MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Prywatne śledztwo

Redakcja
Fot. Paweł Stachnik
Fot. Paweł Stachnik
Z OLEGIEM ZAKIROWEM, byłym oficerem KGB, badającym na własną rękę, w latach 80., sprawę Katynia - rozmawia Paweł Stachnik

Fot. Paweł Stachnik

Dlaczego jako młody człowiek postanowił Pan wstąpić do KGB?

- Myślałem naiwnie, że w tej organizacji będę mógł zrobić coś przeciwko panującej w Związku Radzieckim korupcji. Uważałem wtedy, że ustrój jest słuszny, tylko niektórzy ludzie źle postępują. Studiowałem prawo, byłem przekonany, że po studiach, jako oficer śledczy KGB, będę mógł zrobić więcej niż zwykły prokurator. Cywilny wymiar sprawiedliwości był bowiem bardzo skorumpowany. Na studia prawnicze trudno się było dostać. Trafiały tam prawie wyłącznie dzieci sędziów, prokuratorów i funkcjonariuszy partyjnych. Mnie cudem udało się załapać na wydział prawa Uniwersytetu Taszkienckiego.

- W KGB nie było korupcji?

- Było jej mniej niż gdzie indziej. Specyfika tej służby przewidywała ścisłą kontrolę każdego funkcjonariusza (a w zasadzie każdego przez każdego), więc trudniej było dać się skorumpować, znacznie trudniej niż w partii, milicji, prokuraturze czy administracji.

- Pracując w komitecie zajmował się Pan sprawami kryminalnymi.

- Tak, ścigałem przekupstwo, złodziejstwo, rozkradanie majątku państwowego, wyjaśniałem morderstwa. Oddelegowano mnie do śledztwa w sprawie przemytu złota, pieniędzy i innych kosztowności z NRD do ZSRR. Uczestniczyłem w postępowaniu w sprawie pierwszego od pięćdziesięciu lat aktu terrorystycznego w Związku Radzieckim. W styczniu 1977 r. w moskiewskim metrze, na bardzo uczęszczanej linii, w godzinach szczytu wybuchły trzy bomby. Później okazało się, że podłożyli je trzej Ormianie domagający się niepodległości dla swej republiki, walczący z "rosyjskim szowinizmem". Gdy pracowałem we Frunze uczestniczyłem w śledztwie w głośnej sprawie zastrzelenia premiera Kirgizji Ibraimowa i jego kierowcy. Interesował się nią sam sekretarz generalny Leonid Breżniew.

- Przez dwa lata przebywał Pan w Afganistanie jako oficer śledczy.

- Zajmowałem się przestępstwami w armii, narkotykami, przemytem, nielegalnym handlem. To była bardzo ciężka wojna, cięższa niż obecna. Walki toczyły się na bardzo szeroką skalę. Mudżahedinów były tam tysiące i walczyli w sposób bardzo zacięty.

- Kiedy pierwszy raz usłyszał Pan o zbrodni katyńskiej?

- W 1983 r. w Smoleńsku podczas rozmowy starych czekistów. Emeryt służby bezpieczeństwa Tabaczkow wygadał się przypadkiem, że w Kozich Górach koło Katynia leżą polscy oficerowie rozstrzelani przez naszych w 1940 r. Obecny przy tej rozmowie mój szef działu, podpułkownik Klaczyn, żywo zaprzeczył, mówiąc, że to Niemcy ich rozstrzelali. Tabaczkow jednak upierał się przy swoim, twierdząc, że to zbrodnia naszych. Zapadła mi w pamięć ta rozmowa, choć o Katyniu nigdy wcześniej nie słyszałem. Później któryś z kolegów powiedział mi, że mieszkańcom dacz w lesie katyńskim zabrania się nawet kopać ziemię pod kwiaty, bo wszędzie, pod cienką warstwą, trafia się na kości rozstrzelanych. Podczas służby w Smoleńsku dowiedziałem się sporo ciekawych rzeczy, o których nie miałem wcześniej pojęcia. Np. o kolaboracji miejscowych z Niemcami podczas okupacji, albo o zajęciu przez ZSRR wschodnich terenów Polski we wrześniu 1939 r.
- Pod koniec lat 80. rozpoczął Pan prywatne śledztwo w sprawie zbrodni katyńskiej.

- Jak już mówiłem, sprawa ta nie dawała mi spokoju. Świadomość zbrodni była dla mnie bardzo ciężka. Zdarzało mi się chodzić za polskimi turystami, którzy pojawiali się w Smoleńsku i próbować powiedzieć im o tym. Chciałem jakoś pozbyć się ciężaru, podzielić się nim z kimś innym. Gdy pod koniec lat 80. w ramach pierestrojki i głasnosti zaczęto ujawniać zbrodnie stalinowskie, postanowiłem zająć się Katyniem na poważnie. Zapyta pan, dlaczego właśnie Katyniem? Otóż uważałem, że sytuacja zamordowanych w latach stalinowskich Polaków była gorsza niż Rosjan. Naszych rodaków, a także Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Łotyszy itd. objęła ogólna rehabilitacja prowadzona przez władze. Tymczasem Polakami nie zajmował się nikt. Nie dość, że nie było dla nich rehabilitacji, to jeszcze w ogóle nie było mowy o ujawnieniu prawdy o tej zbrodni. Bolało mnie to, że Polacy nawet po śmierci są w gorszej sytuacji. Wokół sprawy Katynia jest coś mistycznego, a niedawna katastrofa chyba to potwierdziła. Może mi pan nie wierzyć, ale ja czułem jakby wołanie dochodzące z tych dołów, wołanie o prawdę. Może to tylko moja wyobraźnia, a może rzeczywiście coś takiego było...

- Odnajdywał Pan starych funkcjonariuszy smoleńskiego NKDW i wypytywał o wydarzenia z wiosny 1940 r. Czy chętnie o nich mówili?

- Wyszukiwałem weteranów służby, szedłem do nich, pokazywałem swoją legitymację KGB i przekonywałem, że jest teraz pierestrojka i wolno mówić wszystko, powiedzcie więc, co wiecie o Katyniu. W oficjalnej propagandzie mówiło się wtedy wiele o ujawnianiu tajemnic przeszłości, wymazywaniu białych plam, odkrywaniu zbrodni systemu itd. Większość moich rozmówców dość chętnie zgadzała się na rozmowę. U niektórych widać było ulgę, że mogą o tym wreszcie powiedzieć. Niektórzy mieszkali samotnie, w złych warunkach i cieszyli się, że ktoś z resortu wreszcie się nimi zainteresował. Byli i tacy, którzy przyjmowali mnie bardzo nieufnie i nie chcieli się otworzyć. Wszyscy podkreślali, że nie mieli ze zbrodnią nic wspólnego, że mokrą robotę wykonywali inni, koledzy, przełożeni. W grudniu 1989 r. udało mi się zdobyć adres starego enkawudzisty z plutonu komendanckiego. Według informacji jego współpracowników brał on udział w rozstrzeliwaniach osób represjonowanych. Nazywał się Kirył Borodenkow i był podwładnym głównego smoleńskiego oprawcy - Iwana Stelmacha. Borodenkow oznajmił mi od razu, że polskich oficerów w 1940 r. rozstrzeliwali koledzy: Stelmach, Gribow, Gozdowski, Silczenkow. W pewnym momencie opowieści chyba się zapomniał i powiedział: "Kiedy strzelaliśmy...". - "To wy też strzelaliście?" - zapytałem szybko, a wtedy Borodenkow poprawił się: - "Kiedy oni strzelali...". "Dziś wiem, że nie powinienem był mu przerywać, tylko słuchać spokojnie dalej.
- Czy Pańscy rozmówcy mieli świadomość, że popełnili zbrodnię, czy też uważali egzekucje Polaków za usprawiedliwioną?

- W odróżnieniu od rosyjskiej prokuratury wiedzieli dobrze, że była to zbrodnia i to zbrodnia bez przedawnienia. W oczach wielu z nich widziałem strach. Gdyby nie to, że byłem dla nich człowiekiem z firmy, czekistą takim jak oni, na pewno nie zechcieliby mówić o wydarzeniach z 1940 r. Uzyskane podczas spotkań informacje przekazywałem do miejscowej lub moskiewskiej prasy, która popierała pierestrojkę, do radia i telewizji, a także polskiemu konsulowi Michałowi Żórawskiemu. Powstało na tej podstawie sporo tekstów i audycji.

- Jak na Pańskie śledztwo reagowały władze smoleńskiego KGB?

- Oficjalnie komitet popierał ujawnianie zbrodni sprzed lat, rehabilitację ofiar i likwidowanie białych plam. W rzeczywistości władze KGB starały się hamować ten proces ze wszystkich sił. Tak było i u nas w Smoleńsku. Mój przełożony, szef smoleńskiego KGB, gen. Szywierskich, wielokrotnie wzywał mnie do siebie i ochrzaniał za moje śledztwo. Przekonywał, że zbrodni katyńskiej dokonali Niemcy i nie ma co tego rozgrzebywać. Niewątpliwie dostawał w tej sprawie wytyczne z samej góry, władzy centralnej zależało bardzo, żeby sprawstwo Katynia utrzymać w tajemnicy. Podczas jednego z takich wezwań Szywierskich powiedział mi, że nie ma dowodów, iż Katyń jest miejscem pochówku represjonowanych. Odpowiedziałem, że znajdę na to świadków. - "Szukaj!" - rzucił kpiąco. Powiedział to nieopatrznie, bo od tej chwili szukając świadków zawsze powoływałem się na polecenie generała, co zresztą rozwiązywało język wielu emerytowanym enkawudzistom.

- Z powodu śledztwa spotkały Pana nieprzyjemności.

- Tak jak mówiłem, moje działania od samego początku nie podobały się przełożonym. Robili wszystko, by mi je utrudnić, a także, by obrzydzić mi pracę w KGB. Zablokowano mi awanse, odsunięto od ciekawych spraw, przesunięto na zwykłego dyżurnego, co w naszym żargonie nazywano "cmentarzem", bo trafiali tam oficerowie, na których karierze postawiono krzyżyk. Nie dali mi normalnie żyć. Moja żona została zwolniona z pracy, o mnie pisano paszkwilanckie artykuły w miejscowej prasie. Chciano się mnie pozbyć ze służby na wszelkie sposoby. Wreszcie sięgnięto po starą sowiecką metodę, tzn. uznano mnie za wariata. W poliklinice KGB sporządzono opinię, że choruję na schizofrenię i w związku z tym nie nadaję się do pracy w resorcie. - "Piszę wam diagnozę do zwolnienia, ale tej choroby nie macie, ja przejaskrawiam. Robię to, żeby była podstawa do zwolnienia. Tak kazali" - powiedziała mi lekarka z polikliniki. Po wyrzuceniu ze służby chwytałem się różnych zajęć, pracowałem jako przedstawiciel prawny itp., niestety, dawni koledzy deptali mi po piętach. Odwiedzali dyrektorów zatrudniających mnie firm i doradzali im jak najszybsze zwolnienie mnie. Nie chcę się żalić, ale tak właśnie było.
- W 1998 r. wyjechał Pan z rodziną do Polski.

- Byłem przekonany, że po tym, co zrobiłem w sprawie Katynia, będę mógł liczyć na pomoc z polskiej strony. Niestety, okazało się, że nikt z ważnych osób, z którymi wcześniej miałem kontakt, nie chce ze mną rozmawiać. Ani Andrzej Zakrzewski z Kancelarii Prezydenta Wałęsy, który był wtedy ministrem kultury, ani Andrzej Przewoźnik z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, ani szef IPN Janusz Kurtyka. Poszedłem kiedyś do łódzkiego oddziału Rodzin Katyńskich. Od tamtejszego przewodniczącego i jego żony usłyszałem w ostrej formie odmowę: żadnej pomocy nie mogę od nich oczekiwać. Aby utrzymać rodzinę, pracowałem na budowie, próbowałem oddawać krew za pieniądze, wynajmowałem się do najróżniejszych prac. Wreszcie przyszedł taki moment, że stanąłem na łódzkiej ulicy z czapką i żebrałem. Jednocześnie użerałem się z mało życzliwymi urzędnikami, by zalegalizować nasz pobyt w Polsce. Nie zdawałem sobie sprawy, że biurokracja może być tak niechętna człowiekowi... Po jakimś czasie zainteresowała się mną dziennikarka Krystyna Kurczab-Redlich, która zaszokowana sytuacją napisała artykuł o moich losach. Zareagowali na niego Jacek Kuroń, Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Pomianowski, a także konsul Michał Żórawski. Niestety, mimo ich wstawiennictwa do dziś nie udało mi się dostać pracy. To, że w ogóle utrzymałem się przy życiu, zawdzięczam dziennikarzom, którzy od czasu do czasu nagłaśniali moją sprawę, i życzliwym ludziom, którzy mi pomagali.

- Nie żałuje Pan, że zajął się przed laty sprawą Katynia?

Nie, i myślę, że dziś zrobiłbym to samo. Jak powiedział dr Tadeusz A. Kisielewski z Krakowa, autor książki o Katyniu, dzięki takim ludziom jak ja czy działacze Memoriału, Michaił Gorbaczow musiał przyznać, że Katyń był rosyjską zbrodnią. Władze nie bały się oficjalnych naukowców, którzy byli pod kontrolą, bały się partyzantów takich jak ja.

CV

OLEG ZAKIROWICZ ZAKIROW

Rosjanin pochodzenia uzbeckiego, były funkcjonariusz KGB, publicysta. W latach 1975-1991 pracował w KGB. W latach 90. wyjechał z rodziną do Polski. W 2002 r. prezydent Aleksander Kwaśniewski nadał mu obywatelstwo polskie. Swoje przeżycia opisał w wydanej przez Dom Wydawniczy Rebis książce "Obcy element".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski