Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Świerczewski: Nie chciałem już być chirurgiem z kombinerkami

Rozmawiał Przemysław Franczak
Piotr Świerczewski: Ciągle jestem bardzo aktywny, trzymam formę i trenowanie z młodymi chłopakami sprawia mi wi elką frajdę. Nie czuję, by coś się skończyło
Piotr Świerczewski: Ciągle jestem bardzo aktywny, trzymam formę i trenowanie z młodymi chłopakami sprawia mi wi elką frajdę. Nie czuję, by coś się skończyło Fot. Piotr Krzyżanowski
Rozmowa z 43-letnim Piotrem Świerczewskim, byłym reprezentantem Polski, dziś drugim trenerem w piłkarskiej kadrze U-21 szykującej się do mistrzostw Europy w 2017 roku, które zostaną rozegrane m.in. w Krakowie.

– Sprawdzał Pan wiosną wyniki Tarnovii Tarnowo Podgórne?

– Nieregularnie, ale czasem tak. Nie najlepiej jej szło.

– Spadła z III ligi.

– Niestety.

– Wikipedia podaje: „Piotr Świerczewski, polski piłkarz występujący na pozycji defensywnego pomocnika w Tarnovii Tarnowo Podgórne”. Dawno nieaktualne.

– Zagrałem tam jesienią pięć, może sześć meczów. Później była przerwa, a nie byliśmy umówieni na nową rundę. Na dodatek odszedł Piotrek Reiss, który był tam trenerem, i to się urwało. Grałem tam dla przyjemności, nie dla pieniędzy przecież.

– Wychodzi na to, że to Pański ostatni klub w karierze.

– Piłkarskiej? E, nie, przecież nie miałem meczu pożegnalnego. Może jeszcze gdzieś zagram.

– Mówi Pan poważnie?

– W życiu wszystko jest możliwe. Może zgłosi się do mnie Dunajec Nowy Sącz, skąd pochodzę, i tam zagram. Czemu nie?

– Bo lata lecą?

– No, lecą. Ale ja jestem młody duchem [śmiech].

– Ma Pan też nowe obowiązki. Propozycja z PZPN była zaskoczeniem?

– Z jednej strony trochę tak, ale z drugiej – jako trener funkcjonuję już parę lat i pojawiają się rozmaite propozycje. Fajnie, że dostałem też taką z reprezentacji Polski. To nieco inna specyfika pracy, wszystko jest profesjonalnie poukładane. Miałem też oferty z mniejszych klubów, ale nie chciałem się już w to bawić. Dobrze wiem, czym to się je i jak wygląda organizacja. To są często kluby pseudoprezesów, takie udawanie, że robimy piłkę.

– To wnioski po Pańskiej pracy w ŁKS Łódź czy Motorze Lublin?

– Można tak powiedzieć. W Łodzi nie było w ogóle pieniędzy, nikt normalny nie chciał tam przyjść. Tylko ja się zdecydowałem, bo mogłem sobie pozwolić, żeby pracować tam za darmo. To było wyzwanie – powalczyć o utrzymanie w ekstraklasie. W sumie zabrakło niedużo, choć drużyna została stworzona tydzień przed rundą wiosenną, nawet na obóz nie wyjechała. Nie było kasy dla piłkarzy, Były natomiast wieczne problemy, pretensje. Szkoła życia.

– Ponad cztery lata w zawodzie trenera... Jest Pan rozczarowany tym, że nie udało się w tym czasie zrobić więcej?

– To jest trochę takie pytanie, jakbym miał 70 lat i już nie miał przed sobą żadnych perspektyw i możliwości. A ja jestem młodym szkoleniowcem i wszystko jest przede mną. Nie, nie jestem rozczarowany. Wziąłem drużyny, które nie były na pierwszych miejscach, tylko gdzieś na końcu stawki. ŁKS był skazany na porażkę, a ja mimo wszystko, ze swoim charakterem, chciałem walczyć o utrzymanie. W Zniczu Pruszków też fajnie graliśmy. A Motor? To inna para kaloszy, tam nie do końca rozstrzygnięte były sprawy właścicielskie i nie było mi po drodze z prezesem.

– Tło pytania było inne: zawodnik z takim nazwiskiem i doświadczeniem jak Pan, który zaczyna trenerską karierę, pewnie od razu chciałby wskoczyć na wysokiego konia.

– Ja chyba jednak patrzyłem bardziej realistycznie. Te największe polskie kluby chcą trenerów z nazwiskiem, doświadczonych, takich, którzy – jak wydaje się prezesom – gwarantują stabilność. Sprawy ułożyły się tak, a nie inaczej. Ja jestem młody, nie boję się wyzwań. Wiem, jak poprowadzić drużynę, jak ją poukładać i jak motywować.

Na razie pracowałem w klubach, które trzeba było wyciągać z dołka. Pieniędzy nie było, ale wszyscy mieli spore oczekiwania. Właściwie to tak jak bym był chirurgiem, który przeprowadza operację, ale zamiast odpowiednich narzędzi ma w rękach kombinerki. Co można wtedy zrobić? Chyba tylko serce wyrwać. Żałuję zwłaszcza ŁKS-u, bo to klub z olbrzymimi tradycjami. A nic tam nie było. Zawodnicy stracili cierpliwość, motywację. Nawet składki były robione przez kibiców, żebyśmy mieli pieniądze na wyjazd na mecz.

– Krótko mówiąc, ma Pan już dość prowizorki.

– Tak. A uważam, że potrafię bardzo dużo. Ale nie chcę się już bawić w takie rzeczy, że jestem tym chirurgiem z kombinerkami. Ba, w Łodzi to ja nawet kombinerek nie miałem, bo już je komornik zajął.

– Praca z młodzieżową kadrą to okres stabilizacji w pracy trenerskiej?

– Stabilizacja i praca trenera to z reguły dwa wykluczające się pojęcia, choć w tym wypadku rzeczywiście można o czymś takim mówić. Mamy cel – mistrzostwa Europy w 2017 roku, które zresztą odbędą się w Polsce. Mamy wspólnie z trenerem Dorną i całym sztabem szkoleniowym dwa lata na ułożenie wszystkiego, a to dużo czasu.

Nie tracimy jednak żadnego dnia. Tutaj mamy wszystkie instrumenty, żeby spokojnie pracować i budować drużynę. Co tydzień obserwujemy chłopaków, głównie z I ligi i ekstraklasy, rozjeżdżamy się w różne miejsca. W PZPN spotykamy się raz, czasem dwa razy w tygodniu, analizujemy, oceniamy. Sprawdzamy, w jakiej zawodnicy są formie, czy może mają jakieś problemy, w których rozwiązaniu możemy im pomóc. Musimy być też w kontakcie z tymi, którzy grają za granicą. Jesteśmy otwarci, oni to doceniają.

– Widzi Pan w ich oczach to samo, co można było zobaczyć w waszych, gdy mieliście po 20 lat?

– Hm, to jednak były inne czasy. Pamięta Pan reprezentację olimpijską na igrzyska w Barcelonie? Wydaje mi się, że nasza ekipa była mocniejsza, jak na swoje czasy. Również dlatego, że wszyscy zawodnicy grali w polskich klubach, trener miał łatwiejsze zadanie, żeby wszystko poskładać. Teraz połowa naszej drużyny gra za granicą, nie możemy powoływać tych chłopaków poza oficjalnymi terminami UEFA. Ale potencjał jest podobny. Naszą rolą jest stworzyć z tych chłopaków fajną paczkę, która osiągnie sukces podobny do naszego, sprzed prawie ćwierć wieku. Wprawdzie teraz nie będziemy grać na igrzyskach, ale na mistrzostwach Europy, ale też fajnie byłoby powalczyć o miejsce w najlepszej czwórce.

– Czuje Pan pokoleniową różnicę?

– Co ma Pan na myśli?

– Wy byliście pokoleniem wychowanym w spartańskich warunkach, podwórkowym, oni są już w większości dziećmi dobrobytu, akademii piłkarskich, wychuchani, z dużymi pieniędzmi.

– Wiadomo, my dorastaliśmy w innej rzeczywistości. Ale wspólna płaszczyzna jest: to piłka. A prawda jest taka, że utalentowany zawodnik musi się przyłożyć, harować, żeby coś osiągnąć. Nie ma znaczenia, czy wyszedł z biedy czy nie. Jeśli nie będzie dbał o dietę, przygotowanie fizyczne, to przepadnie. Proste. Ja chcę im pomóc, żeby rozwijali swoje umiejętności. Sukces osiągną tylko ci, którzy maksymalnie się poświęcą. Ci, którzy nie będą tracić czasu na inne rzeczy, na chodzenie po galeriach i lansowanie się. Trening, trening i jeszcze raz trening.

– W przeszłości zdarzało się Panu krytykować PZPN. Do tego Bońkowego było łatwiej wejść?

– Można by spojrzeć na to z tej strony, że jako wieloletni reprezentant Polski blisko PZPN byłem przez cały czas. Znam wielu ludzi, zawsze mogłem wpaść tam kawę. Nie bawię się jednak w politykę. To nie tak, że kiedyś nie miałem dojścia, a teraz mam. Zaproponowano mi po prostu pracę i bardzo się z tego cieszę.

Dla mnie to też nauka, zbieranie doświadczeń. Mam w tej kadrze również taką funkcję bardziej sportową, czynnie uczestniczę w treningach. Staram się podpowiadać chłopakom, uczyć ich boiskowego cwaniactwa, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. A jak brakuje kogoś do gierki, to gram z nimi w piłę. To wielka przyjemność. Widzę wtedy też błędy od środka. Poza tym każdy trening jest nagrywany. Potem go oglądamy, analizujemy. Ta kadra działa bardzo profesjonalnie i wszystko idzie w bardzo dobrym kierunku.

– Wspomniał Pan już wcześniej, że sporo jest w niej zawodników z zagranicznych klubów. Wiadomo, że tego wyjazdowego trendu nie uda się powstrzymać. To dobrze czy źle?

– Szczerze? Nie umiem odpowiedzieć. Pewnie każdy przypadek trzeba by rozpatrywać osobno. Dla jednego będzie lepiej, żeby dojrzał w polskiej ekstraklasie, okrzepł i – jak np. Lewandowski – potem wyjechał, inny świetnie odnajdzie się za granicą jako nastolatek, jak Szczęsny. Wszystko zależy od głowy i pracowitości. Jednemu się uda, a drugi wróci z podwiniętym ogonem. To są młodzi chłopcy, oni cały czas się uczą. To, że mają talent, jest pewne, bo jeżeli ktoś ich kupuje, to nie ma w tym przypadku. Mają potencjał i tylko od nich zależy, czy go wykorzystają.

– Tak słucham tych Pańskich wyważonych opinii i się zastanawiam: coraz mniej jest świra w „Świrze”?

– [śmiech] Zawsze mnie to zastanawiało, że ludzie tak dosłownie brali ten pseudonim. A to tylko boiskowa ksywka, żeby się krócej na boisku wołało. Natomiast czy to zgrywało się z tym, co robię poza piłką? Nie jestem do końca przekonany.

– Jak to? Zawsze było Pana wszędzie pełno.

– No dobrze, ciągle jestem szalony w swoich pomysłach.

– Udział w „Celebrity Splash”?

– Akurat to nie był bardzo szalony pomysł. Analizowałem za i przeciw, co mogę zyskać, a co stracić na udziale w tym w programie. Wyszło dużo plusów. Po pierwsze, podjąłem wyzwanie nauczenia się skoków do wody. Teraz wiem, że to coś, czego każdy by się nauczył. Bezpieczna rzecz.

Więcej kontuzji jest w piłce. Siniaki? Są. A w piłce to ich nie ma? Ja miałem nogi szyte, głowę, nos złamany. Poza tym poznałem fajne osoby, z którymi cały czas utrzymuję kontakt. Ja już taki jestem, że lubię otwierać się na świat, nowych ludzi. I potrafię wyselekcjonować tych, z którymi warto spędzać czas. Nie lubię takich, którzy mówią: „Nie da się, nie można”. Wszystko da się i wszystko można. Przygotowując się do tego programu, spędziłem dwa–trzy wspaniałe miesiące. No i jeszcze dostałem za to pieniądze. Widzi Pan jakieś minusy?

– Ten świat kusi, są nowe projekty?

– Zobaczymy. Programów jest dużo, ale nie jestem już tak znany, nie jestem Lewandowskim. Mój czas minął, ale umiem sobie z tym poradzić. Teraz trzeba wypromować innych chłopaków. Chciałbym dołożyć tu swoją cegiełkę, żeby pomóc tym młodym piłkarzom w osiągnięciu sukcesu. Żeby byli nawet lepsi niż ja. A ja nie byłem przecież Ronaldo czy nie wiadomo kto. Ot, przyzwoity polski piłkarz grający dziesięć lat za granicą. Ale, zaznaczmy, grający, nie przebywający.

– A na tym trenerskim horyzoncie co Pan widzi? Pierwszą reprezentację, o której otwarcie czasem Pan mówił?

– Mam 43 lata, wszystko przede mną. Stawiam pierwsze kroki, uczę się, zbieram doświadczenia. Kadra to marzenie, może się kiedyś spełni, może nie. Poza tym na razie Adam Nawałka radzi sobie znakomicie [śmiech].

– Chodzi Panu po głowie ten pożegnalny mecz?

– Myślałem wiele razy: organizować go czy nie? Ale gdzie miałbym to zrobić, skoro grałem w tylu miejscach? W Poznaniu, w Warszawie, w Katowicach? A może w Bastii?

– W Nowym Sączu.

– Może. Wszędzie byłoby trochę fajnie i wszędzie trochę czegoś by brakowało. Nie chce mi się jednak robić takiego meczu, żeby zagrać ten jeden ostatni raz. Cały czas jestem w ruchu, gram dużo z oldbojami czy meczów pokazowych. Nie mam megaciśnienia, żeby żegnać się z wielką pompą. Może trochę z przekory? Bo ciągle jestem bardzo aktywny, trzymam formę i trenowanie z tymi młodymi chłopakami sprawia mi wielką frajdę. Nie czuję, żebym musiał sobie powiedzieć: coś się skończyło. To trwa cały czas, choć teraz już w innej formie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski