Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tata i dziadek, czyli dwaj faceci, którzy za Isią i Ulą stali murem

rozmawia Majka Lisińska-Kozioł
Benefis rodziny Radwańskich.  Od lewej: Isia, Władysław Radwański, Ula i Robert Radwański
Benefis rodziny Radwańskich. Od lewej: Isia, Władysław Radwański, Ula i Robert Radwański Wacław Klag
Nigdy nie chciał, żeby córki były celebrytkami, bo medialna popularność bywa zdradliwa. A modne sukienki nie są najważniejsze. Jednak wciąż jest w stanie zrobić dla nich wszystko. – Wystarczy jeden telefon i mogę jechać nawet na koniec świata – mówi Robert Radwański.

– Pamięta Pan prezent od ojca, który był kompletnym zaskoczeniem?

– Miałem może sześć lat, to było w latach sześćdziesiątych. Pamiętam, jak pewnego dnia tata wszedł do domu z drewnianą skrzynią. Mama, babcia i dziadek sądzili, że przywiózł z Rosji kolorowy telewizor. Rarytas w tamtych czasach. Ale, gdy ojciec otworzył skrzynię, miny im zrzedły, a mnie przeciwnie – aż zaświeciły się oczy. W środku była lokomotywa, wagoniki i bardzo długie tory kolejowe. Bawiliśmy się tą kolejką razem z tatą kilka lat. Tyle że rozkładaliśmy tory najwyżej parę razy w roku, bo zajmowały dwa pokoje. Frajda była niesamowita.

– Wyobrażam sobie, jak się cieszyła mama, gdy ruszaliście w międzypokojową podróż.

– Specjalnie szczęśliwa nie była.

– Jakim tatą był Władysław Radwański? Bo, że lubił zaskakiwać – już wiemy.

– Wymagającym i sprawiedliwym. Łagodnym i stanowczym zarazem. Od dyscypliny dnia codziennego nie było odstępstw. Stawiał na punktualność, solidność, zaangażowanie. Nie jest mi łatwo mówić o nim w czasie przeszłym, bo odszedł ledwie kilka miesięcy temu. Tym trudniej, że był osobą, która cementowała i wspierała naszą rodzinę; bez względu na to, czy wiodło nam się lepiej, czy gorzej – był przy nas. Jak opoka. I wierzył zawsze, że Agnieszka i Urszula odniosą sukces w sporcie. Niejeden raz ryzykował finansowo, żeby zainwestować w karierę wnuczek.

– Udało mu się życie?

– Tak mi się zdaje. Miał wspaniałą żonę, która go wspierała, wychował syna, a lepszych wnuczek chyba nie mógł sobie wymarzyć. Odszedł spełniony zawodowo. Dużo pracował i to mu też sprawiało radość. Nawet, gdy był już chory.

– Poszedł Pan w ślady ojca i został sportowcem oraz trenerem. To było przesądzone?

– Miałem dylemat, czy dalej jeździć na łyżwach, czy raczej grać w tenisa. Potem wahałem się między ASP i AWF-em. Tata ciągnął w stronę sportu i marzyło mu się, żebym został hokeistą. Dlatego tolerował to moje figurowe jeżdżenie w „Krakowiance”, chciał mnie pewnie potem jakoś przemycić do hokeja. A ja zmieniłem dyscyplinę i skupiłem się na tenisie, w „Nadwiślanie”.

– Czy zasady i sposób pojmowania świata, który dostał Pan od swojego ojca, przekazał Pan córkom?

– Mam nadzieję. Ale ktoś mądrze powiedział, że synów chowa się dla siebie, a córki dla obcych. One po prostu odchodzą ze swoim mężczyzną.

– Jak przyjdzie pora. Ale wcześniej są szczęściem dla rodziców, a zwłaszcza dla ojców. Pamięta Pan, jak się urodziła Agnieszka?

– Przyszła na świat w Krakowie, w marcu. Mam ją przed oczami; malutką, bezbronną. Miała gęstą czuprynę jak rzadko który niemowlak.

– A Ula?

– Byłem przy porodzie, przeciąłem pępowinę.

– Zemdlał Pan?

– Jestem twardym facetem. Ula urodziła się w grudniu, w Niemczech. Od razu proszono o wybranie imienia – Urszula – powiedziałem. I dobrze trafiłem.

– Czy córki są do Pana pod jakimś względem podobne?

– Sztafeta pokoleń chyba je objęła. Są punktualne, obowiązkowe, trenują z niemiecką dokładnością. Żelazna zasada w naszej rodzinie jest taka, że jeśli trening jest o dziesiątej, to trzeba być na miejscu kwadrans przed czasem. Stosują tę regułę.

– Pamięta Pan, kiedy po raz pierwszy powiedziały „tata”?

– „Tata” mi umknęło. Ale nie dam głowy, czy najpierw nie mówiły „auto” albo „piłka”…

– Robił Pan córkom prezenty niespodzianki? Coś na kształt tej rosyjskiej kolejki?

– Pamiętam misia, który grał i śpiewał, koszulki z dowcipnymi napisami. Zabawne gadżety jako dodatek do fajnej torebki się zdarzały. Było sporo zabawy przy oglądaniu.

– A dziś co by im Pan podarował?

– Prawie wszystko, co można kupić, mają lub mogą sobie sprawić same. Gdybym mógł, zapakowałbym każdej po solidnym pudełeczku spokoju. Myślę też o drzewie genealogicznym rodziny. Chciałbym, żeby wiedziały, gdzie mają swoje korzenie. Każdy powinien to wiedzieć.

– Pan Władysław opowiadał mi, że Agnieszka i Ula lubiły wpadać do babci Basi na coś dobrego…

– Przecież wychowały się na babcinej kuchni. Pewnie, że jadały w restauracjach na całym świecie, ale babciny kotlecik, albo barszczyk to rarytasy; nie do podrobienia przez najlepszych szefów w najdroższych restauracjach.

– Czym interesowały się Pana córki, jak były dziećmi? Wolały lalki czy piaskownicę?

– Na ogół brałem je ze sobą do pracy. Grałem i trenowałem wtedy w Niemczech, a tam przy kortach urządzano place zabaw. Dziewczynki godzinami biegały wokół kortu, dzięki temu miałem je pod kontrolą. Lalek nie było.

– Więc zapatrzyły się na tenisa?

– Chyba tak. Z czasem zacząłem włączać je do najmłodszych grup szkoleniowych, potem do starszych. Urszula zagrała pierwszy mecz tenisowy, jak miała cztery latka.

– Wygrała?

– Zajęła czwarte miejsce. Ale Aga była pierwsza. Już wtedy pisały o nich niemieckie gazety.

– Tata był dumny?

– Jakże by inaczej. Wciąż jestem z nich dumny, choć teraz mam na nie mniejszy wpływ. I nie zawsze mi się podoba to, co się wokół Agnieszki i Uli dzieje.

– Nie żal Panu było córek, gdy sobie Pan pomyślał, ile ich czeka wyrzeczeń, jeśli zajmą się tenisem zawodowo? Wiedział Pan, że zanim przyjdą sukcesy, dziewczynki wyleją sporo potu, a może też łez.

– W naszej rodzinie chyba nie było takich dylematów. Ojciec był sportowcem, ja byłem i córki zajęły się sportem w – powiedziałbym – naturalny sposób. Może bym oponował, gdybym zauważył, że dziewczynki się do sportu nie nadają.

– A one się nadawały.

– Właśnie. Jako dzieci był szybsze od innych, silniejsze, sprytniejsze. Miały znakomitą koordynację wzrokową i ruchową. Dawało im to przewagę w rywalizacji z rówieśniczkami. Mój tata też często mówił, że wnuczki od małego były wzorowymi uczennicami, zawsze chętnymi do pracy i do wysiłku.

– Pamięta Pan mecz jednej albo drugiej, kiedy się popłakały po przegranej?

– Było ich mnóstwo i będzie jeszcze sporo. Przykładem był mecz z Cibulkovą, kiedy Aga miała trzy meczbole, a spotkanie przegrała.

– A Pan siedział wtedy przed telewizorem i z nerwów wychodził – jak dziadek Władysław – do drugiego pokoju?

– Nie wychodziłem. Byłem zły, bo wiem, że w takich momentach zawodniczkom potrzebna jest pomoc z zewnątrz.

– To racjonalne, trenerskie podejście. A ja pytam, czy nie ma Pan ochoty po prostu pocieszyć córek, gdy głos im drży, a z oczu płyną łzy jak Isi po przegranym finale z Flavią Pennettą w Indian Wells?

– Było mi Agi bardzo żal; żaden ojciec nie lubi przecież, jak jego dziecko cierpi. Dobre słowo jest w takich momentach potrzebne. Ale powtórzę: znam córkę i wiem, że Isia w trudnych chwilach na korcie wymaga motywacji. Trzeba ją, jak ja to mówię, „podrasować”, wzbudzić w niej sportową złość. W Indian Wells potrzebowała podwójnego podrasowania, bo walczyła nie tylko z rywalką, ale też z bólem. Urszula jest inna. Należy ją tonować, uspokajać. Nie zawsze widzę ten rodzaj pomocy zwłaszcza od trenera Wiktorowskiego, który zajmuje się Agnieszką. No, ale to nie jest temat na tę rozmowę.

– Jak Pan, jako tata, nie trener, przechodzi okres, kiedy córki zaczynają żyć na własny rachunek? Są już przecież dorosłe, mądre, ładne, a także bogate. Martwi się Pan, żeby nie wpadły w tarapaty?

– Obie wyleciały z gniazda i z tym się godzę, ale dosyć wolno. Akceptuję to, że córki mieszkają oddzielnie. Wiem, że już nie mogę mieć kontroli nad ich codziennym życiem, że odpowiadają za swoje decyzje i jeśli będą one złe, to tak Isia, jak i Ula zapłacą za nie konieczną cenę. Wciąż jednak żal mi wielu zaprzepaszczonych okazji sportowych, tych wygranych gier, które tak jednej, jak i drugiej przeszły koło nosa. Widzi pani, trudno mi całkiem oddzielić w sobie tatę i trenera, bo mentalnie wciąż jestem przy nich w obu rolach.

– Muszą się uczyć na błędach.

– Owszem, tylko w sporcie niektórych błędów nie da się naprawić.

– A gdyby któraś zadzwoniła, że potrzebuje taty, że ktoś ją skrzywdził, to co?

– Ruszyłbym w drogę natychmiast. Po to się ma ojca. Jestem w stanie zrobić wszystko, co trzeba, żeby córki chronić i wybawić je z kłopotów. Mam nadzieję, że obie o tym wiedzą.

– Dzwonicie w ogóle do siebie?

– Rozmawiamy o sprawach codziennych. Widujemy się, spotykamy u babci Basi. Sportowo nasze relacje są słabsze niż kiedyś.

– Jest Panu miło, gdy ogląda Pan piękne fotografie swoich córek, w gustownych kreacjach, modnych fryzurach?

– Nigdy nie chciałem, żeby były celebrytkami, bo medialna popularność bywa zdradliwa. No i moim zdaniem, modna sukienka lub pomalowane paznokcie nie są najważniejsze w życiu.

– Są ważne, może mi Pan wierzyć. Każda kobieta chce dobrze wyglądać.

– Staram się to rozumieć. Wiem przecież, że taka panuje moda wśród tenisistek. Większość stać na superbuty czy torebki, więc sobie nie żałują. Lubią malować paznokcie, to malują. Nic nie poradzę, że mam mieszane uczucia, gdy sesja zdjęciowa z udziałem córek wyjdzie wspaniale; bo z jednej strony, jestem z nich dumny, a z drugiej – wolałbym, żeby zamiast stać przed aparatem, trenowały, albo się relaksowały.

– Ja bym się tak nie bała, że Pańskie córki nazwijmy to, pobłądzą. Dostały od dziadków i rodziców solidne podstawy, żeby dokonywać słusznych wyborów i nie dać się pokusom.

– Oby pani miała rację, ale ja wiem, że świat lubi czasami zaskakiwać młodych ludzi. Zarówno na plus, jak i na minus.

– Swoją dorosłość, wrażliwość i więź z rodziną pokazały, gdy stawiły się w Krakowie na pogrzebie dziadka. Z dnia na dzień zrewidowały swoje plany zawodowe. Kazał im Pan?

– Skądże. Kochały dziadka, a on je ubóstwiał. Chciały go pożegnać jak się należy.

– Jaki prezent od córek sprawiłby Panu przyjemność?

– Ucieszą się, jeśli będę miał z czego skompletować archiwum ich fantastycznych pojedynków. Na emeryturze będę sobie przy koniaczku i wspominać piękne chwile. Chciałbym też doczekać się wnuków. I jakichś fajnych zięciów.

– Są już kandydaci?

– O ile wiem, córki miały chłopaków, ale znajomości na odległość rzadko się udają. Tenis jest zazdrosny, nie lubi konkurencji.

– Trzy lata temu Dziadek Radwański dostał wspaniały prezent od rodziny.

– Urządziliśmy tacie benefis. Grałem z Ulą, a ojciec z Agnieszką. Zaprosiliśmy też artystę z Piwnicy Pod Baranami Andrzeja Talkowskiego, żeby w przerwie między jednym a drugim meczem zabawiał publiczność. Po grach spotkałem go w szatni. Andrzej był wzruszony, gdy mówił o tym naszym rodzinnym spotkaniu. Zaskoczył mnie wtedy. Dziś jeszcze bardziej niż wtedy wiem jednak, że benefis to był dobry pomysł. Tata miał wielką frajdę, a córki, gdy kiedyś spojrzą wstecz, przypomną sobie tę naszą rodzinną zabawę; może nawet ciepło pomyślą o dziadku i ojcu. Dwóch facetach, którzy zawsze stali za nimi murem.

Święta wielkanocne przypadają na ogół na czas rozgrywek tenisowych. Ale Radwańskim zdarzało się spędzać je rodzinnie.

Babcia Basia przygotowywała wielki, ozdobiony bukszpanem koszyk z barankiem, jajkami, kiełbasą, ciastem. Szliśmy do kościoła św. Floriana przy placu Matejki. Przyznam się, że zaraz po święceniu wyjadaliśmy z koszyka co lepsze kąski. Nie mogliśmy się powstrzymać – opowiada Robert Radwański. – Gdy jest czas, to jak każe krakowska tradycja, idziemy na Emaus, a dzień po świętach na Rękawkę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski