Poczet aktorów krakowskich: MARIUSZ WOJCIECHOWSKI
Pan Mariusz w swej drodze aktorskiej wystartował od razu z najwyższej półki, zadebiutował bowiem tytułową rolą w "Caliguli" Camusa, w spektaklu wyreżyserowanym przez Lidię Zamkow w Łodzi, gdzie skończył "filmówkę". Okoliczności jego angażu do teatru były dość osobliwe. - Zaraz po premierowych oklaskach, ówczesny dyrektor Teatru im. S. Jaracza Jan Maciejowski zaproponował mi angaż. Podpisałem go następnego dnia. Niedługo potem Lidia Zamkow zasugerowała mi przejście do warszawskiego Teatru Powszechnego. To był czas dokonywania ważnych życiowych wyborów. Jakaż to cudowna chwila zachłystywania się młodością, możliwością podejmowania nie zawsze przemyślanych, emocjonalnych decyzji. Pozostałem więc w Łodzi.
I wybór ten okazał się dla aktora szczęśliwy, stworzył bowiem znakomite postaci w "Pamiątkach Soplicy" i słynnym "Transatlantyku" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, w "Dziadach" zrealizowanych przez Prusa, "Weselu", "Niebezpiecznych związkach", "Ślubie" w reżyserii Hussakowskiego czy wreszcie w świetnym "Panu Jowialskim" zainscenizowanym przez Bradeckiego, które zostały wysoko ocenione przez krytykę i publiczność. Uchodził za gwiazdę łódzkiej sceny. - To był czas "rzeźbienia mojego teatru", bardzo istotnych dla mnie spotkań artystycznych, które kształtowały mnie jako aktora. Sukcesy i porażki. Nie wszystkie role były udane. Ale kilka z nich szczególnie zostało mi w pamięci: za rolę Gustawa-Konrada otrzymałem Grand Prix na festiwalu w Opolu i w Łodzi, za postać Pijaka w "Ślubie" nagrodzono mnie na festiwalu w Kaliszu, a za Salieriego w "Amadeuszu" Złotą Maską w Łodzi.
Co dla niego w teatrze jest najistotniejsze?
- Prawda o sobie, którą staram się pielęgnować i dzielić się nią z innymi. To się nie zmieniło do dziś. Choć wiem, że jako aktor na pewno nie powiedziałem jeszcze wszystkiego.
Jaką prawdę o sobie może przekazać widzom, a od którego momentu zaczyna się nieprzekraczalna granica własnej intymności?
- Kiedy mówiłem o prawdzie, bardziej chodziło mi o szczerość. Nie wiem, czy istnieje taka granica. Sam nie potrafię jej wyznaczyć. Poprzez każdą rolę chcę powiedzieć wszystko, co jest efektem moich doświadczeń i przemyśleń. Nie można nie otworzyć się na widza grając Gustawa-Konrada w "Dziadach". Nie wyobrażam sobie innego sposobu pracy, jak tylko poprzez całkowite oddanie się roli.
Pan Mariusz czerpie siły z sukcesów, porażek i z własnego miejsca w teatrze, bo wszystko, co się w nim działo zawsze było dla niego bardzo ważne. - Z perspektywy lat myślę, że zbyt ważne, że za dużo siebie poświęciłem temu zawodowi. Oddałem mu się bez reszty. A to chyba jednak przesada? Dlatego też próbuję nabrać dystansu, otworzyć się na inne pasje, np. podróże, co nie zmienia faktu, że gdy zaczynam próby do nowego przedstawienia, to czasami o Bożym świecie zapominam.
Mariusz Wojciechowski bardzo ciepło wspomina lata łódzkiej współpracy z Bogdanem Hussakowskim. Toteż gdy ten znakomity reżyser objął dyrekcję Teatru im. Słowackiego - aktor przeszedł wraz z nim do Krakowa, miasta, o którym wiedział, że jest niezwykłe, a doświadczył, że także niełatwe, bo niechętnie przyjmuje przybyszów. - Przyszedłem do Krakowa z człowiekiem, który ukształtował moje myślenie o teatrze, któremu ufałem i którego czuję się wychowankiem. Gdybym mógł cofnąć czas, może nawet chciałbym, żeby ta zmiana nastąpiła wcześniej. Wówczas poczułem jej konieczność. Pobyt w krakowskim teatrze otworzył przede mną nowe perspektywy, zaowocował nowymi, twórczymi doświadczeniami. Z tej perspektywy inaczej też patrzę na moją łódzką przeszłość. Wiele spraw, które się wówczas zdarzyły, miało charakter emocjonalny, wręcz chłopięcy. To był czas krótkich spodni. W Krakowie założyłem długie.
Czy czternaście aktorskich lat spędzonych przez Mariusza Wojciechowskiego w krakowskim teatrze to pasmo samych spełnień?
- Zapewne nie, ale też nie wyobrażam sobie życia będącego wyłącznie spełnieniem. Niespełnienie może być twórcze, może dawać siłę, bo złość bardziej napędza do celu, którego, jak mówi mój bohater Nieud z "Letniego dnia" Mrożka, nigdy się nie osiąga. Choć gdybym miał mówić o chwilach szczęścia, o spełnieniach, to zapewne zdarzały się one przy budowaniu postaci w spektaklu "Markiz de Sade", Proctora w "Czarownicach z Salem", Settembriniego w "Czarodziejskiej górze", wspomnianego Nieuda, a ostatnio Trigorina w Czechowowskiej "Mewie". Od teatru nie należy oczekiwać zbyt wiele, bo można się rozczarować. Przede wszystkim trzeba dawać z siebie jak najwięcej. A los aktora uzależniony jest od jednego gestu: wpięcia pinezką kartki z obsadą na tablicy ogłoszeń. Kiedyś podliczałem ilość kartek z moim nazwiskiem w sezonie. Było ich kilka. Dziś wystarczą dwie, byle to były istotne kartki.
A jednak Mariuszowi Wojciechowskiemu nie wystarcza tylko aktorstwo. Wciąż poszukuje nowych dróg i to zapewne skłoniło go do zajęcia się reżyserowaniem. Na Scenie w Bramie zrealizował "Sen o jesieni" Fossego i "Samotność pól bawełnianych" Koltesa. - Kiedyś powiedziałem pani, że dla mnie najważniejsze w teatrze jest spotkanie. Odkąd zacząłem reżyserować, dodaję do tego słowo: opowieść. Bo tworzenie spektaklu, za który jestem od początku do końca odpowiedzialny, to opowiadanie o własnym świecie. I to jest niezwykle pociągające. Jako aktor czuję się jak sprężyna działająca w pewnym mechanizmie. Jako reżyser jestem sprężyną zwielokrotnioną i "wypowiedzią pełniejszą".
A marzenia, czy one stanowią istotny element w tym zawodzie?
- Bardzo. Najważniejszy jest sam proces marzenia, by od niego nie odwyknąć. W naszą pracę w sposób szczególny wpisane są żale i zawody związane z ilością niezagranych ról, czyli niespełnionych marzeń. Ale przecież teatr nie jest miejscem, gdzie każdemu rozdziela się po równo.
JOLANTA CIOSEK
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?