MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Szybszy od komputera

Redakcja
51-letni Kazimierz Kajo do pracy na Zachód jeździ od kilku lat. Na początku były to Niemcy, potem Wielka Brytania. Teraz znów pakuje walizki - szykuje mu się nowy atrakcyjny kontrakt w Zjednoczonym Królestwie.

Po ukończeniu szkoły przez krótki czas pracował jako mechanik, potem wyspecjalizował się w blacharstwie i lakiernictwie. Pracował w różnych firmach, państwowych i prywatnych. Jego przygoda z Niemcami rozpoczęła się, kiedy znajoma z Niemiec zleciła mu renowację bardzo starego, niemal zabytkowego samochodu. Po jednym zleceniu posypały się następne. Volkswageny, porsche...
- Było to trudne i pracochłonne zajęcie, ale sprawiało mi frajdę, bo samochody to mój żywioł. Staroć, nierzadko 50-letnią, trzeba było rozebrać, po kawałku wyklepać blachę, przygotować do lakierowania, polakierować. Renowacja obejmowała też wnętrze - drewniane elementy i częściowo tapicerkę - opowiada pan Kazimierz. - Pamiętam, jak przy 40-stopniowym upale przez 10 godzin dziennie nakładałem na elementy wykończeniowe cynę na gorąco. W ciągu dnia kilka razy zmieniałem podkoszulki i wypijałem trzy litry wody.
Za tego typu pracę otrzymywał 7 euro netto za godzinę. Mieszkanie miał zapewnione, za wyżywienie płacił sobie sam.
Kolejną pracę - w warsztacie samochodowym pod Stuttgartem - załatwił przez agencję. - Pośrednik sam do końca nie wiedział, gdzie mnie wysyła. Trafiłem do innego, niemieckiego pośrednika, który zaoferował mi pracę w warsztacie prowadzonym przez Włochów. Był to kompletny niewypał - opowiada pan Kazimierz. - Otóż bardzo niewielu polskich blacharzy, wyjeżdżających do pracy na Zachodzie, zdaje sobie sprawę, że tam do ich obowiązków - oprócz prac blacharskich - będzie należało również szpachlowanie i szlifowanie, czyli przygotowanie samochodu do nałożenia lakieru. Okazało się, że Włoch wymagał ode mnie, bym nie robił nic innego, tylko szpachlował i szlifował. Nie mogłem się na coś takiego zgodzić - to byłaby kompletna zawodowa degradacja. Nie zastanawiając się długo, rzuciłem tę pracę.
Kolejny kontrakt, tym razem już przez sprawdzone pośrednictwo, załatwił sobie w małej miejscowości pod brytyjskim Newcastle. Wyjechał we wrześniu 2006 r. Warsztat należał do Anglika. Oprócz pana Kazimierza pracował tam jeszcze jeden polski blacharz, jeden lakiernik i trzech rodowitych Brytyjczyków.
- Stosunek brytyjskiego pracodawcy do mnie, przynajmniej na początku, był ujmujący - opowiada pan Kazimierz. - Wyjechał po mnie samochodem na dworzec, zawiózł do specjalnie wynajętego dla mnie i dla jeszcze jednego kolegi z Polski domku, gdzie prawie wszystkie sprzęty były nowe. Pokazał warsztat. Zaprosił wieczorem do pubu na piwo - opowiada pan Kazimierz. - Przez pierwsze trzy dni w warsztacie nikt nie gonił mnie do roboty. Miałem się wszystkiemu przypatrywać i zaznajamiać się z obowiązkami. Potem przydzielono mi pierwszy samochód. Zrobiłem, co trzeba, i zgłosiłem się po następny. Szef spojrzał na mnie ze zdumieniem. "Daj sobie na dzisiaj spokój. Dość już popracowałeś" - powiedział.
Praca w warsztacie była skomputeryzowana - blacharz musiał każdą czynność zapisywać na ekranie, a komputer przyznawał mu określoną ilość czasu na jej wykonanie. Szybko okazało się, że pan Kazimierz pracuje o wiele szybciej, niż przewiduje komputer. Znacznie też szybciej niż brytyjscy koledzy.
- Poszedłem do szefa po podwyżkę. A on do mnie, że podwyżki nie da. W takim razie odparłem, że będę pracował wolniej. A on na to, że… skopie mi tyłek - opowiada pan Kazimierz. - Taki był z niego chytrus!
Na drugi dzień okazało się, że komputer, przy którym pracuje pan Kazimierz, już nie przydziela mu czasu na wykonanie poszczególnych czynności. Miał pracować w swoim tempie, za te same pieniądze.
- Oczywiście, zwolniłem tempo, ale i tak byłem znacznie szybszy od brytyjskich kolegów. Po jakimś czasie szef obiecał mi pół funta podwyżki za godzinę - miałem ją dostać dopiero za półtora miesiąca. To miało mnie motywować do jeszcze lepszej pracy - _relacjonuje pan Kazimierz.
Po potrąceniu podatku z pół funta, na rękę pozostają 33 pensy. Można za to kupić np. 11 zupek chińskich.
- Po tej podwyżce była jednak następna, o kolejne pół funta - opowiada mój rozmówca.
Po ośmiu miesiącach pracy zdecydował się na powrót do Polski. Jego stawka wynosiła już wtedy dokładnie tyle samo, ile stawka Brytyjczyka, który pracował w tym warsztacie od ośmiu lat - 8,5 funta. Czyli niemało.
- Wyjechałem, bo Polak, z którym mieszkałem w domku wynajętym przez pracodawcę, bez mojej zgody sprowadził tam swoją żonę i dwoje małych dzieci - opowiada pan Kazimierz. - Było to trudne do wytrzymania. No cóż, mam już swoje lata. Hałas, zajęta łazienka, brak miejsca w lodówce. Wszystko to wyprowadzało mnie z równowagi._
Wynajem samodzielnego domku pod Newcastle kosztuje 400 funtów miesięcznie. Do tego dochodzą opłaty za wodę, prąd i gaz. Dla jednej osoby to bardzo dużo. Pan Kazimierz nie mógł sobie pozwolić, by zamieszkać osobno.
Teraz jest w Polsce, lecz planuje kolejny wyjazd do Wielkiej Brytanii. Tym razem jednak ma zamiar wyjechać do dużego miasta, gdzie wynajmie dwupokojowe mieszkanie. Zapłaci za nie ok. 70-80 funtów tygodniowo, ale jego stawka godzinowa w dużym mieście powinna być wyższa.
ALEKSANDRA NOWAK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski