Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Staram się, by pacjent zachował twarz. Nie wstydził się jej pokazać

Rozmawia Katarzyna Kachel
Fot. Andrzej Banaś
Nie ma takiej granicy, po przekroczeniu której ktoś po prostu powie: mogę już odejść, pożegnać się ze światem. Większość moich pacjentów chce żyć, walczyć z nowotworem, poddać się operacji. Nawet wtedy kiedy wiedzą, że zostaną okaleczeni – mówi prof. Jan Zapała, chirurg.

– Często widzi Profesor płaczących pacjentów?

– Nie.

– Jak zatem reagują ludzie, gdy słyszą, że mają raka?

– Są o tym informowani w naszej poradni, czasami dowiadują się jeszcze wcześniej. Tak więc kiedy docierają do mnie, te pierwsze reakcje: szok czy bunt, mają za sobą.

– Chce Pan powiedzieć, że są pogodzeni?

– Nie, czasami wręcz wypierają tę informację lub próbują osłabić wyrok. Liczą, że nowotwór okaże się łagodny, mało inwazyjny. Niektórzy mają nadzieję, że nie potwierdzimy strasznej diagnozy.

– Mechanizm obronny zawsze działa w ten sposób?

– Prawie zawsze. W obliczu takich informacji działamy podobnie. Wręcz schematycznie.

– Oswaja się w ten sposób strach?

– Przynajmniej się próbuje.

– Pojawia się czasem rezygnacja?

– Rzadziej. Być może jest skutecznie skrywana. U wszystkich pacjentów, niezależnie od wieku, obserwuję wielką wolę walki, chęć stawienia czoła chorobie. Chęć życia.

– Nie istnieje taki wiek, kiedy po prostu się odpuszcza. Poddaje?

– Nie ma takiej granicy, po przekroczeniu której ktoś po prostu powie: mogę już odejść, pożegnać się ze światem. W ostatnich latach realizowaliśmy projekt oceny jakości życia u chorych po leczeniu nowotworu złośliwego jamy ustnej. Ankiety były wypełniane przez pacjentów przed operacją, zaraz po niej, a później za miesiąc, trzy, sześć i dwanaście miesięcy.

Ostatnie pytanie brzmiało: czy wiedząc, jak będę wyglądał i jak będzie wyglądało moje życie, podjąłbym jeszcze raz decyzję na „tak”? Mimo że większość tych zabiegów jest bardzo okaleczająca, aż 85 procent ankietowanych odpowiedziała twierdząco. Było to dla nas spore zaskoczenie, ale stanowiło też dowód na to, że zawsze warto podejmować walkę o życie.

–Jak dalece są to inwazyjne operacje?

–U pacjentów, którzy trafiają do nas najczęściej w zaawansowanym stadium choroby nowotworowej, bardzo. Powodują nie tylko widoczne zmiany w wyglądzie, ale także zaburzenia czynnościowe dotyczące mowy, jedzenia, oddychania i widzenia. To ciężkie kalectwa.

– Tym bardziej że twarzy nie można schować pod ubraniem, zamaskować. Wszystko widać. Niczego się nie ukryje. Dlaczego Profesor chciał pracować na tak trudnym oddziale?

– Bo chirurgia szczękowo-twarzowa niosła ze sobą duże wyzwania. A ja lubię wyzwania.

– Jakie one są?

– Naszym celem nie jest wyłącznie doprowadzenie do wyleczenia z choroby, ale zapewnienie pacjentowi odpowiedniej jakości życia. Zminimalizowanie skutków tak ingerujących w wygląd zabiegów. I jest coraz lepiej. Ta dziedzina rozwija się coraz dynamiczniej, wprowadzamy nowe metody leczenia, osiągamy postęp w rekonstrukcji wycinanych części twarzy.

Wykorzystujemy do tego celu płaty z odległych okolic ciała, które pozwalają nam na rekonstrukcję zarówno tkanek twardych, jak i miękkich. Stosując je, dajemy szansę pacjentowi na w miarę normalny wygląd. Staramy się, by mógł „zachować twarz”, nie wstydzić się.

– 10 lat temu zabiegi wyglądały inaczej?

– Nie wszystkie. Ale na przykład dziś korzystamy z coraz popularniejszego leczenia endoskopowego, które ogranicza stosowanie klasycznych, rozległych, okaleczających cięć, by dotrzeć do miejsca, w którym znajduje się nowotwór. Zmniejsza to rozmiar uszkodzeń ciała.
– Panie Profesorze, miewał Pan kiedyś takie zwykłe ludzkie poczucie bezradności?

– Miewałem. Nigdy zresztą nie byłem przekonany o stuprocentowej słuszności przy dokonywaniu wielu wyborów. Najczęściej poczucie bezradności dopada mnie w poradni. Wtedy kiedy pacjenci z nowotworami, urazami, stanami zapalnymi – którzy powinni być przyjmowani w trybie natychmiastowym – muszą czekać na łóżko. To straszna selekcja i odsuwanie w czasie rozpoczęcia leczenia.

– To ma istotne znaczenie dla jego ostatecznego wyniku?

– Ma i stąd poczucie bezradności. Jest jednak o wiele lepiej. Gdy 10 lat temu przejmowałem klinikę, zrobiliśmy analizę retrospektywną pacjentów z rakiem języka, dna jamy ustnej i zatok obocznych nosa. Z przerażeniem stwierdziłem, że czas od momentu rozpoznania choroby do rozpoczęcia leczenia wynosi ok. 2 lat. W takiej chorobie to zabójstwo. Przyjęliśmy wówczas zasadę, że każdy pacjent, u którego podejrzewamy nowotwór, jest przyjmowany w trybie ostrym. I całą, pełną diagnostykę ma wykonywaną u nas. Co obciąża nas finansowo.

–Dostaje się za to Profesorowi?

– Nie, na szczęście dyrekcja szpitala pozwala nam na bezlimitowe przyjmowanie pacjentów. To ryzykowne, ale w większości przypadków Fundusz zwraca nam później pieniądze za te nadwykonania. To jest niebywały komfort.

–Jak bardzo ten czas się zatem skrócił?

–Przyjmujemy chorych od razu. Natychmiast, kiedy się do nas zgłoszą. W tym samym dniu.

–Doświadczenie, lata pracy dodają Profesorowi pewności siebie. Łatwiej się podejmuje trudne decyzje, dokonuje wyborów?

– W chirurgii prócz wiedzy liczy się doświadczenie. I wyczucie chirurgiczne. Po latach wystarczy mi czasami spojrzeć na pacjenta, żeby wiedzieć, w jakim iść kierunku. W większości to dobry kierunek. Zawsze zresztą tłumaczę młodszym kolegom, że powinni słuchać lekarzy z większym doświadczeniem, dłuższym stażem, ponieważ rozwój naukowy to jedno, praktyka drugie i nie mniej ważne.

–Profesor dalej ćwiczy? Słyszałam, że każe Pan swoim lekarzom praktykować na świńskich udach.

– To prawda. Grupa mikrochirurgów ćwiczy także na zwłokach. To konieczne, jeśli chce się nauczyć preparowania płatów skóry. Gdy nie robi się na co dzień takich operacji, traci się wprawę. W chirurgii to niedopuszczalne. Perfekcyjna znajomość anatomii jest podstawą sukcesu.

– Pan Profesor też ćwiczy?

– Mikrochirurgia wymaga precyzji i wielogodzinnej koncentracji. To już nie dla mnie.

– Myśli Profesor czasem o momencie, kiedy odejdzie od operacyjnego stołu?

– Każdy ma swój czas, który nie jest dany na wieki. Dlatego staram się wychować, przygotować jak najlepszych następców.

– Co Pana najbardziej cieszy jako ordynatora tego miejsca?

– Gdy pacjent opuszcza te mury wyleczony i w pełni sił. Kiedy nie ma przerzutów i nie musi wstydzić się twarzy. Może ją pokazać. Kiedy może mówić, prawidłowo widzi i może wrócić do swojego poprzedniego życia.

–Jest Pan dumny, że na Pana oddział przyjeżdżają osoby spoza województwa?

– Nie ukrywam, jest to przyjemne. To zresztą zasługa nie moja, lecz całego zespołu, który stara się do każdego pacjenta podchodzić profesjonalnie, ale też z wielkim szacunkiem.

***

Prof. Jan Zapała, ordynator Oddziału Chirurgii Szczękowo-Twarzowej Szpitala Specjalistycznego im. L. Rydygiera.

Jeszcze w 2002 roku w klinice operowało się około 300 pacjentów rocznie. Wystarczyła jedna sala operacyjna. Dziś przyjmuje się około 1600–1800 osób. Operacje praktycznie odbywają się non stop. W dwóch salach. Klinika cały czas się rozwija, poszerza zakres operacji, wprowadza nowoczesne metody walki z nowotworem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski