Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prozaik - nie guru

Redakcja
- Do 1999 roku był Pan głównie znany jako krytyk literacki, autor "Śmierci czarownicy. Szkiców o literaturze i wątpieniu" oraz współautor "Chwilowego zawieszenia broni" (wraz z Jarosławem Klejnockim). Podjął Pan decyzję o zaprzestaniu krytyki literackiej i zajęciu się tylko własną twórczością. Nie kusi Pana czasami, żeby wypowiedzieć się na temat jakiejś współcześnie napisanej polskiej książki, która wzbudziła Pana zachwyt czy zainteresowanie?

Z JERZYM SOSNOWSKIM rozmawiają Alicja Suchanek i Marcin Wilk

   - Tak, oczywiście. Perspektywa bycia krytykiem z całą pewnością jest "pokuśna", ale z pokusami należy walczyć. Generalnie mówiąc, mam wrażenie, że - chociaż to bardzo częsty przypadek - łączenie działalności literackiej z krytyczną jest po prostu niezręczne. Czasem tylko się waham, czy ta, tak to nazwijmy, asceza musi obejmować również poezję. Jest na przykład taki poeta - zdaje się, że mieszka w Opolu - Tomasz Różycki, naprawdę świetny; parę lat temu z pewnością coś bym o nim napisał. Ale też z drugiej strony dawno tego nie robiłem i pewnie wyszedłem z wprawy. A poza tym, kiedy dziś czytam recenzje moich kolegów (albo byłych kolegów), to myślę sobie: widocznie moje gusty są dziwaczne, nie mam co się odzywać. Wydaje mi się, że pisanie o pisarzach żyjących jest działalnością konfliktogenną, budzącą bardzo dużo emocji. A skoro tak, to dobrze jest uprawiać ją higienicznie, poza podejrzeniem, że załatwia się jakieś swoje interesy. To jest zarówno kwestia odpowiedzialności wobec środowiska, jak i rudymentarnej przyzwoitości. Krytyk może być ostatecznie głupi, ale nie powinien być nieuczciwy.
   - W jednym z wywiadów powiedział Pan, że wykształcenie polonistyczne bywa balastem dla osób, które odczuwają potrzebę pisania. W którymś momencie poczuł Pan jednak, że nie może nie napisać Wielościanu. To chyba bardzo przyjemny moment?
   - To jest przyjemny moment; ale najpierw muszę się zastrzec, że wtedy, jak o tym mówiłem, trochę mnie chyba poniosło. Bo czy można formułować aż tak obejmującą wszystkich regułę? Dla mnie wykształcenie polonistyczne było balastem, ale w dwudziestym wieku przecież pisarzami zostawali najczęściej poloniści albo prawnicy. Więc może tylko mnie świadomość historycznoliteracka potężnie przeszkadzała. A i teraz ciągle jeszcze trochę przeszkadza. Wciąż mam na przykład pociąg do zabaw intertekstualnych, aluzji, które potem trzeba likwidować, bo są zbędne... Przymus do pisania był więc bardzo przyjemny, ale też stresujący: przecież nie miałem gwarancji, czy to nie pokusa popełnienia aktu grafomanii. Zresztą i dziś nie umiem uczciwie oszacować, czy warto było się poddać; ale w każdym razie ten przymus był związany z marzeniem, które towarzyszyło mi, niemal odkąd zacząłem stawiać litery.
   - I o czym były te pierwsze opowieści?
   - Przypuszczam, choć dawno tego nie miałem w ręku, że były to po dziecinnemu surrealistyczne kopie, przeróbki książek, które wtedy czytałem albo które mi czytano. Pamiętam np. powieść westernową, efekt lektury "Czarnego Sombrera"Bahdaja. Były też oczywiście klony "Pana Samochodzika". A zupełnie pierwszym moim dziełem, jeśli dobrze pamiętam, była "postmodernistyczna" przeróbka "Dziejów Tristana i Izoldy" w telewizyjnym Teatrze Młodego Widza.
   - "Wielościan"
to powieść, za którą otrzymał Pan Nagrodę Fundacji imienia Kościelskich w 2001 roku.
   Jerzy Jarzębski uznał, że jest to jedna z najlepszych książek napisanych w ostatnich latach w Polsce. _To powieść o maturzystach 1981 roku, a właściwie o późniejszych ich losach. Ze względu na taką tematykę zrozumiały jest nastrój pewnej melancholii; ten temat - melancholii, czy nawet depresji, pojawia się też w "Prądzie zatokowym". Czy, Pana zdaniem, można pokonać _przeklętą pojedynczość, _skoro dla Pana bohaterów miłość okazuje się tak krucha i nietrwała?
   - Prozaik - nie guru. Odpowiedź na to pytanie - tak, można sobie poradzić z rzeczywistością - sprowokuje następne pytanie: a jak, mianowicie? I tutaj już jesteśmy podejrzanie blisko pytania Aloszy Karamazowa skierowanego do świętego starca Zosimy: _Diadia, kak żyt’?
Wolałbym tego uniknąć. Oczywiście klimat melancholii, depresji wydaje mi się bardzo powszechny. Jesienią 2002 roku była nawet cała seria artykułów na ten temat. Nie sądzę zresztą, żebyśmy się wyróżniali tym jakoś na światowym tle. Na przykład wciąż wysoki poziom nastrojów depresyjnych jest na Węgrzech. Co więcej, wydaje mi się, że to rys czasów, w których żyjemy. Skłonny byłbym go kojarzyć z powojennym racjonalizmem - tak się kończą epoki racjonalne: wszystko rozumiemy, ale po co się starać. W literaturze współczesnej nie tylko mnie ten temat wydaje się ważny. Wystarczy sięgnąć po książki Bieńczyka. Głęboko wierzę, że w doświadczeniu melancholii nie jestem dziwolągiem na tle tego, co się dzieje w społeczeństwie. Radzenie sobie z nią jest zadaniem, które każdy ma prawo i obowiązek rozwiązywać na własne konto. I w końcu większość ludzi sobie radzi! Przecież żyjemy i nawet umiemy się śmiać.
   - Choć w życiu bywa różnie, jak pokazuje fabuła "Apokryfu Agłai". Początek książki opowiada dzieje dwóch opuszczonych przez kobiety mężczyzn. To interesujące z punktu widzenia feministycznego. Ciekawi mnie, jakie były reakcje czytelników na tę część?
   - Rozmaici faceci pisali do mnie i przyznawali, że wreszcie jest to opisane, jakby przywrócona im została mowa. Obawiam się, że w tej kwestii staję się z biegiem lat mizoginem, a już na pewno antyfeministą. Ktoś tu bowiem generalnie oszukuje w opisie rzeczywistości. To naprawdę nie wygląda tak, że istnieją wyłącznie wredni faceci i biedne kobiety. Na pewno jest również masa biednych facetów i masa wrednych kobiet. A czasem jeszcze biedne są obie strony albo obie wredne. Jasne, że kultura utrudnia kobietom życie, ale równocześnie stwarza dość bezwzględne warunki dla mężczyzn. I jest dla nas dotkliwa, niewygodna i przynosi masę cierpień. Skoro siostry tyle o tym mówią - to my, bracia, bierzmy się za pióro. Nam też nie jest łatwo.
   - Zmieńmy w takim razie temat. Powiedział Pan kiedyś, że bliższa jest Panu dionizyjskość niż apollińskość i że _literaturę trzeba pisać krwią. _Czy nie jest to zbyt radykalny pogląd?
   - Rzeczywiście, aż za często tak mówiłem. Skończyło się na tym, że dla jednego z dzienników udzieliłem wywiadu, który został opatrzony tytułem Pisać krwią, a do tekstu wybrano moje zdjęcie z hollywoodzkim uśmiechem… Wyszedłem na kabotyna, bez dwóch zdań. W formule pisania krwią, która pochodzi od Nietzschego, jest wiele przesady. A dionizyjskości nie realizuję przecież tak, że z rozwianym włosem siadam po pijanemu i coś piszę po nocach... Jestem bardzo uporządkowany: "Prąd zatokowy" pisałem codziennie mniej więcej od 10 do 15, jak leniwy urzędnik - leniwy, bo nie od ósmej. Tu chodzi jednak o coś innego. W literaturze powojennej - w reakcji na zbrodnicze szaleństwa XX wieku - dominuje, że przywołam Stempowskiego, niespieszny przechodzień, który ma tę zaletę, że nigdy nie dołączy do żadnego Parteitagu czy linczu. Z całą pewnością pozostanie chłodny, pełen namysłu, odsunięty od szaleństw zbiorowości. Mam jednak poczucie, że odbywa się to za cenę amputacji części ludzkiego ducha. I ja się upominam, w miarę swoich możliwości, o tę drugą część. Człowiek całościowy doświadcza przecież namiętności, uczestniczy w tym, co go przekracza: w sferze mitów, snów, przeczuć.
   - A dlaczego tak bliska jest Panu fantastyka? Często mówi pan o Philipie Dicku, Stanisławie Lemie. "Apokryf Agłai"_jest książką _sensacyjno-fantastyczno-naukową. Jeż, bohater "Wielościanu", będąc nastolatkiem marzył, aby zostać wielkim pisarzem science fiction...
   - Rzeczywiście! Zapomniałem, że napisałem to o Jeżu… Ostatnio się nad tym zastanawiałem, kiedy zaproponowano mi uczestnictwo w antologii opowiadań fantastycznonaukowych i zgodziłem się z entuzjazmem, który mnie samego zaskoczył. Miłości do fantastyki nabawiłem się w dzieciństwie, pod koniec szkoły podstawowej. Teraz właściwie to zamknięty dla mnie obszar, może poza Dickiem, Lemem, ewentualnie Wellsem. Zresztą jeśli ktoś wylicza słabości prozy takiego Dicka, to trudno nie kiwać głową. A zarazem - jakie to świetne! Miłosz tłumaczył kiedyś, że fantastyka nabiera blasku w miarę, jak gaśnie blask powieści realistycznej, która robi się nudna, przewidywalna, konwencjonalna. Może rzeczywiście o niekonwencjonalność chodzi, a może, po prostu, w fantastyce jest najwięcej mitów, baśni - tego, co nieracjonalne?
   - A zgadza się Pan z prawem Lema: nikt nic nie czyta, jeśli czyta, nic nie rozumie, jeśli rozumie, natychmiast zapomina?
   - Jak będę miał szczęście i będę miał tyle lat, co dziś Lem - to będę to pewnie powtarzał, bo tak się robi mężczyznom w pewnym wieku, ale w tej chwili podobne narzekanie brzmiałoby w moich ustach śmiesznie. Żeby było jasne: Lema za wiele książek szczerze podziwiam, ale ton jego niezadowolenia z bliźnich i ze świata jest nieznośny, i to od lat. Tak starczo jeszcze narzeka na świat tylko Różewicz… Ale z drugiej strony po napisaniu czegoś takiego jak "Solaris", czy "Głos Pana"(czy poemat "Spadanie") można już pewnie wszystko mówić, i tak się jest w historii literatury.
   - Skoro mówimy o historii literatury to przypomnijmy, że zaczął Pan pisać doktorat...
   - Fabularną wersją jednej czwartej tego doktoratu jest "Prąd zatokowy". To miała być monografia Tadeusza Micińskiego w czterech częściach. Nawet jedna została opublikowana. Może zresztą powstanie w końcu cała książka? Sądziłem, że "Prądem zatokowym"
się z nim rozliczę, ale wygląda na to, że dalej mnie prześladuje w snach...
   - …czyli jednak modernizm. Bo w książce "Śmierć czarownicy!"__flirtuje Pan przede wszystkim z pozytywizmem. Ta epoka, w powszechnym przekonaniu, funkcjonuje jako najmniej atrakcyjna...
   - I ja też tak sądziłem. Tyle że po studiach zatrudniłem się w Zakładzie Pozytywizmu i Młodej Polski, więc musiałem poprowadzić zajęcia również z pozytywizmu. Wtedy zacząłem starannie czytać pozytywistów i zrozumiałem, że byli inteligentniejsi, znacznie wnikliwsi, a od pewnego momentu znacznie lepiej umieli pisać, niż to sobie wyobrażamy. Od tamtej pory jestem wielkim admiratorem osoby Elizy Orzeszkowej - skłonny jestem twierdzić, że po "Lalce" drugą wartą uwagi powieścią polską XIX wieku są "Dziurdziowie". Tytuł może mało "komercyjny", ale rzecz świetnie napisana! Znalazłem więc w pozytywizmie szalenie dużo intrygujących spraw pod warstwą takiego ciepełka pielęgniarza i wychowawcy w zakładzie dla nerwowo chorych, bo taki ton pozytywiści przybierali z powodu oczywistej społecznej frustracji. Chwilami bardziej żałuję, że przestałem się zajmować tym, niż Młodą Polską, która dla odmiany, poza Micińskim i paroma innymi postaciami, zaczęła mnie razić manierą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski