Władysław Żaroffe prezentuje pracę swojego autorstwa, dotyczącą krewnych walczących za Ojczyznę
Ludzie
Najpierw trzeba przejść przez sklep z obrazami, co stanowi dobre wprowadzenie do tego, co czeka nas dalej. Po stromych i krętych jak historia schodkach wychodzi się na poddasze - przytulne od fotografii, portretów, medali, książek i... kolejnych obrazów, co sprawia wrażenie zaplecza sklepu poniżej. Tam, przy ulicy Lwowskiej 13 w Nowym Sączu, mieszka Władysław Żaroffe, i opowiada...
Pierwsi goście
Nad wersalką w salonie, tuż pod skosem, wiszą zdjęcia rodziców Władysława: Waleriana i Marii, z domu Sieradzkiej. Kamienica jest własnością rodziny od 1908 roku. Ojciec, o francuskich korzeniach, "coś znaczył w Sączu", jak mówi jego syn. Kilkakrotnie był radnym miasta, w 1912 roku założył Towarzystwo Wioślarskie na "Wenecji", popularnym miejscu wypoczynkowym w pobliżu mostu kolejowego. Był starszym asesorem na kolei i prezesem Związku Kolejarzy Polskich w Nowym Sączu, a później w całym województwie. Nic więc dziwnego, że często gościł u siebie znamienite figury: prezydenta Stanisława Nowakowskiego, starostę dra Macieja Łacha czy burmistrza Romana Sichrawę.
Bez gospodarzy
Walerian nie lubił Niemców i jeszcze przed wybuchem wojny wyrzucił ich wielu z pracy na kolei. W 1939 roku spakowali z żoną majątek i razem z dziećmi uciekli z domu. W kamienicy zostawili tylko kota, psa i służącą, bo jej Niemcy nic by nie zrobili. Skierowali się do przyjaciela w Miłkowej, który zawiózł ich do Gromnika, skąd pieszo dotarli aż do Przemyśla, gdzie wsiedli do pociągu w kierunku Tarnopolu. Wędrówce nie było końca. Rodzina Żaroffe szukała schronienia u ciotki - nauczycielki we Lwowie. W tym samym czasie NKWD aresztowało już pierwszych Polaków. Siedemnastoletni Władysław chciał złapać za broń i walczyć, ale broni nie było. Z niebezpiecznego Lwowa należało wrócić do rodzinnego miasta, niestety bez ojca, który był zmuszony zostać w Krakowie (Walerian Żaroffe nie wróci już do Sącza). Po wojnie trafił do więzienia i zmarł.
Na terenie getta
Maria Żaroffe wróciła do domu z dziećmi. Bez męża, bez majątku. Niemcy zabrali im węgiel - całe pięć ton, ale drewniane, zdobne biurko stoi u Władysława po dziś dzień. Według Władysława Żaroffe przez około rok czasu ich kamienica znajdowała się na terenie getta, obejmującego część ulicy Lwowskiej, o którym się nic nie mówi. Później zamieszkałych tu Żydów przeniesiono do właściwego getta w zamkowej dzielnicy Nowego Sącza, funkcjonującego tam do 1942 roku.
W ubiegły poniedziałek, 23 sierpnia, minęło sześćdziesiąt osiem lat od wyprowadzenia Żydów także i stamtąd.
- Wracałem od strony ulicy Tarnowskiej, kiedy to się działo. Pierwszy szedł Koerbel, sądecki lekarz - opowiada o tym tragicznym wydarzeniu jego ostatni świadek. - Nie bałem się. Przyglądało się temu wielu innych Polaków. Nie wiedzieliśmy, gdzie ich zabierają. Mówiono, że to kolejne przesiedlenie, tym razem może na Madagaskar - wyznaje osiemdziesięcioośmioletni sądeczanin. Nie widział, lecz słyszał, że Niemcy prowadzili wtedy Żydów bocznymi uliczkami Sącza aż na dworzec kolejowy.
Lokatorzy AK-owcy
- Władziu, robimy u ciebie kwaterę! - miał powiedzieć Zbyszek Ryś, AK-owiec i kurier, który organizował przerzuty polskich żołnierzy, szczególnie na Węgry. Przez dom Władysława Żaroffe przewinęło się wielu ludzi, których poszukiwało gestapo. Wszyscy oni, te tajemnicze postacie, przychodzący i odchodzący, znajdowali schronienie i pożywienie u Żaroffów. Potem odprowadzano ich w okolice kościoła kolejowego, i dalej na Piwniczną, Słowację i Węgry. Pod tym samym dachem ukrywał się między innymi Jan Karski - człowiek, który przekazał informację o holocauście na Zachód Europy.
- Pamiętam, jak bardzo mnie zaintrygował. Zachowywał się inaczej, bardziej pewnie. Chciał, żebym pokazał mu, gdzie jest więzienie i gdzie mieszkają Żydzi - opowiada o Karskim Żaroffe. - Pytałem się o niego Rysia, ale ten nie chciał mi nic powiedzieć, chociaż byłem jednym z nich. Wiedział, że to niebezpieczne - dodaje Władysław.
Sąsiedzi esesmani
Szereg kamienic przy Lwowskiej upodobali sobie nie tylko polscy żołnierze podziemia. - Tuż za ścianą - pokazuje gospodarz - pomieszkiwali esesmani, wyszkoleni przecież w zwalczaniu partyzantki! To coś niesamowitego, że nikt na nas nie doniósł, a sami Niemcy przez całą wojnę nic nam złego nie robili - zdumiewa się dziś AK-owiec. Ci hitlerowcy często chodzili nad Kamienicę łowić ryby, ale potrzebowali do tego dżdżownic, a te wykopywali w ogródku pani Marii. Zdarzało się, że za robaki odwdzięczali się mięsem. - Wśród nich był kucharz, który przyniósł nam czasem pięć, czasem dziesięć kilo. Ludzie są różni - zauważa po latach Władysław. Dość powiedzieć, że w 1944 roku, po dywanowych bombardowaniach w Niemczech, pewien żołnierz z Hamburga żalił się przy kawie Marii Żaroffe z krzywd, jakie spotkały jego rodzinę z rąk aliantów.
Podłoga AK-owca
Jest styczeń 1945 roku. Piętnastu żołnierzy Armii Czerwonej śpi na podłodze AK-owca. Nazajutrz okradają go z kilku zegarków - bez większej wartości - i częstują zupą grochową. W kilka nocy później NKWD stanie na tej samej podłodze i z bronią w ręku wyprowadzi dwudziestotrzyletniego Władysława Żaroffe do więzienia przy ulicy Pijarskiej. Chłopak rozpoznaje wśród więźniów wielu sądeczan. Ktoś pyta go, czy umie grać w szachy: - Umiem - odpowiada. Jeszcze wtedy nie wie, jak wielkie to będzie miało znaczenie. Okazuje się być najlepszy. Do gry przy jednej szachownicy zaprasza go naczelnik więzienia i Władysław wygrywa. Sytuacja powtarza się często, tym razem już w miłej atmosferze, przy kawie i ciastku. - Ja wiem, może on mojego wujka zabił? Ale w szachy raczej byłem lepszy od niego - komentuje Żaroffe. Komendant-Rosjanin, miłośnik gry królewskiej, umiał docenić lepszego rywala. - Ludzi wywozili na Sybir, a ja zostawałem - wspomina Władysław. Naczelnik wykazał się dużą wdzięcznością, zwalniając szachistę z więzienia tuż przed interwencją UB.
Dwie gospodynie
Więzienny mistrz szachowy (w jakiś czas później zostanie oficjalnie wicemistrzem Polski w korespondencyjnej grze w szachy) wyjeżdża do Kamiennej Góry, by tam poznać swoją żonę Augustynę Imielę - ślązaczkę, wracającą właśnie z emigracji we Francji. Niedługo potem kamienica przy Lwowskiej 13 pozyska drugą gospodynię, dwie małe lokatorki: córki młodych Żaroffów, i co najważniejsze - chwile spokoju i szczęścia. Minie wiele lat, zanim Augustyna Żaroffe umrze na zawał, a córki polecą za ocean. Dziś cały dom zajmują obrazy, zarówno te namalowane, jak i opowiedziane, bo do Władysława Żaroffe przychodzą ludzie i słuchają jego historii.
Paweł Paciorek,
Łukasz Połomski
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?