MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Stambuł nie chce być mocarstwem

Redakcja
Nazbyt pochopnie zinterpretowaliśmy w Europie istotę politycznych wstrząsów, jakie przechodzi Turcja. Najczęściej słychać, że kraj dobrze prosperujący gospodarczo i na dodatek stający się regionalną potęgą, wpadł w kłopoty z powodów na poły dyktatorskich, a na poły teokratycznych skłonności premiera Receepa Erdogana i stworzonej przezeń Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP).

Jan Maria Rokita: LUKSUS WŁASNEGO ZDANIA

W Europie połączenie islamizmu z dyktaturą wydaje się być złem absolutnym, dalej jest już tylko czynny terroryzm. Tymczasem przeciwnikiem Erdogana jest młodzież, tak samo jak niedawno w krajach arabskich, zwołująca się za pomocą Twittera, w obronie wolności. Rozpowszechniony na cały świat tekst młodej blogerki ze Stambułu, opowiada właśnie o tej idealistycznej motywacji: "Nie możemy już znieść, aby rząd kontrolował nawet kolor szminki do ust”. Więc szybko polubiliśmy tych zbuntowanych "pięknych dwudziestoletnich” ze stambulskiego placu Taksim.

Jednak obraz prawdziwy nie jest aż tak czarno-biały. Erdogan doszedł niegdyś do władzy na fali wielkiego kryzysu finansowego, jaki przechodziła Turcja. Od tamtego czasu zapewnił krajowi nieustanny wzrost gospodarczy, potężne inwestycje zagraniczne i nowe miejsca pracy. Dziesięć lat świadomie prowadzonej polityki sprawiło, że Turcja stała się mocarstwem turystycznym, a Stambuł jednym z najatrakcyjniejszych miast świata, wygrywającym konkurencję z Paryżem i Londynem pod względem ilości i rozmachu imprez kulturalnych. Ów potężny skok modernizacyjny Turcja zawdzięcza temu, że religijny konserwatyzm Erdogana stopił się z otwarciem kraju na agresywną wersję kapitalizmu, za którą Turkom przychodzi płacić wysoką cenę. Jest nią rosnące rozwarstwienie społeczne i brutalizacja życia gospodarczego. Zwłaszcza że rząd Erdogana upowszechnił przy okazji praktyki "kapitalizmu politycznego”, brutalnie wspierając interesy powiązanego z władzą biznesu, jak trzeba, również z użyciem policji.

Nie jest przecież przypadkiem, że rozruchy w Stambule nie wybuchły w proteście przeciw jakimś ograniczeniom wolności, albo narzucanym regułom religijnego szariatu. Nawiasem mówiąc, śmiech bierze, kiedy w relacji wielu mediów europejskich, najdrastyczniejszą opresją religijną ze strony rządu Erdogana okazuje się zaprowadzenie zakazu handlu wódką … w godzinach od 22 do 6 rano. Bunt wywołały spychacze, które wjechały do stambulskiego parku Gezi, aby go splantować i przygotować teren pod jakąś kolejną wielką inwestycję. Zresztą otwarcie i z niekłamanym oburzeniem pisze o tym owa sławna teraz w świecie stambulska blogerka: "Cały kraj jest sprzedawany korporacjom pod budowę centrów handlowych, luksusowych mieszkań, autostrad, zapór i elektrowni jądrowych”.

Dla Erdogana jest to bunt wymierzony w samo serce jego planu przekształcenia kraju w nowoczesne i znaczące mocarstwo. Toteż jego reakcja od pierwszej chwili była histeryczna. W Stambule zamknięto metro i wstrzymano komunikację, na Bosforze stanęły promy i podniesiono mosty w Złotym Rogu. Wyłączono sieć internetową, a premier nazwał Twitter "przekleństwem i wielkim kłamstwem”. Przeciw protestantom posłano zmasowane oddziały policji. Erdogan sądził, że zdusi w ten sposób bunt w zarodku. Gdyby to był Kair albo Damaszek, policja zaczęłaby po prostu strzelać. Ale nie w cywilizowanej Turcji , negocjującej przecież członkostwo w UE. Kiedy więc w efekcie bunt się rozszerzył na kilkadziesiąt miast, Erdogan wszczął przeciw buntownikom kampanię propagandową, oskarżając ich m.in. o to, że są inspirowani przez zagraniczne banki. Nie przypadkiem, bo owe banki stoją tureckim władzom ością w gardle jako przeszkoda w swobodnym rozwoju systemu kapitalizmu politycznego.

Wybierając taką konfrontacyjną taktykę, Erdogan sprawił, że rewoltę poparli nie tylko liberalni intelektualiści, tacy jak noblista Orhan Pamuk, lecz nieoczekiwanie zyskała ona także sympatię w kręgu konserwatywnych zwolenników rządzącej partii AKP. Najciekawsze jest poparcie ze strony kilku tradycyjnie prorządowych, konserwatywnych gazet oraz umiarkowanych islamistów z ruchu Gulen, kluczowego elementu politycznego zaplecza Erdogana. A tymczasem fala protestów rozniosła się do takich miast w tureckim interiorze, jak Anka­ra, Konya, czy Kayseri, uważanych za polityczne bastiony konserwatystów.

W Turcji – wbrew temu, co głoszą europejskie media – nie ma oświe­conego buntu przeciw politycznej roli religii. Jest rebelia przeciw gwałtownej modernizacji i jej nieprzyjemnym społecznym skutkom. Budowa mocarstwa wymaga poświęceń. A zwykli Turcy pragną raczej spokojnego życia w tradycyjnym zaścianku. I nie chcą, aby Erdogan na siłę budował mocarstwo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski