MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Pożegnania

Redakcja
Fot. Andrzej Głuc
Fot. Andrzej Głuc
Za mojej pamięci w "Dzienniku Polskim" było dwóch Władysławów. Pierwszy, to Władysław Szydłowski, dziennikarz głównie z przedwojennym stażem, w Ilustrowanym Kurierze Codziennym był miejskim reporterem. Po wojnie trafił na podobne stanowisko w "Dzienniku Polskim", z czasem w hierarchii działu awansując. Sympatyczny zawodowiec, wiedzący o Krakowie prawie wszystko. Władysław Drugi, to redaktor Cybulski. Drugi, ale Najpierwszy nie tylko wśród Władysławów. Każda redakcja mająca taką doskonałość mogła czuć się nią zaszczycona.

Fot. Andrzej Głuc

Tomasz Domalewski: Władysław II Wspaniały

Władek - ba, Władkiem redaktor Cybulski stał się dla mnie pewnie po dwudziestu latach wspólnego istnienia na "Dziennikowych" łamach - wyznaczał w naszej gazecie kryteria nie tylko pod względem stylu, urody słowa, dziennikarskiej solidności. To takie banalne, ale nie używał słów, które mogły kogoś obrazić, sprawić komuś przykrość. Nie przeklinał, był chodzącą kulturą. Nie na pokaz lub z chęci łatwego różnienia się od innych. Taki był od zawsze.

Ech, gdyby tak ktoś spisywał rozmowy toczone co jakiś czas przez taki tercet, jak Juliusz Kydryński, Jerzy Madeyski i Władysław Cybulski! Igraszki zdaniami trochę złośliwymi, mającymi oparcie gdzieś w literaturze, sztuce, historii, albo czasem wymyślanymi ad hoc, byle tylko doprowadzić do wesołości, często kosztem jednego z tych wytwornych kpiarzy. Julo Kydryński wymyślał na poczekaniu rozmaite kalambury wprowadzające w zakłopotanie pozostałych, Jurek Madeyski podobnie. Z tą tylko różnicą, że Julo czynił to zawsze z kamienną twarzą, czekając na reakcje partnerów, a Jurek - śmiejąc się do rozpuku, zanim jeszcze dokończył kwestię. Władek delikatnie dolewał oliwy do ognia, ale czynił to tak skutecznie, że czasem nawet Julo lekko się denerwował.

Nie ma już takich tercetów. Dziennikarstwo coraz częściej zmierza ku prostactwu, a wszystkie jego dziedziny podporządkowane są politycznej służbie, najczęściej źle pojętej, bo prymitywnej i bezpardonowej.

Władek takiego dziennikarstwa nie cierpiał. To nie jego świat. Pewnie dlatego nie wychylał nosa poza swe odwieczne upodobania we wszelkiego rodzaju sztukach, a w sztuce filmowej przede wszystkim. Kochał też podróże. Mógł godzinami opowiadać o uwielbianym Nowym Jorku. Na wiadomość, że mnie ta metropolia podoba się o tyle, o ile - bardzo się dziwił, ale nie przekonywał do swych opinii. Mówił tylko, że to miasto jego marzeń i że czuł się w nim zawsze wspaniale. Nawet wówczas, gdy w którymś barze podano mu nie taką kawę, do jakiej był przyzwyczajony. Zwiedził kawałek świata, ale Kraków był jego ukochanym domem. Z jego teatrami, z wystawami, estradami, ale przede wszystkim z ludźmi sztuki, których znał i był z nimi za pan brat.

Przez ponad dwadzieścia lat sąsiadowaliśmy tekstami na ostatniej stronie piątkowego "Dziennika Polskiego". Najpierw zniknął z niej Bruno Miecugow, teraz Władysław Cybulski. Mnie bardzo Ich brakuje, ale Czytelnikom z pewnością jeszcze bardziej.

Paweł Głowacki: Pan Cybulski kazał powiedzieć, że przyjdzie jutro

Scena pierwsza, ujęcie pierwsze. Lwów. Rok? Powiedzmy 1928, może ciut dalej - 1929. Południe lipcowego dnia w środku tygodnia. Niebo? Doskonałe. Słońce? Mordercze. Wiatr? Trup. Upał jak jasny gwint, nieruchomy, tłusty. Taki, że na wsiach pod Lwowem kury znoszą jaja od razu na twardo. Plan ogólny. Piaskownica. Dzieci buszują, mlaskając spoconymi pachami. Heniek z Józiem usypują kolosalną kiełbasę. Hela patykiem szkicuje deszcz. Stefek tworzy foremką 23. kaczuszkę. Grześ tunel ryje. Jaś ptaszka z niewoli krótkich gatek bez pardonu uwalnia i pipi robi, pipi, a następnie niewielkie błoto gołymi stópkami. Gienek Marysię łopatką po łebku płowym tłucze, albowiem nie kocha Marysi, a Marysia sądzi inaczej i majtając warkoczykami - uparcie brnie w przytulanki. Zaś Tereni oraz Piotrusiowi znów nic się nie chce.
Słowem - klasyczna aktywność dzieci w piaskownicy. Jak kto woli - odwieczna dynamika ludzi świata całego. Wszystko po staremu, tylko że... Ten portret niereformowalnych rytuałów ziemian ma feler. Zamarły chłopiec z boku piachu - kamyk na krawędzi zgiełku. To uwiera oko. Chłopiec tyłem do nas. Utopił wzrok w strzępie trzymanej w palcach taśmy kinowej. Gwałtowny najazd kamery. Na celuloidzie wyraźnie widać kadr z filmu "Szejk" - oturbaniony Rudolph Valentino okiem gorejącym bada nieogarnioną piaskownicę. Powrót do planu ogólnego. Chłopiec odwraca głowę, patrzy na nas, uśmiecha się tak cienko, jakby się nie uśmiechał. Ma twarz red. Władysława Cybulskiego. Jest jeszcze bez okularów - ale to niechybnie on... Pięknie, lecz co dalej? Jakie będą kolejne sceny? I jak zatytułować mój film o panu Cybulskim?

Nie wiem. Nie tylko tego. Niczego nie wiem. W niedzielę zmarł pan Cybulski, a ja pojmuję, że niczego o nim nie wiem. Spotkania z nim przez ostatnie 20 lat... Ile ich było? Rozmów krótkich i długich? Wódek nigdy nie pojedynczych? Liczba tych moich niezasłużonych sukcesów to liczba piasku. I co? Pytam siebie: co dalej? Po coś, chłopie marny, tyle z nim słów wychylił, skoro teraz o nim ani dudu? Scenariusz o nim dziergasz z bezradności swojej? Że niby to takie sprytne, inteligentne - na cześć śmierci króla kinomanów, do którego bracia Lumière "drogi wuju" mówili, film biograficzny kręcić? Tak? Myślisz, że uchwycisz jego nieuchwytność, dukając żałośnie romantyczną banialukę o chłopięciu, co już w piaskownicy nie kłaniał się zgiełkowi świata, jeno cicho szlochał nad subtelnością celuloidowej serpentyny - i dlatego wyrósł na kolosa w sztuce oglądania tworów X muzy? Nie wstyd ci?...

Jak sobie na to odpowiedzieć? Przepraszam, lecz co innego mogę? Bezradność to bezradność. Sztukę wszelką, nawet ułomną, a może zwłaszcza ułomną, robi się z bezradności. Pan Cybulski wiedział o tym lepiej niż inni. Zapytany o to, kim właściwie jest Godot, Samuel Beckett rzekł: gdybym wiedział, to bym powiedział, a jako że nie wiem - "Czekając na Godota" napisałem. Właśnie. Napisał - i dalej nie wiedział. Tylko że nie wiedział - lżej. Pamiętacie, co mówi Chłopiec w arcydziele Becketta? "Pan Godot powiedział mi, żebym powiedział panu, że dziś wieczór nie przyjdzie, ale na pewno przyjdzie jutro". Nie ma innych pocieszeń.

Nic nie wiem o panu Cybulskim. Nikt nic nie wie. Owszem, można referować, że się urodził, następnie zmarł, zaś pomiędzy - żył, czyli był bohaterem 196 faktów (tu wymienić je) oraz 84 zdumiewających anegdot (tu wymienić je). Owszem, można, ale to trud jałowy - niczego nie wyjaśnia. Tajemnica jest chyba taka, że nikt nic o panu Cybulskim nie wie, gdyż był to zamysł jego delikatności. Nie chodzi tylko o skromność, dobre wychowanie, takt i smak. Chodzi o to, że nie chciał pamięci ludzi głośnych, umordowanych pamiętaniem własnego zgiełku, męczyć swą samotnością, wpatrzoną w cudze bajania, prawie szeptem snute z bezradności.
Tak, nic nie wiem o panu Cybulskim. Dlatego widzę chłopca na krawędzi piachu, zapatrzonego w celuloidową wieczność Rudolpha Valentino. Chłopca gra oczywiście Dustin Hoffman. Bo któż inny, będąc tak małym, jest tak wielki? Chłopiec ma na stopach to, co nigdy go nie opuści. Białe adidasy. Rozmiar? 31, nie więcej. Najcichsze buty świata.

Wacław Krupiński: Zapiski (wokół życia) kinomana

To na tej, ostatniej, stronie spotykali się przez dekady - Władysław Cybulski z "Zapiskami kinomana" i Bruno Miecugow ze swoim cotygodniowym listem do Pana Redaktora. Adresatem był właśnie Władysław Cybulski. I oto już obaj opuścili te łamy...

Jak tu pisać o redaktorze Cybulskim i to na Jego miejscu? Od czego zacząć? Chyba od tego, że zawsze zwracałem się do Niego per Panie Redaktorze, że mówiąc czy nawet myśląc o Nim używałem określenia "red. Cybulski"; to była jedyna poufałość, na jaką sobie pozwalałem. A może od tego, że był w redakcji kimś, kogo pochwała znaczyła więcej niż premia. Już samo to, że tekst zechciał przeczytać, sprawiało autorowi satysfakcję. A jeśli jeszcze zechciał przychylnie skomentować...

A może należałoby zacząć od tego, że był mistrzem - nieważne, że moim. Był mistrzem w ogóle. Mistrzem pięknego stylu i dobrego smaku. Pisał recenzje od roku 1957, wywodził się zatem z czasów, kiedy krytyk filmowy był jednocześnie doradcą, którego komentarz decydował o pójściu do kina. Był kimś, kto kształtował gust.

Gdy półtora roku temu red. Władysław Cybulski kończył 85 lat, przypadł mi zaszczyt napisania tekstu okolicznościowego. Zaszczyt, ale i stres; bo jak pisać o mistrzu, kimś, kto jest niedościgłym wzorem? Tekst, dopełniony ręczną adnotacją Jubilata, ukazał się, a ja nie powiem, że nie czekałem na nasze spotkanie. "Ładnie pan napisał, dziękuję, ale tyle zdań przesadnych, na które nie zasłużyłem" - rzucił niby mimochodem, z tym radosnym błyskiem w oku, który tak przygasł w ostatnich tygodniach. Z tymi odbijającymi dystans do świata, a zarazem spokój chochlikami w oczach i ze śmiechem tyleż prześmiewczym, co życzliwym...

I taki był red. Cybulski w pisaniu. Pięknym, oryginalnym, dowodzącym kompetencji, wrażliwości, także własnego widzenia świata, a świata filmu szczególnie.

"Zawsze współczułem gwiazdom kina europejskiego, hollywoodzkiego i w ogóle światowego, że, nie znając polskiego, nie mogą czytać tego, co pisze o nich Władysław Cybulski" - ta uwaga Zbigniewa Święcha, gdy w 2005 roku ogłaszał, że red. Władysław Cybulski otrzymuje od krakowskiej filii Fundacji Kultury Polskiej Zloty Laur za Mistrzostwo w sztuce słowa jakże oddawała istotę pisania Laureata.

Iluż aktorom dostarczył radości, iluż twórcom. Jak finezyjnie umiał czyjąś pracę uwznioślić. Jakże wyrafinowanymi nierzadko frazami, jak oryginalnie ujętymi myślami. Umiał też być nielicho złośliwy, precyzyjnie trafiając w słaby punkt filmowej roboty. Stosował także elegancką taktykę przemilczeń, zwłaszcza w odniesieniu do rodzimych produkcji. O paru filmach głośnego krakowskiego filmowca nie napisał, a swoje zdanie miał. Pytany, czemu tak czyni, reagował tymi chochlikami w oczach... Miał świadomość, że milcząc, równie dosadnie komentuje.
Był szanowany, ba - wręcz kochany przez aktorów, którym towarzyszył także jako bywalec teatru. Bo bynajmniej nie zasklepiał się w kręgu X muzy. Ongiś interesował się i życiem estradowym - bywał na festiwalach w Opolu, w Sopocie. Komentował poczynania Ireny Santor, Skaldów, Marka Grechuty. Tyle że z czasem to już nie był Jego świat. Kino zresztą też oddalało się od wzorców, jakimi sycił przez dekady oczy i emocje, niemniej filmowi był wierny najdłużej. Do końca.

Podobnie jak "Dziennikowi", do którego przyszedł w 1946 roku, dwa lata po przyjeździe do Krakowa, i z którym się nie rozstał, mimo formalnego statusu emeryta. Przez ćwierć wieku, do 1982 roku, był w naszej redakcji zastępcą redaktora naczelnego, ale autorytetem pozostał do końca, tak jak do końca prowadził swe "Zapiski kinomana". Przez ponad 50 lat. Półwiecze rubryki obyło się bez fanfar, bo skromność to kolejna z cech red. Cybulskiego. I chronienie swej prywatności, którą szanował również pisząc o innych, choć i smakowitymi ploteczkami nieraz nas raczył. Mało wiedzieliśmy o Jego życiu - że samotny, że ma siostrę... Może dlatego nigdy nie napisał żadnych wspomnień, żadnej książki. Jakby chciał, by jego życie skrywała tajemnica. A może inaczej; jakby nie chciał, by zbyt wiele z niego zostało odkryte.

Dobrze, że na potrzeby "KTO jest KIM w Krakowie" podał Władysławowi Tyrańskiemu choć drobinę faktów; Lwów jako miejsce urodzenia, kolejne swe miasta - Sandomierz i Lublin, wreszcie - Kraków, do którego dotarł w 1944 roku. Dwa lata później po maturze trafił do "Dziennika Polskiego". Jako studia wybrał prawo i historię sztuki; o dyplomy już nie dbał. Przyznał się też do hobby, były nim podróże; wyjazdy reporterskie, z których relacje pojawiały się na łamach, i na konkursy stenograficzne; tę posiadłą podczas wojny umiejętność też wyniósł red. Cybulski na pułap mistrzowski, czego potwierdzeniem zdobywane przez 17 lat pod rząd mistrzostwo Polski w stenografii. To od niej zaczął pracę w redakcji.

Bo wszystko, co robił red. Cybulski miało poziom mistrzowski. Przede wszystkim pisanie. To "Dziennikowe", ale i na innych łamach - w tygodniku "Film", gdzie przez długie lata zamieszczał "Listy z Krakowa", w "Przekroju", w "Zeszytach Prasoznawczych". Ale także mówienie. Przez długi czas na antenie radia, jak i we wtorkowych wydaniach "Kroniki Krakowskiej" TVP Kraków, na początku lat 70., w comiesięcznym telewizyjnym programie, z Katowic, "Melodie wielkiego ekranu", za co dostał "Złoty Ekran", kolejną nagrodę po tej im. Karola Irzykowskiego, przyznanej przez Klub Krytyki Filmowej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Były też spotkania na żywo. "Pod Jaszczurami", u "Dziennikarzy", w teatrze, w tylu innych miejscach... Miały esprit gospodarza, czar jego wyszukanej, eleganckiej polszczyzny i świadczyły o staranności przygotowania, w czym pomagało red. Cybulskiemu gromadzone przez lata domowe archiwum; wycinki prasowe, programy, notatki. Zdarzało się, co potwierdzają świadkowie, że, goszcząc gwiazdę, był red. Cybulski nagradzany brawami równie gromkimi.
 

I kolejne mistrzostwo - w adiustowaniu, czyli, co niełatwe nieraz, poprawianiu cudzych tekstów, a robił to niemal do końca czytając właśnie piątkowy magazyn. To red. Cybulski nadawał naszym tekstom ostatni szlif; nieskromnie dodam - lubiłem zerkać, by przekonać się, że Mistrz nie miał z moimi zdaniami kłopotów.

Był też red. Cybulski uosobieniem eleganckiego i wiernego bywalca; lubił teatralne premiery, po których zgrabnie puentował swe odczucia, bywał na salonach sztuki...

Pamiętam Salon Poezji Anny Dymnej - poświęcony twórczości z łamów "Dziennika Polskiego", zorganizowany z okazji 60-lecia naszej redakcji. Oczywiście to red. Cybulski przywoływał niegdysiejsze dekady - lata 40. i 50., kiedy to literatura wypełniała ówczesne dodatki "A-Z" oraz "Dziennik Literacki", w których publikowali Mrożek, Iwaszkiewicz, Gałczyński, Szymborska, Herdegen. "Te wiersze na łamach gazety codziennej były, mówiąc górnolotnie, powiewem piękna i urody języka polskiego, języka poetyckiego w bezpośrednim sąsiedztwie produkcyjniaków i sztampowej publicystyki, jaka wówczas w prasie obowiązywała. Niech nam to nie będzie zapomniane" - kończył swą, jak zawsze ze swadą snutą, opowieść.

Zatem i ja zakończę podobnie; przekonaniem, że red. Władysław Cybulski, który sam przez te wszystkie dekady wnosił powiew piękna i urody języka polskiego, nie zostanie zapomniany.

Na potrzeby wspomnianego "KTO jest KIM...", wielu rubryk nie wypełniwszy (bo wkraczały w prywatność), wpisał jednak swą maksymę życiową: "Nie dać się i być dzielnym". Jakże intelektualnie zgrzebną i zwyczajną, jeśli zestawić ją z osobą głosiciela. Jeszcze jedna tajemnica red. Cybulskiego? Czy też zwyczajna prawda o kimś, kto się nie dawał i był dzielnym przez ponad 86 lat życia?

Życia, o którym przychodzi nam teraz mówić w czasie przeszłym. Tak bardzo dokonanym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski