Na widok Polaków kramarki zachwalały „swojskie niepryskane”. Akurat nadeszła żona mera. Było ciepło, a ona w norkach, wybrała na kilku straganach co ładniejsze frukty, wrzuciła do toreb taszczonych przez obstawę i odjechała terenowym bmw, nie płacąc za nic. – Jakże to tak? – zapytałem oburzony babuleńkę ogołoconą przed chwilą z trzech kilogramów pomarańczy. – A tak to! – odparła. – Ona u nas pani. Przychodzi i bierze.
Merowa prowadziła z synami firmę. Do tego stopnia rodzinną, że wszystkie interesy robiła z merem. Oczywiście – odkąd został nim jej mąż; wcześniej na biznes z władzą nie było szans, bo – jak tłumaczyła – „poprzedni mer był oszust, złodziej i przekupiec”.
Teraz biznes kwitł: w trzy lata pobudowali dom – skrzyżowanie kresowego dworu i złoconego pałacu z tysiąca i jednej nocy. Mąż, były szef milicji i kagiebista, jako mer zarabiał oficjalnie 4,5 tys. hrywien, czyli półtora tysiąca złotych. Nikt go jednak nie pytał, skąd ma nowiutkiego mercedesa S-klasy, zaparkowanego w przerobionej stajni.
Nikt miejscowy nie zastanawiał się też, skąd w składziku koło gabinetu włodarza wzięły się setki (tysiące?) butelek koniaku, wódki, whisky. Od interesantów, czyli miejscowych – rzecz jasna – z których każdy jest wart tyle, ile jego składzik/stajnia „na boku”.
Powodzenia, Ukraino, w sprzątaniu stajni.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?