Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie wierzyć Obamie

Redakcja
Na zdrowy rozum to nie miało prawa się zdarzyć. Jeszcze tydzień temu trudno było sobie wyobrazić, że przywódca Ameryki odegra na oczach świata hamletyczny spektakl, pt.: „Chciałbym, ale się boję”. I to na dodatek w sprawie tak kluczowej jak to, czy bić się, czy nie bić o Syrię.

Jan Maria Rokita: LUKSUS WŁASNEGO ZDANIA

Co prawda, nie było tajemnicą, że Obama ani zbytnio nie wierzy w amerykańską zdolność rozstrzygania konfliktów w świecie, ani nie jest nazbyt wrażliwy na przypadki dziejących się masowych zbrodni. Dlatego zazwyczaj woli zostawiać konflikty ich własnemu losowi. Pomimo to tym razem nie sposób było uniknąć wrażenia, że użycie przez reżim syryjski broni masowego rażenia oznacza przekroczenie wszelkich „czerwonych linii”, możliwych do stolerowania dla Ameryki. Tym bardziej że w pierwszych dniach września Obama wraz ze swoim ministrem Johnem Kerrym dwoili się i troili, aby do ogłoszonego planu karnej interwencji przekonać Amerykanów i pozyskać dlań zagranicznych sojuszników. Kiedy więc – wbrew swoim zwyczajom – w ciągu jednego dnia prezydent w pełnych patosu słowach wzywał Amerykanów do boju kolejno na ekranach sześciu stacji telewizyjnych (nawet w otwarcie wrogiej dlań TV FOX), nie sposób było uniknąć wrażenia, że decyzja o interwencji została podjęta na serio, a nie tylko na niby. W końcu nie kto inny, jak zastępca Kerry’ego Paul Jones mówił: „Atak na Asada jest nieunikniony, bo prezydent podjął decyzję w tej sprawie”.

W przeszłości nieraz już z Ameryką tak właśnie bywało, że to najbardziej gołębio nastawieni prezydenci zmuszani byli do podejmowania najdrastyczniejszych kroków. To pacyfista Kennedy zaryzykował wojnę o rosyjskie rakiety na Kubie, a uległy Carter zdecydował się na ostrzeżenie Kremla przed wejściem armii sowieckiej do Polski. Nic zresztą w tym dziwnego, wojny często bywają finałem gołębiej polityki. Ilekroć na czele mocarstwa staje chwiejny przywódca, tylekroć jego potęga i wola muszą zostać wystawione na próbę. Sytuacja z Syrią wyglądała właśnie na przypadek tego rodzaju. Mimo ostrzeżeń Waszyngtonu, iż użycie broni masowego rażenia stanowi „czerwoną linię”, reżim w Damaszku postanowił wystawić Amerykę na próbę. A kiedy w mękach i wątpliwościach zrodziła się w końcu zapowiedź odwetu, sprytnie rozpętał wraz ze swymi sojusznikami światową kampanię pseudowojennej histerii. W samym Damaszku z hukiem ogłoszono plan rozpętania III wojny światowej, a w sojuszniczym Teheranie i Moskwie umiejętnie tę syryjską histerię jeszcze podkręcono. Tu i tam – wedle identycznej metody – użyci zostali nie do końca oficjalnie bliscy doradcy szefów państw, którzy na blogach „ujawnili” rozważane rzekomo apokaliptyczne scenariusze. W Moskwie – plan zbrojnego zajęcia Litwy, Łotwy i Estonii, w Teheranie – zamiar masowego porywania dzieci amerykańskich polityków (w tym prezydenta) i represyjnego obcinania im kończyn. Jak widać, te przecieki skonstruowano tak, aby jakoś „pasowały” do naszych wyobrażeń o polityce obu krajów.

Dlaczego Obama się ugiął? Niedorzeczność tej rejterady jest tak niezwykła, że światowe media poszukują tu jakiejś ukrytej sprężyny. Wedle jednych, miałoby to być tajne porozumienie, jakie Obama zawarł z Putinem podczas szczytu G20 w Petersburgu. Wedle innych, działanie ukrytych pośredników: byłego senatora Richarda Lugara albo nawet polskiego szefa dyplomacji. Wersja najczęściej dziś powtarzana głosi teorię przypadku. Oto niezbyt rozgarnięty minister Kerry miał się w Londynie bezmyślnie rozpędzić, mówiąc, iż wojny dałoby się uniknąć, gdyby Damaszek wyrzekł się broni masowego rażenia. A to natychmiast zostało podjęte przez sprawną rosyjską dyplomację. Jednak w istocie owe szczegóły nie mają znaczenia. To, co politycznie doniosłe w tej sprawie, to spektakularna manifestacja niezdecydowania największej potęgi politycznej i militarnej świata. Obama chciałby usunąć reżim Asada, ponieważ ten nie tylko otwarcie kpi sobie z amerykańskiego wyczulenia na broń masowego rażenia, ale na dodatek uczestniczy – wraz z perskimi ajatollahami i libańskim Hezbollahem – w budowie wrogiego i niebezpiecznego dla Ameryki oraz Izraela „Szyickiego Półksiężyca”. Ale Obama zarazem chciałby, aby reżim Asada pozostał, gdyż przejęcie władzy w Damaszku przez sunnickich buntowników jawi mu się jako potencjalne powstanie nowego ogniska wojującego islamizmu. Nie wiedząc co jest lepsze, jednego dnia zbroi rebeliantów i ogłasza wojnę z Asadem, drugiego groteskowo zapewnia, że będzie to wojna „nieskończenie malutka”, zaś trzeciego – zawiera z dyktatorem pakty, nim jeszcze została wystrzelona choćby jedna rakieta. Tylko Bóg raczy wiedzieć, czego można się jeszcze spodziewać dnia czwartego.

A dla świata –niestety – płynie z tego tylko jedna lekcja. Nie wierzyć Obamie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski