Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przed procesem krakowskim

Redakcja
Stanisław Mierzwa… Jeszcze za życia był legendą, nie dla wszystkich, ale dla wtajemniczonych, związanych z ruchem ludowym. Kiedy umarł w 1985 roku, na jego pogrzeb przybyło do Wierzchosławic dziesięć tysięcy ludzi. Pamiętajmy, jakie wtedy były czasy - po "solidarnościowym" zrywie, po stanie wojennym, ale jeszcze przed odwilżą, która doprowadziła do okrągłostołowych rozmów i upadku komunizmu. Nad tłumem powiewało dwieście zielonych sztandarów, a ten, kto nie zna wsi, kto nie obracał się w kręgu chłopskich działaczy politycznych starej daty, nie zrozumie, czym był niegdyś sztandar. Zielony, z czterolistną koniczynką, dzisiaj bardziej kojarzoną z Irlandią niż z PSL-em. Z Matką Boską, ze srebrzystym orłem. Nie wiem, skąd się wzięło chłopskie upodobanie do sztandarów, ale wiejscy działacze przepadali za nimi, a zielone sztandary miał swoje losy - jak książki w znanym łacińskim przysłowiu. Kiedyś, gdzieś pod Rzeszowem, pokazano mi sztandar wyciągnięty ze starej, zapewne posażnej, skrzyni. Gospodarz domu rozwinął połyskliwy jedwab, ucałował rąbek i pokazał dziury, ślady po kulach. Tuż po wojnie, gdy nowe władze zabrały się do likwidacji PSL, podczas rewizji funkcjonariusz UB wyciągnął pistolet i wystrzelał cały magazynek - już nie pamiętam, czy do Matki Boskiej, czy do ukoronowanego orła. Zresztą orły szybko potraciły korony; często nad ich głowami ciemniejsze plamy odbijały od spłowiałego płótna sztandaru. Czasami znajdowano rozwiązanie zgodne z przysłowiem o sytym wilku i całej owcy. W Jadownikach, wsi rzuconej przy drodze prowadzącej z Krakowa do Tarnowa, przed wojną, kto wie, może nawet bardziej PPS-owskiej niż PSL-owskiej, słynącej z murarzy, zobaczyłem sztandar podwójny: jednocześnie z Matką Boską i bez Niej. Na oficjalne uroczystości, gdzie zieleni towarzyszyła PZPR-owska czerwień, Madonnę dyskretnie przysłaniał przypinany na zatrzaski skrawek materiału z obojętnymi politycznie roślinnymi motywami. A w kościele, a na cmentarzu, na pogrzebach miejscowych działaczy, sztandar pokazywał się w pełnej krasie.

ludzie z "bezpieki", wiozą mnie na plac Inwalidów! O, to dobrze, to dowód, że nie zginę dziś tak marnie, gdzieś za miastem! To iskra wiary, że wrócę kiedyś do domu, do rodziny.

Na pogrzebie Stanisława Mierzwy zapewne pojawiły się sztandary ze starymi symbolami, może nawet takie, które oficjalnie nie istniały, od lat nie oglądały dziennego światła, ukryte w skrzyniach, w szafach.
Kim był człowiek, który spoczął wtedy w wierzchosławickim grobowcu, obok Wincentego Witosa? Biogram sporządzony przez Eugeniusza Karczewskiego i zamieszczony w "Dziełach wybranych" Witosa (pełne wydanie pism trzykrotnego premiera nie mogło ukazać się w PRL, a tylko nieliczni mieli dostęp do wydania paryskiego) dokładnie wymienia partyjne funkcje mecenasa Mierzwy, jego karierę zawodową, bardzo skromną, bo przerywaną pobytami w więzieniach, wreszcie kolejne wyroki. Jednak w takim biogramie brakuje najważniejszego - roli, jaką Stanisław Mierzwa odgrywał w powojennym ruchu ludowym, nie będąc członkiem oficjalnie działającego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Więcej mówią wspomnienia tych, którzy bywali w domu pana Stanisława, na przykład prof. Andrzeja Zakrzewskiego:
"Niechaj czytelnicy wybaczą, że prezentację Stanisława Mierzwy zacznę od osobistego wspomnienia. Wspomnienia małego pokoju w jego krakowskim mieszkaniu, które wypełniały sterty książek, gazet, teczek i korespondencji. I wspomnienie tego pokoju gospodarza, siwego, szczupłego, nieco jakby przygarbionego, nigdy nie noszącego krawata, za to zawsze spieszącego się, serdecznego ludziom człowieka.
Poznałem go (…) rozpoczynając swoją "przygodę z Witosem" i podejmując. ja warszawski mieszczuch - badania nad dziejami ruchu ludowego. To właśnie wtedy dotarła do mnie trzytomowa edycja wydanych w Paryżu - wciąż w całości nie opublikowanych - wspomnień Witosa. Zafascynowany bohaterem mojej późniejszej pracy doktorskiej pojechałem do jednego z jego najbliższych współpracowników, a zarazem człowieka, który wiele czynił i uczynił, by od zapomnienia zachować postać trzykrotnego premiera i ťWójta z WierzchosławicŤ. I tak zrodziła się przyjaźń, którą w swej pamięci zachowam na zawsze. Nie ja jeden zresztą.
Nie tylko ja bywałem częstym gościem na Brodowicza. Zachodzili tu chłopi, jakże licznie, z prośbą o porady prawne, działacze i historycy - reprezentanci różnych szkół i poglądów, którym choć wiele ich różniło i różni - bliskie są dzieje wsi i chłopów. ťWpadałaŤ Alina Fitowa, przesiadywał Janek Antoł i zachodził Andrzej Wojtas. Nie piszę o politykach, którzy Stanisława Mierzwę odwiedzali. Być może jego najbliżsi współpracownicy odtworzą listę gości i treść prowadzonych rozmów, zwłaszcza tych z 1956 i 1980 roku.
Na stole stała zawsze otwarta maszyna, na której Pan Stanisław wystukiwał niezliczoną liczbę listów. Bo żadnego z nich, żadnego zawartego w nim pytania nie pozostawił bez odpowiedzi. A dotyczyły one rozległego obszaru dziejów chłopskiego ruchu politycznego od czasów najdawniejszych po najnowsze, w którym on - choć sam siebie, jakby na dalszym planie plasował - zajmował miejsce specjalne i wyjątkowe. Żona - Helena robiła kanapki, córka - Jadzia parzyła herbatę, którą zawsze liczyć by trzeba na liczbę szklanek wypitych przez długie godziny rozmów. Obie zmarły wcześniej - rok po roku. On je przeżył, ale ich śmierć nie pozostała bez wpływu na jego zdrowie, stargane tyloma dramatycznymi przejściami".

Dramatyczne przejścia

- to moskiewski "proces 16" i Łubianka, a później, po powrocie do kraju, ponowne aresztowanie we wrześniu 1946 roku i znów proces, zwany krakowskim, przeciwko członkom WiN i PSL, któremu chciano udowodnić związki z - jak się wówczas mówiło - "reakcyjnym podziemiem". Mierzwa został skazany na 10 lat. Nie spędził w więzieniu tyle czasu, ale wystarczająco długo, w dodatku w miejscach odosobnienia takich jak Wronki. Jacek Mierzwa, syn mecenasa, podczas widzenia nie poznał ojca. Zobaczył starego, wynędzniałego człowieka. Jednak niezłomnego: kiedy wybuchł Październik, Stanisław Mierzwa nie przyjął propozycji powrotu w szeregi ZSL i odrzucił propozycję rządowego stanowiska. Trzeba było wielu lat, aby zgodził się na spotkanie, w obejściu Witosa w Wierzchosławicach, z Romanem Malinowski, prezesem NK ZSL. To już były jednak inne czasy - powoli nadchodziło to, co miał się stać w 1989 roku…
Niedawno odsłonięta została w Krakowie tablica upamiętniająca 60. rocznicę procesu krakowskiego - z pewnym poślizgiem. Dzięki uprzejmości Jacka Mierzwy dotarłem do wspomnień jego ojca - relacji z aresztowania, które nastąpiło 17 września 1946 roku:
"Osobiście liczyłem się z aresztowaniem przed samym aktem wyborów, termin których PPR stale odwlekał, nie chcąc ryzykować próby sił, bez starannego przygotowania swego zwycięstwa. Moje aresztowanie nastąpiło jednak niespodziewanie, dużo wcześniej, na kilka miesięcy przed wyborami, bo już 17 września 1946 r.
Pod odbyciu wojewódzkiego zjazdu PSL w Krakowie, w dniu 15 września, niedziela, na którym nastrój był poważny, zdecydowany na "nie" koncepcji Bloku, pojechałem z kolegami 17-tego września, na Zjazd Wojewódzki w Rzeszowie. Miał to być pierwszy taki Zjazd od wielu dziesiątek lat i wybór nowych władz PSL na tym terenie.
Do tego dnia, przez lata, cała Małopolska stanowiła w ramach Ruchu Ludowego jeden okręg organizacyjny i stąd kierownictwo całego terenu zwało się Zarządem Okręgowym, dawniej SL, po wojnie PSL. Zmarły niedawno Wincenty Witos, przywiązywał wielką wagę do tak silnego, zwartego okręgu, kierując nim politycznie od lat. Jeszcze na ostatnim Zjeździe, w którym brał udział 16-tego września 1945 r., podniósł specjalnie jego znaczenie i zalecił podtrzymywać starą tradycję!
Zmieniły się czasy i ludzie, nie było już Witosa, który by mógł cały Okręg utrzymać i w nadchodzącej walce nim kierować. Wielu sądziło, że łatwiej będzie kierować pracą i walką w okresie wyborów kierownictwu, osobno wybranemu dla ziemi rzeszowskiej, dla której utworzono po wojnie nowe województwo. Mimo przywiązania do tradycji i zaleceń Witosa, pojechałem z decyzją Krakowa, że utworzymy nowy Zarząd Wojewódzki PSL w Rzeszowie, właśnie na zwołanym Zjeździe, na dzień 17-tego września.
Tak też się stało. Dobraliśmy, zdawało nam się, "mocnych ludzi" do nowo wybranego Zarządu PSL - ustalili sąsiedzką pomoc Krakowa i "Centrali" dla tegoż Zarządu i po naradach wracaliśmy do Krakowa. Był z nami z ramienia centrali Kazimierz Bagiński, poza tym cała czołówka PSL z Krakowa. Pojechaliśmy tam półciężarowym autem, własności Zarządu Wojewódzkiego Stronnictwa i tak też wracaliśmy. Nastroje były różne.
Mnie już dokuczała, nabyta w Moskwie, choroba wrzodowa żołądka. Zmęczony byłem Zjazdem w Krakowie, napięcie nerwowe duże. Widoczne wyraźne chmury na politycznym horyzoncie - rodziły pytanie - co dalej?...Jako "Centralnik" miałem więcej obowiązków od kolegów, działaczy miejscowych. Więcej też smutnych, a nawet ponurych myśli kłębiło się w mojej głowie podczas drogi powrotnej z tego Zjazdu.
Oto odcięliśmy z żywego organizmu kawał Okręgu, oddali go pod opiekę nowych kierowników, nie gwarantujących wyraźnie, że w morderczej walce wytrzymają z honorem i wcześniej nie poddadzą się! A teren ten był wyjątkowo trudny do pracy politycznej dla opozycji przeciw PPR-owi. Trwały na ziemi rzeszowskiej ciężkie walki z partyzantką ukraińską, zmasowane siły wojska, milicji i UB - wytwarzały nastrój powszechnego strachu na co dzień, cóż dopiero będzie się działo w okresie wyborów? Miejscowe władze już teraz nie liczyły się z żadnymi zasadami prawa, to był teren prawie wojenny.
Wojewodą, jedynym z ramienia PSL w Polsce, na tym terenie, był członek PSL! Inż. Roman Gesing. Nadzieja dla wielu, że ochroni organizację i ludzi od bezprawia władz. Ale ja wiedziałem, że on takiej władzy nie chciał, że się bał tego stanowiska. Chciał raczej spokoju i odpoczynku po wyjściu z hitlerowskiego obozu. Skierowany został, wbrew jego przekonaniu, do tego kresowego województwa, zapewne celowo przez PPR, odstąpionego dla PSL. Zakładanej roli - w tej sytuacji nie mógł spełniać! Myślałem i o tym, wracając do Krakowa, by zaraz na drugi dzień jechać do Warszawy, na posiedzenie Władz Centralnych PSL. Toteż nie brałem żywszego udziału w dyskusjach, nawet w cichym mruczeniu wojskowych piosenek naszych Bechowców, bo jakiś smutek w mej duszy powiększał się w czasie drogi. Przypisywałem to zmęczeniu, koledzy też tak mnie usprawiedliwiali.
W Tarnowie samochód zatrzymał się pod barem mlecznym, trzeba było się czegoś napić i zjeść, po długiej drodze. To ulica Krakowa, zaraz na jej początku. Doniesiono mi, że człowiek, stosunkowo młody, prosi kierowcę o zabranie go do Krakowa, spieszy się w pilnej sprawie rodzinnej, a nie ma innego środka lokomocji. Była chyba godzina 21. Spieszno nam było do powrotu. A że uzależniono to od mojej zgody, prośbę ówże człowiek przedłożył mnie, usilnie prosząc o zabranie. Był wtedy zwyczaj, że ludzie pomagali sobie wzajemnie, bo środki lokomocji były jeszcze wciąż niedostępne lub przepełnione. Kto mógł, podwoził przygodnie proszącego. Zgodziłem się, bo proszący był wyjątkowo grzeczny. Usiadł z tyłu samochodu, nikt nie zwracał na niego uwagi więcej. Rozmowy koleżeńskie toczyły się dalej, do przedmieść Krakowa. Pasażer oświadczając, że właśnie chciał dostać się, do Podgórza, podziękował, wysiadł i zniknął nam z oczu. Kierowca naszego samochodu, a był nim wtedy Stanisław Mączka, bodaj ze wsi Wawrzeńczyce - rekomendowany przez kol. Józefa Marcinkowskiego, jako człowiek pewny i pracowity - podwiózł mnie pod dom, w którym z najbliższą rodziną mieszkałem, tj. - na ulicę Zaleskiego 6. Pozostałych pasażerów miał rozwieźć kolejno do ich miejsca zamieszkania, wg ustalonej trasy. Odjeżdżającego upomniałem, aby przygotował samochód do jazdy jutro rano, bo ruszamy wcześnie do Warszawy. Zostanę jedną tylko noc z rodziną. W stolicy czekają mnie sprawy ważne.
Samochód odjechał, a ja, starym zwyczajem, ustalonym z żoną, zagwizdałem nasze hasło, by mi wyrzuciła klucz od bramy domu. Mieliśmy jeden klucz, a dozorcy w tej prywatnej kamienicy nie było. Usłyszawszy hamujący samochód pod domem i mój sygnał, żona otworzyła okno mówiąc, że zaraz z mieszkania na drugim piętrze, zrzuci mi klucz na podwórze.
W tym czasie, kiedy żona poszła po klucz, a ja oczekiwałem na ukazanie się jej na balkonie, zostałem otoczony przez grupę uzbrojonych mężczyzn, którzy porwali mnie pod ramiona, wykręcili je do tyłu i ciągnąc na siłę z ciemnego podwórza na ulicę, groźnie przykazywali, bym nie krzyczał - że wszystko wyjaśnią mi za chwilę!... Mimo ich ostrych upomnień, zacząłem głośno wołać, licząc, że żona usłyszy mnie. Krzycząc pytałem: kto oni są, czego chcą i gdzie mnie prowadzą? Ale, że było ich trzech, jak się zorientowałem, i silnie uzbrojonych, jakikolwiek mój opór byłby nieskuteczny! Było dobrze po 23, na podwórzu nie było światła, wysoki krzak bzu, dając dodatkowy cień, stwarzał moim napastnikom doskonałe miejsce na zasadzkę (...).

Całkowicie zaskoczony

napadem broniłem się instynktownie przed pójściem z moimi napastnikami. Opierałem, się z całych sił i starałem się opóźniać wleczenie mnie po ziemi, aby tylko żona zdążyła wyjść na balkon i zobaczyć rozgrywającą się pod domem scenę. W myślach błyskała mi nadzieja na jakąś zewnętrzną, w mym tragicznym położeniu interwencję, jeżeli nie zaraz, to choćby jutro, pojutrze - tam gdzie się znajdę! Żeby w ogóle żona wiedziała, iż mnie porwano i uprowadzono spod naszego domu.
Zdarzały się bowiem w tym czasie wypadki dość częste, że zjawiali się panowie z bezpieki, najczęściej nocą lub pod nieobecność domowników, by upatrzonego obywatela porwać, choćby tylko dla krótkiego zatrzymania go w więzieniu. Nie mieli odwagi czynić tego prawnie, w biały dzień, poprzez wezwanie obwinianego do urzędu, względnie spotkanie z nim w jego domu, wobec domowników lub sąsiadów. Była wielka radość, gdy rodzina dowiadywała się po jakimś czasie, że porwany nocą człowiek żyje, że tylko został w taki sposób aresztowany! Były liczne wypadki, że nikt i nigdy nie przyznał się do takich nocnych porwań i do przyczyny i sposobu zniknięcia człowieka! Władzy łatwo było wyprzeć się podstępnego aresztowania i przyczynę zaginięcia człowieka zrzucić na działalność podziemia, które trzeba przyznać, stosowało takie metody, na niektórych terenach, wobec aktywistów rządzącej PPR - szczególnie prześladujących opozycję!
Jak się dowiedziałem po latach, żona była zaskoczona i przerażona, gdy w tak krótkim czasie jej przejścia od okna pokoju - na balkon w kuchni, nie zobaczyła mnie pod domem! Słyszała mój głos przecież przed chwilą, widziała mnie na chodniku od strony ulicy - mówiła na drugi dzień spotkanym, naszym kolegom - a jednak nie znalazła mnie, zszedłszy natychmiast na dół. Na miejscu, gdzie zwykle oczekiwałem na zrzucenie klucza. Nie znalazła mnie też w przeszukiwanym przez nią tej nocy, pobliżu domu. (...).
Ale wracam z powrotem do opisu mojej sytuacji owej nocy. Widziałem w świetle ulicznej lampy, gdy mnie wyciągnięto siłą na ulicę Zaleskiego, że jest tych porywaczy trzech. Mają pepesze i rewolwery w wolnych rękach, dwóch mnie trzyma pod ręce, trzeci z tyłu popycha i nie ma żadnej nadziei na jakąkolwiek pomoc czy ratunek! Wszystko działo się bardzo szybko, moi prześladowcy mieli doskonałe doświadczenie w takich operacjach.
Opóźniając ciągnienie mnie, krzyczałem, gdzie mnie panowie wleczecie? Usłyszałem ostrą odpowiedź, abym nie krzyczał! Sprawa się zaraz wyjaśni, tylko żebym spokojnie z nimi szedł do auta, które czeka. Gdzie, jak i czyje auto, ja go nie widzę? Jeden z nich ściszonym głosem odpowiedział: jest tu obok, na ulicy Kieleckiej, zaraz dojdziemy.
Rzeczywiście na ulicy tej stało auto osobowe z wygaszonymi światłami, do którego mnie wsadzono. Nie opierałem się już moim napastnikom, skoro mój cały dotychczasowy wysiłek był bezskuteczny.
Szybko w mej głowie powstawały pytania: kim są ci ludzie, w którym kierunku mnie powiozą? Bo jeśli samochód skręci na lewo z ulicy Kieleckiej, to pewnie na osiedle Dąbie, poza miasto. Tam są duże, dzikie stawy - glinianki, w których, chodziły słuchy, czasem znajdowano zwłoki nieznanych ludzi! Momentalnie, a podobno tak się dzieje tuż przed śmiercią, uzmysłowiłem sobie, że dokładnie rok temu, 17 września 1945 r. podobny los spotkał naszego wielkiego działacza ludowego, Władysława Kojdra, który tak samo wracał ze Zjazdu PSL z Krakowa do domu w Grzęsce pod Przeworskiem, że tak samo... nagle weszła grupa uzbrojonych wojskowych, skrępowała mu ręce, zabrała do ciężarowego auta i wywiozła poza wieś, poza powiat. Na drugi dzień szeptano sobie po cichu, że pod lasem były liczne strzały tej nocy.

Znów kogoś zamordowano!

Tak zginął Władysław Kojder, członek naczelnych władz PSL, bo twardo stawiał sprawę wolności i niezależności PSL od partii! Był powszechnie uznawanym i szanowanych przywódcą ludowym na tym terenie - partia wydała na niego potajemny wyrok, więc musiał zginąć! To dziwne, nieraz myślałem później w celi więziennej, jak szybko rodzą się takie myśli, jak mózg ludzki wywołuje je sam bez przygotowania i specjalnego polecenia... Powoli jednak wracał mi wewnętrzny spokój - słyszę, jak moi porywacze z radością opowiadają sobie, że się im zadanie tak dobrze udało. Jutro naśmieją się ze swoich kolegów, którzy czekają pod lokalem i długo będą czekali. Jak to dobrze, że oni tutaj właśnie zasadzkę przygotowali.
Obserwuję, w jaką stronę samochód skręci? I co za radość, skręcił w prawo, w kierunku miasta! A więc są to ludzie z ťbezpiekiŤ, wiozą mnie na plac Inwalidów! O, to dobrze, to dowód, że nie zginę dziś tak marnie, gdzieś za miastem! To iskra wiary, że wrócę kiedyś do domu, do rodziny. Jakże szybko odżywa nadzieja w takich momentach!"
A "proces krakowski", w którym oskarżał osławiony prokurator Stanisław Zarakowski (według Jasienicy, przedwojenny korpotant i żydożerca, musiał budzić ostry sprzeciw, skoro "Dziennik Polski" napisał:
"Mierzwa, tonem pełnym szczerości i nie pozbawionym tragicznego patosu, oświadcza, iż najwięcej bolą go zarzuty, iż walczył z państwem i demokracją.(…) Nie bez godności i z wielką swadą bronił się Mierzwa przed atakami prokuratora. (…) Sala słuchała w napięciu i milczeniu".
Trzeba dobrze znać tamte czasy, aby ocenić odwagę dziennikarza i siłę argumentów oskarżonego…
ANDRZEJ KOZIOŁ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski