Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odprowadzając Andrzeja Szczeklika

Redakcja
Po jakże podniosłej mszy żałobnej w kościele Mariackim, wspaniale prezentującym się w ową godzinę – w słonecznym rozświetleniu lutowego południa, mimo dokuczliwego mrozu, i później na cmentarzu Salwatorskim, zgromadziły się rzesze, aby pożegnać i odprowadzić Andrzeja Szczeklika. "Gdzie?…” – pomyślałem.

Leszek Długosz: Z BRACKIEJ

Andrzej pewnie by się zgodził: "A, to dobre pytanie”. Całe jego życie, również jego pisanie, koncentrowało się wokół tego i tak postawionego pytania. Tak o tym myślę. I zwłaszcza może teraz…

To nie przypadek, że pomijam tu wszelką należną Odprowadzanemu tytulaturę. Ale postanowiłem skreślić kilka zdań poświęconych profesorowi Andrzejowi Szczeklikowi, tak jak go znałem, jak zazwyczaj zwracałem się do niego. Jak zwykle – czyli po imieniu. Jasne, nigdy nie zapominałem o jego zasługach, pozycji, dorobku itd. O nadzwyczajności człowieka i niemal instytucji. Ale akurat nam – i chyba wzajemnie – wystarczała ta prosta relacja. Dla mnie akurat – z lekarzem i z artystą. To była wystarczająca nam płaszczyzna. Medycynę z Andrzejem załatwiałem szybko. Nie więcej niż to konieczne. Ten problem zostawiałem Jemu. Wiedziałem, że to najlepsze dla mnie rozwiązanie. I tak było. Sam, w różnej, by tak rzec, postaci, zjawiałem się w klinice na Skawińskiej. Zasiadałem i przy owym słynnym białym fortepianie (bywało, dołączałem do towarzystwa z "Piwnicy pod Baranami”). Podczas dwuletniego niespełna pobytu Piotra Skrzyneckiego w "Hotelu Snów”, jak Piotr nazywał ten szpital, byłem tam gościem systematycznym. Poznałem rzeczywistość tego domu (a lepiej – tego szpitalnego świata) wystarczająco dobrze i z bliska. Był tam Andrzej (czyli prof. Szczeklik) najtroskliwszym lekarzem i zarazem szefem tegoż hotelu. Przewędrowała zresztą przez ten adres nie byle jaka kolekcja pacjentów osobistości. Aby stamtąd w zaświaty umykać… Co do nas, co do naszych spraw – po niezbędnym zaopatrzeniu moich leczniczych potrzeb, najchętniej zeskakiwaliśmy na ten drugi teren. I tu zjawiał się ten drugi Szczeklik. Artysta, twórca. A o tym decyduje wszak nie chcenie, nie ambicje, ale jakość wrażliwości? Rodzaj spostrzegawczości, temperamentu, bardziej dokuczliwe odczucie komplikacji istnienia? Potrzeba szukania ponad argumentami "szkiełka i oka”? Niepokój i siła ducha? Andrzej przynależał do gatunku tak właśnie określanych – romantycznych duchów. One mocniej odczuwają stan olśnienia. Bogactwo naszego tu na ziemi obdarowania… I potrzebę wdzięczności za ten dar. Andrzej był uczonym posługującym się naukowymi narzędziami poznania i jednocześnie instrumentami sztuki. Więc i pisarstwa. W sumie, te połączone naukowe (medyczne) instrumenta i narzędzia artysty, pozwalały mu głębiej i dociekliwiej badać, tropić. Sens człowieczej przygody. Sens ludzkiego być… i nie być?

Nie ośmielam się pisać o Andrzeju jak o przyjacielu. Na taką deklarację pewnie bym się zdobył, pod warunkiem, że zdarzyłaby się w jego obecności. Los nie dał nam dosyć wspólnego czasu. I za mało wspólnej soli. Mieliśmy poczucie, że wieloletnie nasze kontakty były niewystarczające i pospieszne. Ale jestem przekonany, że były z gatunku przyjacielskich. Wobec moich jakichkolwiek zgłoszeń był niezawodny, najżyczliwszy. Zaskoczył mnie kiedyś, a wyznam i wzruszył, jego zupełnie niespodziewany telefon. Było to w czasie, kiedy doświadczałem złych chwil. Przeczytawszy akurat wywiad ze mną w "Rzeczpospolitej”, zadzwonił ze wsparciem i uznaniem. Oświadczając nawet, że i swoim dzieciom zadaje ów tekst jako obowiązkowy do przeczytania. Czuliśmy, że mamy sporo opinii do wymiany. Jako pacjent w jego klinice, widziałem jak równie serdeczny i troskliwy był wobec każdego tam pacjenta. Co oznaczało – wobec każdego potrzebującego pomocy człowieka. Tego samego oczekiwał i od swoich ludzi. I takich umiał tam zgromadzić. O urokach Andrzeja można by niemało. O jego naturalnej szlachetności, prostocie bycia, o życzliwości, pogodzie. W oczach świata robił wrażenie człowieka spełnionego. Z pewnością tyle Dobra mógł jeszcze przysporzyć. Przecież nie dla siebie. Organicznie taktowny, nie potrzebował blasku, ani zaszczytów. Taka postawa zakorzeniona i umocniona była w duchowym wymiarze jego osobowości. W respektowanym prymacie wartości wierzącego i praktykującego katolika. To nie jest, jak wiemy, postawa "nowoczesna”, dziś szczególnie promowana. "O Boże!” – krzyknąłem, dowiedziawszy się o śmierci Andrzeja. Niemożliwe! Dziś, przy dzisiejszych możliwościach medycyny? Umierać z tak anachronicznych powodów? Zobaczyłem uśmiechniętą twarz Andrzeja i usłyszałem tłumaczenie: "Mój drogi, w tych sprawach nie ma przedawnień, ani powodów anachronicznych. Dość, żeby powód był wystarczający. Wciąż tego nie wiemy, kiedy i w jakim celu zjawiamy się… I kiedy jesteśmy odwoływani. I każdy powód wciąż może być wystarczający”. "Masz rację, Andrzeju” – odparłem.

W tych sprawach powody się nie przedawniają.

Twój sławny kiedyś pacjent, Czesław Miłosz, w ostatnim swoim tomiku ("To”) w "Jasnościach promienistych” pisał (może i nawet pisał to w Twojej klinice?): Za niedosiężną zasłoną sens ziemskich spraw umieszczono / Gonimy dopóki żywi / Szczęśliwi i nieszczęśliwi / To wiemy, że bieg się skończy / I rozłączone się złączy (…).

Pewnie wiedzący już, rozmawiacie tam dalej. Jak to tam jest… Za tą zasłoną? I o tym, jak to się nam tu wydawało? Tu, jeszcze z tej strony, wdzięczność nasza za Tobą niech leci stąd, wielka…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski