Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polska rośnie w siłę (nabywczą), a ludziom żyje się nieźle

Zbigniew Bartuś
Zbigniew Bartuś
Na towary wydajemy miesięcznie ok. 1083 zł
Na towary wydajemy miesięcznie ok. 1083 zł Fot. Archiwum Polska Press
Od 27 lat rozwijamy się najszybciej w Europie. Co dalej? W dekadę z grona najbiedniejszych polskich regionów Małopolska wskoczyła do piątki najzamożniejszych, A statystyczny krakowianin ma już większą siłę nabywczą niż przeciętny Portugalczyk i Grek. Jak dobrze pójdzie, Włochów możemy przegonić za ok. 15 lat. A Niemców?

Kolor czerwony oznacza najwyższe dochody i co za tym idzie - rekordową siłę nabywczą mieszkańców, zielony - polską przeciętność, a niebieski - biedę. W rejonach karminowych, czyli w Warszawie z przyległościami (Piaseczno, Grodzisk, Pruszków), Sopocie, Wrocławiu, Poznaniu, Katowicach i Tychach, a powoli także w Krakowie siła nabywcza mieszkańców jest rekordowa w historii.

Według firmy GfK, która od lat bada to zagadnienie, dochody warszawiaków stanowią już 85 proc. średniej unijnej. W pozostałych wymienionych miastach jest to od 60 do 70 procent.

Pracownicy rządzą

Siła nabywcza Polaków dynamicznie rośnie. Sprzyja temu program Rodzina 500+, podniesienie płacy minimalnej do 2 tys. zł i ustanowienie stawki 13 zł za godzinę pracy. Największy wpływ ma jednak sytuacja na rynku pracy.

Gospodarka rozwija się w tempie 4-procentowym i firmy szukają pracowników, tymczasem dwumilionowa emigracja nie kwapi się z powrotem, a w wiek produkcyjny wkraczają pokolenia mniej liczne niż poprzednie (efekt niżów demograficznych). W dodatku przez obniżenie wieku emerytalnego w październiku z pracy może odejść nawet 331 tys. osób.

Wszystko to wywołuje presję na podwyżki płac. Wzrost przekroczył 5 proc. rocznie, a zapowiada się więcej. Jeszcze szybciej, o 7 proc. zwiększył się podawany przez GUS tzw. dochód rozporządzony na głowę w przeciętnym gospodarstwie domowym. 20 lat temu było to 445 zł, z czego na wydatki szło średnio aż 425 zł. W ub. roku dochód wynosił już 1475 zł przy wydatkach rzędu 1132 zł.

Oszczędzamy

O ile nie dojdzie do drastycznego wzrostu cen, w tym roku po raz pierwszy w historii przeciętna polska rodzina będzie mogła zaoszczędzić nawet 25 proc. swych dochodów. Jeszcze trzy lata temu 80 proc. Polaków twierdziło, „że żyje od wypłaty do wypłaty i nie odkłada ani grosza”. Dziś do oszczędności przekraczających trzymiesięczne dochody przyznaje się 45 proc. rodzin.

Poprawę tę widać wyraźnie w ostatnich zestawieniach Eurostatu, unijnego urzędu statystycznego. Wypadamy w nich znacznie lepiej niż w badaniach GfK: przeciętny Polak osiągnął już 70 proc. siły nabywczej statystycznego mieszkańca UE. Eurostat uwzględnia lokalne ceny tysięcy towarów i sprawdza, ile czego można kupić za tzw. medianę, czyli takie wynagrodzenie, które otrzymuje co najmniej połowa pracujących (to kwota bardziej reprezentatywna niż średnia krajowa).

Z zestawienia Eurostatu wynika, że mamy (wraz z Rumunami) najtańszą żywność w UE i w ogóle (poza Macedonią) w całej Europie. W innych grupach towarów też należymy do krajów najtańszych. Dzięki temu mniej odczuwamy fakt, że nasze płace są wciąż mizerne (średnia pensja 4,4 tys. zł, czyli nieco ponad tysiąc euro). W Luksemburgu dwa razy wyższa jest płaca minimalna, ale jedzenie i inne rzeczy mają tam ponad dwa razy droższe.

Siedem razy bogatsi niż u schyłku PRL

Z prostej analizy danych GUS wynika, że za średnią pensję możemy dziś kupić prawie siedem razy więcej towarów niż w PRL-u, a jajek wręcz 120 razy więcej. To skok niespotykany w dawnych krajach komunistycznych (Czesi i Węgrzy rośli dwa razy wolniej).

Siła nabywcza Małopolan zwiększała się, zwłaszcza po wejściu do Unii, rekordowo szybko - z 40 proc. średniej unijnej do 72 proc. Z grona najbiedniejszych awansowaliśmy do piątki najzamożniejszych regionów w Polsce. Przeciętny Małopolanin ma siłę nabywczą wyższą niż Portugalczyk i Grek.

Jak dobrze pójdzie, Włochów możemy przegonić za około 15 lat. A Niemców? Za 22, za 100 lub… nigdy. W zależności od okoliczności, a przede wszystkim tempa naszej pogoni, czyli wzrostu PKB. Najlepiej, by wynosiło ono grubo ponad 5 proc. rocznie, czyli tyle, ile przez pięć lat po wstąpieniu do Unii. Wtedy epokowego skoku udałoby się dokonać w jedno pokolenie. Na razie mamy ok. 4 proc. rocznego wzrostu PKB, a w zeszłym roku zanotowaliśmy wpadkę - 2,8. Dla porównania w Niemczech było 1,9 proc. Przy takich proporcjach nasza pogoń trwałaby do połowy następnego stulecia.

W maju średnie wynagrodzenie w gospodarce narodowej wyniosło 4409 zł i było wyższe niż w maju roku poprzedniego o 5,4 proc. - odnotował Główny Urząd Statystyczny 30 czerwca… 1977 roku, czyli dokładnie 40 lat temu. Niemal identyczna jest treść ostatniego komunikatu GUS - dotycząca maja 2017 r.: przeciętne miesięczne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło niespełna 4,4 tys. zł i było o 5,4 proc. wyższe niż przed rokiem. Nominalnie dostajemy zatem - przeciętnie - tyle samo, co w szczytowym okresie ery Edwarda Gierka, gdy „Polska rosła w siłę” i była „dziesiątą potęgą gospodarczą świata”, a „ludziom żyło się dostatniej”.

W owym czasie płace były bardziej spłaszczone niż dziś, ale i tak ową średnią GUS-owską pensję (lub więcej) zarabiało jedynie 42 proc. Polek i Polaków (dziś jest to 33 proc.). Reszta musiała się, jak obecnie, zadowolić kwotami mniejszymi, przeważnie między 3,3 a 3,7 tys. zł. Wyobraźmy sobie, że z takim zarobkiem, czyli ok. 2,7 tys. zł na rękę, wychodzimy do sklepów i zastajemy tam ceny z czerwca roku 1977. Bochenek chleba (0,8 kg) kosztuje 4 złote, czyli podobnie jak teraz (są takie za 2 zł, ale i takie za 7 zł). Litr mleka - 3 zł, ziemniaki - 3,70 zł, czyli też podobnie. Tu jednak analogie się kończą.

W mięsnym czeka nas szok: schab po 80 zł kilo (dzisiaj 15 zł, w promocji nawet 10), kurczaki po 54 zł (dziś 6,80 zł), najtańsza kiełbasa zwyczajna po 44 zł (dziś 10 zł), szynka wieprzowa po 120 zł (dzisiaj po 25 zł)… Na innych stoiskach też nie jest lepiej: kilo mąki wrocławskiej 7 zł, kilo cukru 26 zł, cebula po 11 zł, banany po 45 zł, kostka masła 18 zł, mała paczka byle jakiej kawy 62 zł, pół litra wódki 82 zł, najtańsza koszula z elanobawełny 320 zł. Za prosty tapczan trzeba zapłacić 4,1 tys. zł, czyli prawie całą średnią krajową pensję, za kolorowy telewizor - 22 tysiące zł, czyli dokładnie 5 pensji. Najtańsze auto od ręki (produkowany w Bielsku-Białej fiat 126p) kosztuje 138 tys. zł, a najtańsze auto rodzinne (produkowany na Żeraniu fiat 125p) - 182 tys. zł, czyli równowartość trzyipółrocznych zarobków. Za litr benzyny trzeba dać 11 zł, za bilet z Krakowa do Warszawy 150 zł…

Trzeba pamiętać, że potem w PRL było tylko gorzej. Już w 1977 r. 92 proc. rodzin nie miało żadnych oszczędności, żyły „od pensji do pensji”. 15 proc. obywateli miało potężne problemy z kupnem pieczywa, 55 proc. - masła, 62 proc. - jajek. Mimo że te ostatnie kosztowały… 3,4 zł za sztukę! (dzisiaj tyle zapłacimy za 10).

Przeciętna rodzina traciła na zakupy - a właściwie polowanie na produkty i stanie w kolejkach - ponad 2 godziny dziennie. W roku 1981 już pięć godzin! Nawet kartki na „towary deficytowe” (czyli w pewnym momencie niemal wszystkie) nie skracały kolejek.

U schyłku PRL zanotowaliśmy hiperinflację - 251 proc. w 1989 r. i 585 proc. w 1990 r. W tymże roku średnia pensja krajowa przekroczyła 1 mln złotych, ale była to równowartość… 35 dolarów. Kiedy we wrześniu 1989 r. powstawał rząd Mazowieckiego, za średnią krajową można było kupić 12 kg kiełbasy myśliwskiej, 78 kg schabu, 71 kg cukru, 68 tabliczek czekolady lub 700 jajek. Dzisiaj za średnią pensję netto (po odjęciu podatków i składek ZUS z 4,4 tys. zł brutto zostaje 3130 zł „na rękę”) kupimy 125 kg myśliwskiej, 208 kg schabu, grubo ponad tonę cukru, 1300 tabliczek czekolady lub… 8,5 tys. jajek!

Chleb tani jak barszcz

Nawet obecna płaca minimalna - 1459 zł i 48 gr na rękę - ma znacznie większą siłę nabywczą niż średnie wynagrodzenia u schyłku Polski Ludowej. Ba, niewiele odstaje już od siły nabywczej przeciętnego wynagrodzenia w progu wejścia Polski do Unii Europejskiej w roku 2004. Od tego czasu wzbogaciliśmy się średnio o 70 proc., a w Małopolsce - która rosła rekordowo szybko w swej historii - o blisko 80 proc. Od upadku komunizmu siła nabywcza wynagrodzenia przeciętnego Polaka wzrosła prawie siedmiokrotnie.

Udział wydatków przeciętnej polskiej rodziny na żywność w ogólnych kosztach utrzymania spadł przez dwie dekady z ponad 50 do 24 proc., a w rodzinach pracowniczych zbliżył się do 20 proc., czyli do poziomu występującego w krajach rozwiniętych (w najbogatszych jest to 18 proc.). A to dlatego, że mamy - wraz z Rumunią - najtańszą żywność w całej Unii Europejskiej i w ogóle jedną z najtańszych na kontynencie (taniej jest tylko w Macedonii). Tak wynika z najświeższego zestawienia Eurostatu, który porównał ceny aż 2400 towarów w 37 krajach. Oczywiście, mniej również zarabiamy, ale owe niskie ceny jedzenia (i odzienia) niemal w pełni rekompensują owe różnice, słowem - chleba, nabiału, mięsa czy ubrań możemy kupić mniej więcej tyle, co przeciętny zachodni Europejczyk.

Gorzej z innymi grupami towarów: wprawdzie jesteśmy znów najtańsi w UE, ale różnica między nami a krajami najbogatszymi nie jest już tak wyraźna. Meble są u nas tylko dwa razy tańsze, a elektronika - o jedną trzecią. By kupić sprzęty, musimy zatem pracować dwa razy dłużej niż Niemcy czy Francuzi. Powoli wyprzedzamy natomiast Portugalczyków.

Podniesienie płacy minimalnej w połączeniu z „500 plus” doprowadziło do szybkiego wzrostu dochodów najuboższych rodzin. Sytuacja na rynku pracy wymusza wzrost pozostałych wynagrodzeń.

Dogonić Niemców

Prof. Witold M. Orłowski w książce „Czy Polska dogoni Niemcy” przypomina, że w 1990 między naszym zrujnowanym przez komunistów krajem a RFN zionęła gigantyczna przepaść. Weźmy główny motor napędowy naszych zachodnich sąsiadów, czyli eksport. W Niemczech wynosił on wtedy 6 tys. dolarów na mieszkańca, a w Polsce - 375 dol. Do początku obecnego stulecia udało nam się tę wartość podwoić, ale prawdziwy boom nastąpił po naszym wejściu do Unii Europejskiej - w dekadę doszliśmy do 5 tys. dol. na głowę. Niemcy osiągnęli 13,3 tys. dolarów. Nie przegrywamy już więc z nimi 16 do 1, tylko 2,66 do 1. Jeszcze korzystniej wypadamy w porównaniu z Francją i Włochami.

Owszem, sukces ten zawdzięczamy w sporej mierze inwestorom zagranicznym, którzy pobudowali u nas swe fabryki, w tym Niemcom, ale po pierwsze pobudzali oni wzrost całej naszej gospodarki (PKB) i dochody Polaków (obce firmy płacą pracownikom średnio o 20 proc. więcej od rodzimych firm z tej samej branży), a po drugie - rośli dzięki temu polscy kooperanci i dostawcy zagranicznych potentatów. Co ważniejsze - cały czas powiększa się w naszym eksporcie udział polskich firm rodzinnych. Widać to szczególnie w Małopolsce, gdzie firmy takie stanowią ponad połowę ogółu przedsiębiorstw. To ważne, bo - mówiąc w uproszczeniu - więcej pieniędzy zostaje wówczas nad Wisłą.

W 2000 r. nasz PKB na głowę (po uwzględnieniu siły nabywczej) wynosił 47 proc. unijnego, zaraz po naszym wejściu do UE - 56 proc., a teraz jest to ok. 72 proc. Wprawdzie zajmujemy pod tym względem odległe, 24. miejsce w Europie, ale dystans dzielący nas od Czechów, a nawet Hiszpanów i Włochów jest już naprawdę niewielki. Tych ostatnich możemy dogonić w... dekadę. Gorzej z Francją i Wielką Brytanią, których dochód na głowę jest nieco wyższy od unijnej średniej. Przy obecnej różnicy tempa rozwoju gonilibyśmy ich przez 15-20 lat.

Z kolei niemieckie PKB na głowę (po uwzględnieniu siły nabywczej) stanowi 122 proc. średniej unijnej. W swojej książce prof. Orłowski szacuje, że „przy dobrym układzie” moglibyśmy dogonić Niemcy w marne 22 lata. Bardziej realne jest jednak 40. Tak czy siak, nigdy w historii ten czas nie był taki krótki. U progu XIX w. na dogonienie Niemców potrzebowaliśmy… 240 lat, w roku 1991 (już po reformie Balcerowicza) - 60.

Ów „dobry układ” miałby polegać na zwiększeniu różnicy we wzroście PKB: po 1990 r. gospodarka RFN rosła przeciętnie po 1,7 proc. rocznie, a polska - po 3,1 proc. Owszem, pod względem tempa wzrostu po 1990 roku pobiliśmy wszystkie państwa OECD i calutkiej Europy (dokonaliśmy skoku dwa razy większego niż Czesi, Węgrzy i reszta posowieckiej Europy), ale przy takiej różnicy wzrostów dogonilibyśmy Niemców dopiero na początku następnego stulecia. By naprawdę skrócić dystans, musielibyśmy odzyskać tempo wzrostu PKB z pierwszych pięciu lat członkostwa w UE, sprzed światowego kryzysu gospodarczego. Rośliśmy wówczas średnio po 5,2 proc. rocznie, podczas gdy Niemcy po 2 proc.

Tu ważna uwaga: byśmy się tak szybko rozwijali, Niemcy też muszą się rozwijać. I Francuzi, i Włosi, i Belgowie. I Holendrzy, i Hiszpanie… Bo nasz wzrost gospodarczy jest ściśle związany z dobrobytem całej Europy. Zwłaszcza Niemiec.

Co nas napędzi

Prof. Orłowski radzi, by w ferworze „gonienia” przyjrzeć się bliżej motorom, które przez wieki - bo nie tylko po II wojnie światowej - napędzały Niemcy. A były to przede wszystkim: odpowiedni kapitał ludzki (ludzie z ich systemem wartości i umiejętnościami) , kapitał fizyczny (maszyny, budynki i cała infrastruktura) oraz wiedza (nauka, technologie, innowacje).

Ogromne znaczenie ma to, że niemal 100 proc. Niemców umieszcza rzetelną i uczciwą pracę (zarówno szarego robotnika, jak profesora uniwersytetu) na podium w swej hierarchii wartości. W Polsce jest z tym słabo: ostatnio aż 44 proc. badanych (w tym 69 proc. wyborców Kukiz’15) wyraziło pogląd, że „nie opłaca się uczciwie pracować”.

Po drugie, w Niemczech nauka i wiedza cieszą się w społeczeństwie wielkim prestiżem, a formalne wykształcenie coś znaczy i na pewno nie jest fikcją, jak to często bywa w Polsce; oficjalnie dyplom wyższej uczelni ma w RFN 31 proc. trzydziestolatków, gdy nad Wisłą 44 proc., ale niemieccy inżynierowie tworzą i wcielają w życie tysiąc razy więcej innowacji niż nasi. W dodatku chcą się uczyć przez całe życie. U nas odsetek zwolenników kształcenia ustawicznego nie przekracza 30 proc. W dodatku wielu z nich wyemigrowało. M.in. do Niemiec.

Po trzecie, Niemcy są wychowani w kulcie solidności i dotrzymywania słowa. 80 proc. faktur w RFN płaci się w terminie. W Polsce - 24 proc. Niemcy umieją też znakomicie pracować w zespole. Stworzyli przy tym świetnej jakości instytucje, które trzeba rozumieć szeroko: jako firmy, banki, organizacje gospodarcze, związki zawodowe, partie, grupy lobbingowe, ale też jako system prawny oraz ogólne zasady (ukształtowane mocą tradycji), których wszyscy starają się przestrzegać.

Polska przez ostatnie ćwierćwiecze próbowała stworzyć coś podobnego, ale wszystkie zasady oparte na europejskich wzorcach i wartościach społecznej gospodarki rynkowej i splecionej z nią demokracji liberalnej są obecnie w Polsce podważane, a wzorowany w znacznej mierze na rozwiązaniach niemieckich system prawny jest demontowany lub wręcz widowiskowo burzony. Czy można osiągnąć niemiecki cud bez podstawowych niemieckich standardów prawnych i instytucjonalnych? Oto jest pytanie.

Kolejnym niemieckim silnikiem rozwoju jest „od zawsze” gromadzony mozolnie kapitał finansowy: niemal każdy, nawet najbiedniejszy Niemiec ciuła, by „mieć na zaś”. Te pieniądze służą potem do inwestycji - w kraju i za granicą.

OdłoŻyć i inwestować

W Polakach skłonność do oszczędzania pojawiła się stosunkowo niedawno. Jeszcze trzy lata temu 80 proc. Polaków twierdziło, „że żyje od wypłaty do wypłaty i nie odkłada ani grosza”. Dziś do „oszczędności o wartości przekraczającej trzymiesięczne dochody” przyznaje się 45 proc. rodzin. To rekord wszech czasów.

Nie wynika to tylko z wyraźnej zmiany mentalności (nawyk oszczędzania mają młodsze pokolenia, np. u 30-latków jest on dużo silniejszy niż u 50-latków), ale też - może przede wszystkim - ze wzrostu zamożności rodzin. 20 lat temu tzw. dochód rozporządzany na głowę w przeciętnym polskim gospodarstwie domowym wynosił 445 zł, a wydatki - 425 zł. Ta niewielka różnica między dochodem a wydatkami utrzymywała się aż do naszego wejścia do UE, a głębszy oddech finansowy mogliśmy wziąć dopiero w roku 2007 (dochód 935 zł, wydatki - 810), czyli u progu globalnego kryzysu, który bił nasze dochody przez dwa kolejne lata. Nie zdążyliśmy zacząć oszczędzać, tym bardziej że rzuciliśmy się do nadrabiania zapóźnień materialnych i cywilizacyjnych - zakupu mieszkań, aut i sprzętów wszelakich.

Od 2010 r. w portfelach, bieliźniarkach i na kontach większości polskich rodzin zostawało znów coraz więcej pieniędzy. W 2012 r. różnica między dochodem a wydatkami na głowę wynosiła już 225 zł miesięcznie, czyli aż 18 proc. dochodu można było odłożyć „na zaś” (w roku 2000 było to 1,8 proc., czyli 10 razy mniej!). W 2015 r. dochód wynosił 1386 zł, a wydatki 1091 zł (czyli 78,7 proc. dochodów), a w 2016 r. było to odpowiednio 1475 zł i 1132 zł. O ile nie dojdzie do jakiegoś drastycznego wzrostu cen, w 2017 roku po raz pierwszy w historii przeciętna polska rodzina będzie mogła odłożyć 25 proc. swoich dochodów. Inna sprawa, czy to zrobi. Skłonność do oszczędzania przejawia wciąż dwa razy mniej Polaków niż Niemców…

„Jednak najsłabszym punktem Polaków, w porównaniu z Niemcami jest niezwykle niska skłonność do współpracy i bardzo mały poziom zaufania do siebie wzajem” - pisze prof. Orłowski. Przeciętny Niemiec powyżej 16 lat należy do dwóch organizacji, przeciętny Polak do… 0,14 proc. Innym ludziom ufa jedynie 15 proc. Polaków (tak źle z zaufaniem jest tylko u Bułgarów)... Bez zaufania nie ma współdziałania. A bez współdziałania trudno rozpędzić gospodarkę.

Polak się bogaci.

W 2016 r. wyliczany przez GUS tzw. rozporządzalny dochód na osobę wyniósł 1475 zł i był wyższy o 7 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim. Na wydatki przeznaczyliśmy realnie o 4,3 proc. więcej niż rok wcześniej, a dokładnie 1132 zł. Wydatki stanowiły jedynie 76,7 proc. dochodów - najmniej w historii.

Na towary i usługi konsumpcyjne wydawaliśmy średnio 1083 zł. Uruchomione od 1 kwietnia 2016 r. świadczenie Rodzina 500+ zwiększyło dochody gospodarstw domowych, które korzystają z tej pomocy, średnio aż o 16,8 proc. Nic dziwnego, że wydatki rodzin z dziećmi na utrzymaniu rosły dwa razy szybciej niż pozostałych, a w przypadku rodzin z trójką lub większą liczbą pociech - cztery razy szybciej (o 12,1 proc.).

Dodatkowe pieniądze poszły głównie na ciuchy i buty (11,1 proc.), a potem na restauracje (9,6), wyposażenie mieszkania i prowadzenie gospodarstwa domowego (9,5 proc), zdrowie, rekreację i kulturę oraz transport (po 7 proc.). Wydatki tych rodzin na edukację wzrosły o 3,2 proc.

WIDEO: Paweł Blajer o różnicach w zarobkach w Polsce i w innych krajach

Źródło: Dzień Dobry TVN, x-news

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski