina Tarantino, braci Coen i Tima Burtona, a więc twórców, którzy zatrzęśli ekranami w latach 90.

- Z jednej strony mamy wielkie trójwymiarowe widowiska, obliczone na premierową przestrzeń, takie jak "Avatar" Jamesa Camerona i jego kolejne mutanty. Trudno dziś prorokować, ale prawdopodobnie za kilka lat znacznie większy procent filmów niż dziś będzie nam dostarczać wrażenia trójwymiarowości. Nie jest to jednak wielka zmiana jakościowa, a raczej techniczne usprawnienie naszych przeżyć odbiorczych. Natomiast pod względem estetyczno-ideowym mam wrażenie lekkiego regresu. Nie dostrzegam nowych mistrzów. Jesteśmy przyzwyczajeni do corocznego nowego filmu Woody'ego Allena, który mnie zresztą nigdy nie rozczarowuje, jego filmy są pyszne. Nie jest to jednak autor, który posuwa do przodu kinematografię. Niedawno prawie wszystkie Europejskie Nagrody Filmowe zebrał Roman Polański "Autorem widmo", zapadającym w pamięć, inteligentnym, znakomicie nakręconym, precyzyjnie skonstruowanym filmem, ale przecież ani przełomowym, ani rewelacyjnym. To nie świadczy najlepiej o kondycji kina.

- Czyli kino nie porusza się naprzód?

- Wszystko się w nim zmienia i nic się nie zmienia zarazem. Zmienił się radykalnie sposób korzystania z kina. Jeszcze niedawno oglądaliśmy filmy najczęściej w kinie, trochę w telewizji. Teraz oglądamy je przede wszystkim na domowych ekranach, w tym coraz częściej - na własnych komputerach. W ten sposób poznaje się masę filmów nie korzystając praktycznie z instytucji kina. To rewolucja, która wiąże się z nowymi przyzwyczajeniami odbiorczymi. Dawne teorie, oparte przede wszystkim na mechanizmie projekcji identyfikacji, mówiące o tym, że dobrowolnie pozwalamy się zamknąć na dwie godziny w ciemnej sali, by utożsamić się z bohaterami i przeżyć zastępczą przygodę, są coraz mniej aktualne. Dziś oglądamy filmy ze świadomością użytych w nich środków, przyspieszamy, zwalniamy, zatrzymujemy, wracamy do ulubionej sceny, w czasie jednego wieczoru puszczamy kilka filmów. To inny sposób percepcji, bardziej powierzchowny, szybszy, znacznie rzadziej umożliwiający głębsze przeżycie. Stąd nie jest to epoka Bergmana i Antonioniego. Ich filmy były nastawione na głębokie doznanie odbiorcze. Ten czas minął.
- A najlepsi twórcy lat 90. - Tarantino, bracia Coen, Jarmusch, Lynch, Gilliam, można ich już nazwać mistrzami?

- Prawdopodobnie tak, ja jednak żadnego z nich tak nie nazywam. Oni wszyscy kojarzą się z hasłami postmodernizmu, właściwymi kulturze lat 90.: z unieważnieniem instancji autorskiej, ze świadomością, że wszystkie historie zostały już opowiedziane, można więc tylko na nowo układać znane motywy. Oglądanie ich filmów bywa zabawne, zostawia mnie jednak jako widza z pustymi rękami. Nie odczuwam potrzeby powrotu do nich, przeciwnie jak do kina wielkich mistrzów, bo przez wiele lat byłem gotów wracać do Felliniego, Bergmana czy Antonioniego.

- Niemniej w ostatnich latach próżno szukać twórców, którzy błysnęliby oryginalnością jak Tarantino czy Burton.

- Z przyjemnością wyławiam jednak nowe talenty, zachwycił mnie w tym roku ogromnie inteligentny i przenikliwy film "Lourdes" Jessiki Hausner, to był mój kandydat do Europejskiej Nagrody Filmowej. Jednak generalnie takich odkryć jest w kinie coraz mniej, zgadzam się z Panem, że nie widać nowych prądów czy fal. Ostatnim takim zjawiskiem była skandynawska Dogma sprzed 15 lat. Trochę zmieniła kino, ale nie aż tak, jak się spodziewaliśmy.

- Charakterystyczny dla dzisiejszego kina jest także syndrom szybkiego wyczerpania. Kilka lat temu pojawiła się fala głośnych filmów z Korei Południowej. Potem szybko przyszła modna na kino latynoskie. Po dwóch latach i ona odeszła. Trendy trwają dziś niezwykle krótko i błyskawicznie przemijają, co jest zresztą charakterystyczne dla całej popkultury.

- Kilka lat temu zdarzyło się, że na dziesięcioro uczestników mojego seminarium siedmioro chciało pisać prace o Kim Ki-duku (na szczęście cierpliwie udało mi się im te projekty wyperswadować), a dziś mało kto pamięta o tym koreańskim twórcy. Generalnie oglądamy coraz więcej, jesteśmy zarzucani nowymi propozycjami obrazowymi, na nasze ekrany docierają filmy z najbardziej odległych części świata, a na domowych ekranach oglądamy co nam się tylko zamarzy. Za bogactwem ilościowym nie idzie jednak głębia przeżycia. A przecież na dłużej pozostają w nas utwory przemyślane i przeżyte, odcinające się od globalizacji i starające się mówić własnym językiem.

- Początek XXI wieku przyniósł też wyraźny podział - na kino premierowe, wyświetlane regularnie w kinach, i na filmy festiwalowe, często nieobecne w repertuarach, a pojawiające się na niezliczonej dziś liczbie filmowych imprez.

- Z jednej strony mamy filmy dla wielkiej widowni, z drugiej - dla entuzjastów. Te pierwsze zaspokajają potrzebę rozrywki, która wypełniłaby obszar wolnego czasu. Te drugie wynikają z miłośnictwa, bo - jak każda czynność - także oglądanie filmów prowadzi do specjalizacji i wyłania elity. Takiej elitarnej, lepiej wykształconej publiczności nie wystarcza masowy repertuar, dla niej zbyt prosty i trywialny. A ponieważ filmów w obu obszarach tworzy się coraz więcej, rodzi się konkurencja. Kiedyś mieliśmy w naszym kraju trzy wielkie festiwale filmów dokumentalnych, teraz mamy ich pewnie z piętnaście. Nawet dziś w Krakowie odbywa się festiwal filmowy. Podobnie jest z książkami - z jednej strony mówi się o końcu czytelnictwa, a z drugiej - paradoksalnie, mamy w księgarniach coraz więcej tytułów i miłośnicy są na bieżąco ze światowymi nowościami.
- Zaskakują miejsca tak "niefilmowe", jak Rumunia. To dziś jedna z najciekawszych kinematografii Europy, być może najważniejszy ośrodek kina poszukującego na początku XXI wieku. W Pana encyklopedii doczekała się zresztą mocno odnowionego hasła.

- Tak, opracował je na nowo Michał Oleszczyk. Rumuńskie kino okazało się wielkim odkryciem obecnej dekady. Obejrzałem w ostatnich latach kilkanaście ich nowych filmów i żaden mnie nie rozczarował! Być może wynika to z romanistycznego zaplecza tej kultury. To przecież wnukowie Nowej Fali, ich filmy zrodzone są z potrzeby autentyzmu, ze znużenia kłamstwem kreacji.

- A kino polskie? Początek XXI wieku nie był dla niego najszczęśliwszy. Choć produkuje się coraz więcej i za coraz większe pieniądze, spektakularnych sukcesów wciąż brakuje. Na pocieszenie pozostaje fakt, że widownia nie odrzuca już polskich produkcji tak, jak w latach 90.

- Wśród wielu zysków, jakie przyniosła niedawna reforma kinematografii i powstanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, niewątpliwy jest wzrost ilości produkowanych filmów. Na razie jednak ten wzrost ilościowy dość wolno przekłada się na poprawę jakości; zapewne zbyt wcześnie ogłoszono przed rokiem narodziny "polskiej nowej fali". Najlepszy polski film obecnego roku - "Erratum" Marka Lechkiego - nie wszedł nawet na ekrany, gdyż nie znalazł dystrybutora. Ale pojawiło się kilka utworów intrygujących, jak choćby "Wojna polsko-ruska" Xawerego Żuławskiego. Pojawił się pomysł, by odnowić kino przez nowy sojusz filmowców z pisarzami, zaproponował go mój kolega z wydziału Piotr Marecki. To miałby być symboliczny restart polskiego kina. Przykładem udanej współpracy obu dziedzin są "Rewers" Borysa Lankosza i Andrzeja Barta czy wspomniana współpraca Żuławskiego z Dorotą Masłowską. To obiecująca inicjatywa, zważywszy fakt, że jednym z najsłabszych punktów kina polskiego od lat są niedopracowane scenariusze.

- Pytanie jednak, czy wystarczy symboliczny sojusz. Nowa Fala, Dogma, Szkoła Polska - to wszystko przykłady artystycznej współpracy. Tymczasem współczesne polskie kino przypomina rozbicie dzielnicowe, w którym walczy się o pieniądze przyznawane przez Polski Instytut Sztuki Filmowej.

- Ostatnie jak dotąd wybitne grupowe zjawisko w kinie polskim to Kino Moralnego Niepokoju; Kieślowski, Holland, Falk byli przyjaciółmi mającymi podobne poglądy, a zarazem wspólnego wroga. Dziś mamy kulturę indywidualizmu, która może sprzyjać literaturze, bo to samotniczy fach, natomiast dla kina, które z natury jest sztuką zbiorową, ten indywidualizm okazuje się niebezpieczny. Zniknęły, czego ogromnie żałuję, zespoły filmowe. Dziś łatwiej o grupy złączone wspólnymi upodobaniami w Ameryce niż u nas. Mam nadzieję, że to się zmieni.

- A może potrzebujemy krytyków i teoretyków filmu, którzy chwycą za kamerę, tak jak twórcy Nowej Fali?

- Albo samorodnych talentów, amatorów. Reżyserowanie filmów przestało być takim wtajemniczeniem, jakim było kiedyś. To był strasznie trudny fach, wymagający wielu umiejętności. Dziś, kiedy zmieniła się radykalnie technika, a komputer uprościł wiele spraw, film może z powodzeniem zrealizować amator, jak Łukasz Palkowski, którego "Rezerwat" wszedł do kin przed paru laty.
- Na koniec spróbujmy pobawić się w futurologów. Kilka lat temu, gdy rozmawiałem z Peterem Greenawayem, obwieścił koniec kina. Zgadza się Pan?

- Nie, to tylko gadanie. Kino ma się bardzo dobrze, choć nie przeżywa - z tego, co mówimy - swego najszczęśliwszego okresu. Jeśli chodzi o liczbę tytułów, jest ich więcej niż kiedykolwiek. Tylko mniej jest tych propozycji, które naprawdę przyciągają uwagę. Mniej pojawia się w kinie talentów, być może utalentowani ludzie szukają dziś innych zawodów. Życzyłbym sobie, żeby medycyny, bo wchodzę w wiek, w którym zaczyna ona człowieka interesować.

- Wybitny operator Sławomir Idziak powiedział mi, że kino przyszłości będzie interaktywne, trochę jak gra komputerowa.

- Za bardzo jestem przyzwyczajony do kina dawnego, na którym się wychowałem i które kocham, bym mógł za taką wizją tęsknić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski