MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Pięć hektarów raju

Redakcja
Krowa Wasylka chodzi za człowiekiem jak pies Fot. Barbara Matoga
Krowa Wasylka chodzi za człowiekiem jak pies Fot. Barbara Matoga
EKOLOGIA. Ponad 20 lat temu rodzeństwo Nawieśniaków osiedliło się w podkrakowskiej gminie Iwanowice, w Maszkowie, o którym pierwsze wzmianki pochodzą już z XIII w.

Krowa Wasylka chodzi za człowiekiem jak pies Fot. Barbara Matoga

-Malwinka - chodź do mnie! Malwinie jednak dobrze tam, gdzie jest. Ale za to Wasylka podchodzi do pana Jana i trącając głową domaga się głaskania. - Starałem się o nią trzy lata, bo zależało mi na krowie rasy polskiej czerwonej - mówi Jan Nawieśniak.

- Kiedy przywiozłem ją do domu, bała się dotyku ludzkiego - nic dziwnego, skoro wychowała się w stadzie liczącym 150 sztuk, u ojców cystersów w Szczyrzycu. Pani Małgorzata, siostra pana Jana, przez pierwsze tygodnie wstawała o 4 rano, żeby krowę oswajać i w efekcie Wasylka, niewątpliwa przedstawicielka bydła rogatego, ma w sobie coś z psa i kota. Może zapatrzyła się na pozostałych zwierzęcych domowników, czyli 6 kotów i trzy psy, odratowane z głodu i chorób przybłędy?

Malwina jest córką Wasylki,

a towarzystwa obu czerwonym krowom dotrzymuje biało-czarna siementalka o wdzięcznym imieniu Pampeluna. Nie wiedzą, co to łańcuch i swobodnie chodzą po pastwisku, ogrodzonym elektrycznym pastuchem - ale i pod okna domu też nieraz się zapędzą, co gospodarzom wcale nie przeszkadza. - One w pewnym sensie rządzą naszym życiem - mówi Jan Nawieśniak. - Nigdy na dłużej nie wyjeżdżamy, bo przecież trzeba je napoić i wydoić. Nawet krótki wyjazd do Krakowa nie jest dla mnie żadną przyjemnością. A wakacje? Po co mi one? Przecież od 20 lat jestem tu na nieustających wakacjach!

Ponad 20 lat temu

rodzeństwo Nawieśniaków osiedliło się w podkrakowskiej gminie Iwanowice, w Maszkowie, o którym pierwsze wzmianki pochodzą już z XIII wieku. Pochodzą z Gorc, spod Turbacza, ale rodzina wcześnie wyemigrowała do Krakowa, by ułatwić dzieciom zdobycie wykształcenia. Pani Małgorzata skończyła Akademię Wychowania Fizycznego. Pan Jan próbował różnych kierunków - studiował matematykę, zarządzanie, wreszcie trafił do Akademii Rolniczej; w międzyczasie tańczył w zespole "Skalni". - Mama zaszczepiła w nas miłość do ziemi i kupno własnego kawałka gruntu wciąż za nami chodziło - mówi Jan Nawieśniak. Początki były trudne - nie tylko dlatego, że wtedy o ekologicznym gospodarowaniu mało się wiedziało i mówiło. Na zakup niespełna 5-hektarowego gospodarstwa trzeba było wziąć kredyt, a właśnie wtedy zaczęła szaleć inflacja. - To była walka o przetrwanie - mówi pan Jan. - Musieliśmy zająć się hodowlą świń i produkcją wędlin. Mówi to z wyraźnym wstydem, bo zabijanie zwierząt nie mieści się w jego etyce - zresztą nawet wtedy do uboju wynajmował innych. Teraz zwierzęta w jego gospodarstwie mają dożywocie. Nie tylko psy, koty i krowy - także kury-zielononóżki kuropatwiane, łażące sobie swobodnie po sadzie i dostarczające niewielkie, ale bardzo poszukiwane jaja o niezwykłych walorach smakowych i odżywczych. - Siemieniata ma już 7 lat - gospodarz z duma pokazuje jedną z kilkudziesięciu kur.

Na serio

w ekologię Nawieśniakowie weszli w 1999 roku,

kiedy to nawiązali kontakt z następcą Ekolandu - Agro-Bio-Test - em. - Zacząłem wówczas zmagać się z głównym problemem początkującego eko-rolnika, czyli z brakiem wiedzy i doświadczenia - mówi Jan Nawieśniak. - Uznałem, że podstawą jest obserwacja przyrody i doprowadzenie do równowagi i bioróżnorodności. Ogromną pomocą okazała się współpraca z Małopolskim Ośrodkiem Doradztwa Rolniczego - pan Jan wręcz twierdzi, że "to oni nas stworzyli - wyłuskali, doprowadzili do spotkań, dali wiedzę".
Dotyczy to nie tylko spraw związanych z prowadzeniem eko-gospodarstwa, ale także zrzeszania się w organizacje, którym łatwiej jest funkcjonować na rynku. W ten sposób powstało Małopolskie Stowarzyszenie Rolników Ekologicznych "Natura", którego prezesem jest Jan Nawieśniak. Członkami stowarzyszenia są właściciele ponad 100 z 2600 gospodarstw ekologicznych z terenu Małopolski.

Obecnie główną uprawą w gospodarstwie jest 2-hektarowy sad śliwkowy, węgierki zwykłej. Byłaby to uprawa niezbyt opłacalna, gdyby nie wykonana własnoręcznie wędzarnia do tych owoców. Smak i zapach ekologicznych, uwędzonych w gospodarstwie śliwek jest nieporównywalnie lepszy, niż tych dostępnych w supermarketach, elegancko zapakowanych, z nadrukiem "śliwki kalifornijskie". Niestety - w tym roku stali odbiorcy nie mogli liczyć na pyszny kompot. Aura sprawiła, że nie udało się zebrać ani jednego kilograma śliwek. Ale - o dziwo - państwo Nawieśniakowie nie tylko nie wpadli w rozpacz, ale nawet nie narzekają. - Ekologia to coś, co jest w sercu człowieka - mówi pan Jan. - Ani brak dochodu, ani klęski nas nie złamią. Może dlatego, że - jego zdaniem - prawdziwe gospodarstwo ekologiczne nie może być wyspecjalizowane tylko w jednym kierunku, zarówno z powodów ekonomicznych, jak i - nazwijmy to - ideologicznych.

A więc nie było śliwek

- były za to truskawki, maliny i porzeczki, częściowo przerobione na soki. Jest mleko i wyrabiane z niego sery, są jajka od zielononóżek, są ziemniaki, ogórki, pomidory, bób, sałata, cebula, czosnek. I są odbiorcy produktów z "Janówki". Wszystko, co w tym gospodarstwie się urodzi, jest sprzedawane bezpośrednio indywidualnym odbiorcom. Jan Nawieśniak uważa, że sprzedaż bezpośrednia jest największą szansą dla gospodarstw ekologicznych, a korzystanie z Internetu szansę tę wydatnie powiększa. Dość powiedzieć, że prócz stałych odbiorców istnieje "kolejka oczekujących", którzy liczą na czyjąś rezygnację z dostaw. I marzą o pysznych jajkach, smakowitych warzywach i świeżo udojonym, jeszcze ciepłym mleku, które co rano rozwozi po okolicy Jan Nawieśniak.

Każdy nowy klient może - a nawet powinien - przyjechać do "Janówki" i na własne oczy zobaczyć, dlaczego warto zapłacić 20-30 procent więcej za zakupione tu jedzenie. Zobaczy więc starannie ubite i przykryte darnią pryzmy obornika, przerabiające kompost dżdżownice kalifornijskie i beczki, w których przygotowuje się ziołowe preparaty nawożące i środki ochrony roślin. Pan Jan chętnie wyjaśni, że grzyb najlepiej zwalczać przy pomocy skrzypu, szkodniki - mączką bazaltową, bylicą, piołunem i wrotyczem, a najlepszym środkiem do pozyskiwania potasu z gleby jest preparat oparty na mniszku, natomiast środek z pokrzywy chroni przed mszycami. Obejrzy zbiornik z gnojówką, która dzięki dodatkowi roślin nie wydziela odoru. Nawdycha się niezwykłych zapachów - np. nagietka, majeranku, aksamitki, tymianku i mięty - które przegradzają rzędami uprawiane warzywa i owoce i chronią je przed szkodnikami.
-

Plewienie kapusty

wśród takiej woni to sama przyjemność - śmieje się pani Małgorzata. Dowie się, dlaczego marchew powinna rosnąć obok cebuli, a kapusty nie wolno sadzić w towarzystwie czosnku, który z kolei bardzo przydaje się w pobliżu truskawek. Nawet, jeśli jest zagorzałym mieszczuchem, z podziwem spojrzy na łąkę, porośniętą kilkudziesięcioma gatunkami roślin. Zdziwi się na widok ogrodzenia - żywopłotu z aronii, której owoce w części przerabiane są w gospodarstwie ("przetwórstwo to podstawa gospodarki - podkreśla pan Jan), zaś większość pozostaje na krzakach - jako pokarm dla ptaków. Bo ptaki są bardzo ważne - pomagają bowiem w walce ze szkodnikami. Sąsiedzi "Janówki" trochę się dziwią, że ze wsi zniknęły sikorki. Nie zniknęły; przeniosły się tam, gdzie wiszą budki lęgowe i gdzie w specjalnych karmnikach serwowane jest ziarno słonecznika, znacznie bardziej im smakujące niż tradycyjnie wywieszana słonina. - Przez zimę zjadają 250 kilo ziarna - mówi pan Jan. - Kupuję je, bo słonecznika nie uprawiam - wyciąga z ziemi zbyt wiele składników.

Bystry obserwator

zwróci także uwagę na to, że narzędzia do uprawy roli są w tym gospodarstwie mniej liczne i trochę inne, niż zwykle. Bo ekologia, to przede wszystkim ogromny trud własnych rąk. To ręczne pielenie warzyw, ręczne zbieranie stonki, odchwaszczanie przy pomocy prostych narzędzi, niezmiernie pracochłonne przygotowywanie preparatów. Tym wszystkim przez większość roku zajmują się sami gospodarze, z wyjątkiem 2 tygodni, kiedy to najmowana jest siła robocza na okres zbiorów i przerywania buraków.

Czy taki wysiłek jest opłacalny?

- To zależy od tego, jakie kto ma potrzeby - mówi pan Jan. - Kiedyś zapytano mnie, za ile sprzedałbym gospodarstwo. Odpowiedziałem: a za ile można sprzedać serce? Nie korci go także powiększanie gospodarstwa, ani też jego wyspecjalizowanie. W stosunku do Unii Europejskiej ma tzw. mieszane uczucia. Z jednej strony dotacje, bez których - jak twierdzi - gospodarstwa ekologiczne nie są w stanie przetrwać. Z drugiej zaś - ogromna biurokracja, absurdalne wymogi i rozwój supermarketów, które domagają się produktów o przedłużonej trwałości. - Produktów? - oburza się Jan Nawieśniak. - My nie produkujemy - my uprawiamy i hodujemy. Zamiast kontraktów z hurtownikami mają więc grupkę stałych klientów, zamiast ciężarówek-chłodni - starego poloneza, zamiast eleganckiej posiadłości - mały, uroczy domek z piecem w kuchni, mnóstwem książek w salonie i wygodną kanapą przed telewizorem, którą częściej jednak zajmują psy i koty, niż prawowici właściciele. Mają też różnokolorowe pachnące poletka różnych roślin i przepiękny widok na całą okolicę. I poczucie wolności - bo rolnik, jak mówi pan Jan "jest człowiekiem wolnym".

Małgorzata i Jan Nawieśniakowie mówią czasem, że choć na to nie zasłużyli, od 20 lat żyją w raju.

BARBARA MATOGA

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski