Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polski klub w Tel Awiwie, czyli jak zsyłka na Sybir uratowała im życie

Zbigniew Bartuś
Zbigniew Bartuś
Mama była przestraszona, że wychowuje niedorozwinięte dziecko. A ja nie wiedziałem, w jakim języku usta otworzyć
Mama była przestraszona, że wychowuje niedorozwinięte dziecko. A ja nie wiedziałem, w jakim języku usta otworzyć Fot. Alicja Bartuś
Rozmawiamy po polsku. Większość z nas przyjechała do Izraela prawie 60 lat temu. Byliśmy już młodzieńcami ukształtowanymi w polskiej kulturze. Lecz pod śledzika śpiewamy „po rusku” - mówi YARON KAROL BECKER, filozof, historyk, pedagog, dziennikarz, zasłużony społecznik.

- Tel Awiw, ulica Allenby 94…

- Mowa tu o knajpie, która działała obok dawnej polskiej księgarni Neusteinów, będącej przez lata przystanią polskiej kultury. Zadbaliśmy o umieszczenie na ścianie budynku tablicy uwieczniającej, w języku hebrajskim i polskim, pamięć o księgarni i o rodzinie Neusteinów. Pod tym adresem spotykamy się względnie regularnie na przysłowiowy „głębszy służbowy”, który polubiliśmy jeszcze w Polsce. Nazywają nas „Polanim”, czyli Polacy.

- Przebyliście niebywale długą drogę.

- Ja najdłuższą. Kiedy odrabiałem z córką zadania z geografii, zmierzyliśmy linijką na mapie odległość od Lwowa po Jakuck. Wyszło 11 tysięcy kilometrów. Z punktu widzenia przebytej za młodu odległości jestem rekordzistą w paczce z Allenby. Bycie tak dalekim sybirakiem stało się dla mnie powodem do dumy.

Mama budowała nowe miasto na Syberii z umiarkowanym entuzjazmem, ale ofiarowała mu pierwszego obywatela, z czego komendant obozu był bardzo dumny

- Dlaczego tylu Żydów po wybuchu II wojny uciekło do Związku Sowieckiego?

- Nie mogę obwiniać mojego ojca za to, że po tym, jak do samego końca bronił Warszawy, po klęsce wrześniowej przedostał się do ZSRS. To szczęśliwym trafem uratowało matkę i mnie.

- Mimo że Sowieci zesłali was na Sybir?

- Owszem, tułaliśmy się tam, głodowaliśmy i cierpieliśmy od chorób, ale nie byliśmy poniżeni i pohańbieni. Nie byliśmy też z góry skazani na śmierć, jako „insekty”.

- Przy Allenby spotykają się ocaleńcy?

- Dołączają do nas niekiedy młode, bardzo inteligentne panie z Polski. Piszą o nas uczone prace magisterskie lub nawet doktorskie, a my jesteśmy dla nich „tematem”. Jeszcze żywym…

- Rozmawiacie o polityce?

- O izraelskiej i polskiej, bo Polska nie przestaje nas obchodzić. Zostało nam to na całe życie.

- Jak u Mosze?

- Świetny przykład. Sędziwy Mosze przychodził do Instytutu Polskiego w Tel Awiwie, namiętnie czytał polskie książki i zapalczywie śledził polską prasę. Jego polski akcent był wyraźnie problematyczny. Mosze miał problemy z „się”, „zie”, a szczególnie z „szcze”. Lecz jego polski był poprawny stylistycznie. Z początkiem wojny, wraz z matką i bratem, uciekli do ZSRS. Jego matka nie była w stanie wykarmić dzieci i oddała je do domu dziecka, obiecując, że wróci. Kazała im przysiąc, że będą między sobą mówili wyłącznie po polsku. Bo, jak im tłumaczyła, to jest ich paszport, dzięki któremu będą mogli udowodnić, że są Polakami. Bracia przysięgi dotrzymali. Matka rzeczywiście do nich wróciła. Mosze mówił dobrze po rosyjsku, w jidysz i po hebrajsku, ale powieści lubił czytać po polsku.

- Te wasze spotkania przy Allenby…

- W peerelowskim slangu nazywamy je egzekutywą. Rozmawiamy po polsku, większość z nas przyjechała do Izraela prawie 60 lat temu. Byliśmy już młodzieńcami ukształtowanymi w polskiej kulturze. Lecz pod śledzika śpiewamy „po rusku”. Nie z powodu przysłowia, że „pijany Polak śpiewa po rosyjsku”, ale po prostu dlatego, że urodziliśmy się w Rosji, spędziliśmy tam dzieciństwo i polubiliśmy tę kulturę, razem z jej soczystymi fragmentami.

- Niezależnie od potępienia stalinizmu, Gułagu i reszty okropności?

- Właśnie.

- Jest Pan zatem „sekretarzem klubu Polaków”. Kto jest najstarszy?

- Jurek Press, przyjaciel Agnieszki Osieckiej, a zwłaszcza Marka Hłaski, z którym, według mitomańskiej legendy, wypijał wiadra wódki w najgorętsze telawiwskie chamsiny. Kilka lat temu wyprawił się do Taszkientu, gdzie w latach 1943-46 przebywał w domu dziecka przy ul. Tołmaczewskij Pierieułok 42. Matka go oddała, nie mogąc wyżywić. Pierwsze klasy podstawówki ukończył w rosyjskiej szkole. Cytuje z pamięci Puszkina i Lermontowa. Majakowski też nie jest mu obcy. Do Tasz-kientu dotarł w czasie wojny ze Lwowa, w czasie bombardowań. Co ciekawe, mimo że był prawie stałym mieszkańcem księgarni Neusteina, głównym pomagierem i entuzjastycznym wprost konsumentem polskiej kultury, mającym znakomite kontakty z jej luminarzami i gwiazdami, lubi także kulturę rosyjską. Odczuwa się w nim wdzięczność do ludzi, którzy go uratowali od głodu i dzięki którym przeżył wojnę.

- Kto jest jeszcze klubie z Allenby?

- Roman Kessler, znany telawiwski adwokat wspierający polskie instytucje w Izraelu. W książce „Warszawski Beduin”, z pomocą red. Eliego Barbura, opisał swój pobyt w sowieckiej republice autonomicznej Mari. Jego ojciec, Juliusz Kessler, przedwojenny mecenas, doktor prawa, z galicyjskimi manierami rodem z cesarstwa austro-węgierskiego, stał się drwalem w Marijskich lasach. Po układzie Sikorski-Majski przenieśli się do stolicy republiki, Yoszkar-Oła, gdzie, pomimo głodu, przeżyli. Ojciec poszedł do armii Berlinga, a po wojnie wrócił w randze kapitana Wojska Polskiego po żonę i dzieci, by je zabrać do Polski.

- Co to jest Syktywkar?

- Stolica autonomicznej republiki Komi, a zarazem - nieprzypadkowo - hasło do Skype’a, którego używa Olek, mój kumpel z Paryża, emerytowany profesor psychologii, zaangażowany w dialog żydowsko-polski. Jest on trochę młodszy ode mnie i jego wspomnienia z Komi są skąpe. Przede wszystkim pamięta, że z głodu żuł trawę, a rodzice byli, a jakże, drwalami. Potem sytuacja się zmieniła, ojciec dostał się do Armii Truda i dostarczał lekarstwa dla wojska, a matka pracowała w przedszkolu.

- Macie też w paczce prawdziwego przed-wojennego warszawiaka.

- Heniek jest z tego niezwykle dumny. Z zawodu geolog. Do Polski tęskni chronicznie i nieuleczalnie. W czasie wojny jego matka cudem zawędrowała do Astrachania. Pamięta jej bezradność, kiedy starała się utrzymać synów z hafciarstwa. Młodszy braciszek Heńka umarł z głodu. Do szkoły Heniek poszedł w Dżambule (dziś Taraz). Jego wujek, Abraham Karpinowicz, znany żydowski pisarz, który był technikiem stomatologicznym (złoty fach!), znalazł ich jakimś cudem i sprowadził do siebie. Ojciec Heńka wojował z Hitlerem w Armii Czerwonej i wraz z nią, w randze kapitana, doszedł aż do samego Berlina. Wyobraźcie sobie warszawskiego Żyda, Dawida Karpinowicza, w dywizji kałmuckiej kawalerii Krasnoj Armii, z masą medali na piersi… Heniek uwielbia rosyjską kulturę i filmy o II wojnie. Dostaję od niego nagrania rosyjskich piosenek. Ale czytać lubi po polsku.

- Włodzimierz Leder napisał po polsku książkę o swoim dzieciństwie w Rosji.

- Jego ojciec zginął od razu na początku wojny. Matka została sama z dwojgiem dzieci. Zbierali ziarna kukurydzy na polu, żeby wyżyć. Dotarli do Astrachania. Sprzedawali na rynku resztki ubrań z Polski. Siostrzyczka umarła z głodu. Matce, krawcowej z zawodu, po pewnym czasie udało się jakoś wyżywić synka. Włodek, jak inni z paczki, opisując ze smutkiem cierpienia, nie mówi jednak tego z goryczą, lecz przedstawia te przejmujące obrazy jako fragmenty ogólnej tragedii.

- Pana przyjaciel ze szkoły TPD w Warszawie urodził się w Donbasie.

- Tak. Jurek Auerhan, dzisiejszy Yoram Or-Chen. Jego rodzice pochodzący z Rzeszowa znaleźli się w Donbasie po przyjęciu radzieckich paszportów. Najpierw cierpieli biedę w kołchozie im. Kirowa, potem ojciec pracował w kopalni. Gdy wybuchła wojna niemiecko-radziecka, ewakuowali się w okolice Taszkientu. Mama Jurka dożyła w Hajfie 98 lat, między innymi dzięki uzależnieniu od polskich kryminałów, które i ja czasami przywoziłem.

- A Wowka Cynamon?

- Wraz z bratem, nieżyjącym już Kajtkiem, uratował się na Uralu, w Tatarstanie. Swego czasu dzwoniliśmy do Wierchniego Ufa Liej, miasta, gdzie on się urodził jako Władimir, i załatwiliśmy sprawę jego rosyjskiej metryki.

- Po co?

- Potrzebował zebrać dokumenty w celu uzyskania polskiego obywatelstwa.

- A skąd się wziął Yaron Karol Becker?

- 1 września 1939 r. moja matka Dewojra-Rejzel Cukier, rodem z Opatowa, żyła w Łodzi na kocią łapę z ukochanym, Abramem Kaufmanem, moim przyszłym ojcem, rodem z Buska-Zdroju. W łódzkiej jaczejce Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej nosili polskie pseudonimy, które z czasem zamieniły się w stałe imiona: Dorka, Tolek. Wiedzieli, że w wypadku zwycięstwa Hitlera będą skazani na śmierć jako Żydzi albo komuniści. Przyjęli wyzwanie losu: stawili się do obrony Warszawy i walczyli aż do jej kapitulacji. Mama na zawsze zapamiętała przerażający wizg bomb padających na stolicę i odgłosy syren. Jej bohaterem do końca życia pozostał heroiczny prezydent Stefan Starzyński, którego głos słyszała przez radio.

- Po kapitulacji ruszyli na wschód?

- Szli pieszo kilka dni i nocy w kierunku Białegostoku. Przejście na stronę sowiecką nie było proste. Mama opowiadała, że chociaż musiała przejść rewizję osobistą nago, przemyciła w dłoni maleńki negatyw ich wspólnego zdjęcia w kostiumach kąpielowych na basenie. Mam je do tej pory: Dorka i Tolek, młodzi i wysportowani na wieczność. Następną stacją był Lwów. Tu Tolek miał towarzyszy. I wtedy stało się nieszczęście.

- Rodzice, komuniści, nie chcieli sowieckiego obywatelstwa!

- Właśnie. Nie wierzyli w pakt Ribbentrop-Mołotow, zakładali, że rychło wybuchnie nazistowsko-sowiecka wojna i… wrócą do Polski. Letniego wieczoru w 1940 r. usłyszeli pukanie do drzwi. Enkawudzista żądał dokumentów, a skoro ich nie mieli, wydał rozkaz: „Ciężarówki czekają na dole. Obywatele, zbierajcie się z rzeczami natychmiast”. Zawieziono ich na dworzec. Tolek, który miał dobre kontakty z polską komunistyczną elitą we Lwowie, na pobliskiej stacji wyśliznął się z pociągu, żeby wyjaśnić sprawę aresztu i próbować wyciągnąć mamę. Lecz ona już ruszyła w niezwykle długą drogę.

- Te 11 tysięcy kilometrów - aż po Jakuck. A Pan był gdzie?

- W brzuchu mamy. Rodzice po przybyciu do Lwowa uznali, że międzynarodowa ojczyzna proletariatu jest odpowiednim miejscem na poczęcie nowego człowieka. Nie wiem, jak długo mama męczyła się, zanim dojechała w bydlęcych wagonach do Jakuckiej SSR i została zesłana do rejonu rzeki Ałdan, by w okolicy bogatej w złoża złota i diamentów budować nowe miasto. Wiem tylko, że byłem luksusowym pasażerem w jej brzuchu.

- Wspominała to potem?

- Zastanawiające, że ona - młoda kobieta w ciąży, w obcym kraju, słabo władająca rosyjskim, wyjeżdżająca w nieznane, w ekstremalnie obce warunki klimatyczne i społeczne - zapamiętała z tej morderczej podróży także i piękne momenty: cudny widok Bajkału, północną zorzę, bezbrzeża tajgi… Kiedyś słuchałem jej wspomnień jak atrakcyjnych opowieści podróżniczych. To cudowne, że człowiek nawet w najtrudniejszych momentach potrafi zachwycić się światem…

- Miejscem zsyłki był Jakuckstroj.

- Przybysze dostali porcję dzienną: 400 g chleba i zupę, łopaty i siekiery w dłonie, usłyszeli „Naprzód i z pieśnią, budujcie nowe miasto”.

- Drutów kolczastych nie było?

- A kto chciał uciec z miejsca bez kolei i szos, by stać się pokarmem dla białych niedźwiedzi? Mama budowała to miasto z umiarkowanym entuzjazmem, ale ofiarowała mu pierwszego urodzonego w nim obywatela, z czego komendant obozu był bardzo dumny i dbał o porcje żywnościowe dla młodej mamy. Jeszcze dumniejsze były jej towarzyszki, które pomogły jej rodzić przy dwóch rozgrzanych piecach - w lutym 1941 r. temperatura na zewnątrz sięgała minus 40 stopni. Szczęśliwy ojciec, zawiadomiony telegraficznie o tym radosnym wydarzeniu, przysłał ze Lwowa zgodę na uznanie Karła (Karola) Abra-mowicza Kaufmana za syna.

- Próbował was uwolnić?

- Dotarł do samej Wandy Wasilewskiej, a ta, według świadectwa mamy, starała się u samego Kalinina, prezydenta ZSRS. Właśnie wtedy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Ojciec poszedł na ochotnika do Armii Czerwonej i wycofywał się z nią aż do Charkowa. Potem przeszedł do Armii Andersa, z którą następnie wyruszył na Bliski Wschód, do Palestyny. Tymczasem ja z mamą, oswobodzeni z gułagu po pakcie Sikorski-Majski, przenieśliśmy się do pobliskiego miasteczka Ałdan.

- Była tam placówka delegatury ambasady RP podlegająca polskiej ambasadzie w Kujbyszewie.

- Znalazłem teczkę z IPN zawierającą sprawozdania urzędnika polskiej delegatury A. Pająka od grudnia 1941 r. do kwietnia 1942 r. Dowiadujemy się z nich, że w rejonie ałdańskim było 680 polskich obywateli, z czego 90 proc. stanowili Żydzi, 80 proc. było zatrudnionych jako drwale. Był też dom polskich inwalidów, przebywało w nim 140 osób, uchodźcom dawano nowe polskie paszporty. Delegatura udzielała polskim obywatelom pomocy. Rozdysponowano wśród nich 30 tys. rubli (przeciętny zarobek wynosił 250). Część pracowała w miejscowych kopalniach jako księgowi, rachmistrze i inni pracownicy umysłowi. A kobiety, których mężowie służyli w wojsku, otrzymywały od władz lżejsze prace.

- Gdzie mieszkaliście?

- U rodziny Burakowych, dwójka starców i córka Ania. Mieli dwa pokoje. W jednym przesunęli szafę, oddzielili firanką kąt pokoju i stworzyli dla Dory Izrailiwnoj i jej synoczka przestrzeń mieszkalną. Przeżyliśmy u nich trzy i pół roku. Matka dostała lżejszą pracę w miejskiej łaźni. A potem pracowała przy nadzorze dzieci w miejscowym przedszkolu. Stary Burakow, który mnie wtedy niańczył, był chyba zesłańcem politycznym jeszcze sprzed wojny. Ja dosyć późno zacząłem rozumieć po rosyjsku. Nie mówiłem. Mama była już przestraszona, że zamiast kolejnego żydowskiego geniusza wychowuje niedorozwinięte dziecko. A ja po prostu nie wiedziałem, w jakim języku mam usta otworzyć.

- Bo?

- Mama mówiła ze mną tylko po polsku. W przedszkolu mówili do mnie po rosyjsku. W wieku ponad trzech lat zacząłem jednak mówić płynnie od razu w dwóch językach. Od tej chwili ust nie zamykam.

- Czemu mama uparła się przy polskim?

- Kwestia języka miała dla niej pryncypialne znaczenie. Dewojra Rejzel, dziewczyna z chasydzkiego domu w żydowskim miasteczku, która stała się towarzyszką Dorką, razem z komunistyczną wiarą przyjęła jako wiano polską kulturę i wierzyła, że jej Karol będzie pełnoprawnym obywatelem w nowej Polsce. Wierzyła w to święcie i dlatego rozmawiała ze mną tylko po polsku, chociaż wiele dzieci z Polski mówiło tylko po rosyjsku albo po żydowsku. Ale kiedy mnie usypiała albo, gdy było jej smutno, śpiewała mi w matczynym jidysz. Bardzo ładnie, takim cieniutkim, wysokim głosem. Jestem jej za to bardzo wdzięczny, bo w ten sposób otworzyła mi furtkę do jeszcze jednej, ważnej w moim życiu, kulturowej tożsamości. To dzięki niej z jednej strony byłem prawowitym synem ojczyzny-polszczyzny, jak pięknie określił Julian Tuwim, a zarazem nie miałem kompleksów i chęci tuszowania żydowskiego pochodzenia.

- Stary Burakow…

- Szybko dał mi do zrozumienia, że kto nie pracuje, ten nie je. Znalazł dla czteroletniego brzdąca ważną społeczną pracę: kiedy odwiedzali nas goście, przyjmowałem ich na ganku i specjalną miotełką otrząsałem śnieg z ich walonków. Robiłem to bardzo sumiennie, a oni droczyli się ze mną pytając: Karłusza, ty russkij? A ja z dumą zaprzeczałem: Niet, ja Paliak.

- Stalin podczas wojny przesuwał całe narody. Nadwołżańskich Niemców wygnał do Kazachstanu, polscy uchodźcy z Syberii zostali przewiezieni nad Wołgę.

- Osiedliśmy wtedy w Marientalu koło większego miasta Engels. To był już 1945 r. Dalej, do Polski, ruszyliśmy w kwietniu czy maju 1946 r. Jechaliśmy długo, długo. Pamiętam siebie w towarowym wagonie, siedzącego przy drzwiach i majtającego nogami na zewnątrz. Oczywiście, mama na wszelki wypadek obejmowała mnie z tyłu, lecz zależało jej, abym oddychał świeżym powietrzem. Nie wiem, dlaczego widok bezkresnych pól, które wtedy przewijały mi się przed oczyma, do dzisiaj kojarzy mi się z zawodzeniem, z jakimś takim szerokim oddechem śpiewu kobiecego w rosyjskich pieśniach ludowych.

- Ta podróż do Polski też była trudna?

- Tak. Ale w istocie optymistyczna. Przeżyliśmy. Jako repatrianci wracaliśmy do kraju, by spotkać się z ojcem. Mama nigdy już nie wróciła do rodzinnego Opatowa, gdzie zginęła cała jej rodzina... Bała się tam wracać. Pojechaliśmy na Dolny Śląsk. Tam tworzyła się nowa, bardzo energiczna, żydowska społeczność. Tam wchodziłem w swoją kolejną tożsamość: z Karłuszy stałem się Karolkiem (chociaż niektórzy Polacy, patrząc na moje żydowskie oczy, nazywali mnie Dawidkiem). Jednak jeszcze przez wiele lat mawiałem „cziort i awtamat”, a grając w wojnę z dziećmi na podwórku, zamiast „hende hoch!”, krzyczałem „ruki w wierch!”. Nie byłem dzieckiem Holokaustu. Byłem dzieckiem „My pabiedili - myśmy zwyciężyli”. Z tym przeświadczeniem wyszedłem z wojny. I to pozostało we mnie na całe życie.

***

We wrześniu 1939 przyszli rodzice Karola bronili Warszawy, a po klęsce uciekli do ZSRS. Nie chcieli przyjąć sowieckiego obywatelstwa i matka trafiła do gułagu. Tu w lutym 1941 powiła Karola.

W 1946 roku przyjechał do Polski, tu uczył się i dorastał. W 1957 r. wyjechał do Izraela, wychowywał się w kibucu. Pracował m.in. jako dziennikarz, pod koniec lat 80. zaczął działać na rzecz zbliżenia izraelsko-palestyńskiego.

Z miłości do polskiej kultury organizował wieczory poezji i unikatowe projekty z udziałem młodych Polaków i Izraelczyków. Związany przez lata z Instytutem Polskim w Tel Awiwie, odpowiadał za koordynację programów edukacyjnych. Działał na rzecz rozpowszechniania wiedzy o Polsce w Izraelu. Współpracował z Polskim Radiem i BBC. Wykładał filozofię rosyjską i polską na Uniwersytecie w Tel Awiwie. Podczas spotkań tłumaczył m.in. Lecha Wałęsę, Lecha Kaczyńskiego, Wisławę Szymborską, Sławomira Mrożka, a z rosyjskiego Michaiła Gorbaczowa i Bułata Okudżawę.

Od prezydenta Lecha Kaczyńskiego otrzymał Złoty Krzyż Zasługi za pracę na rzecz stosunków polsko-izraelskich.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski