Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Teraz częściej używam hamulców

Redakcja
Sylwester Szmyd podczas niedawnej wizyty w podkrakowskim Ojcowie Fot. Remigiusz Półtorak
Sylwester Szmyd podczas niedawnej wizyty w podkrakowskim Ojcowie Fot. Remigiusz Półtorak
W ostatnich tygodniach przed Tour de France pogoda nie rozpieszczała. Dało się normalnie trenować? - zapytaliśmy Sylwestra Szmyda, który jutro, po raz trzeci w karierze, rozpocznie udział w najbardziej prestiżowym wieloetapowym wyścigu na świecie.

Sylwester Szmyd podczas niedawnej wizyty w podkrakowskim Ojcowie Fot. Remigiusz Półtorak

SYLWESTER SZMYD. Kolarz włoskiej ekipy Liquigas, jeden z trzech Polaków z tej grupy w Tour de France, opowiada nam o "walce o życie" podczas Giro d'Italia, kontrolach antydopingowych i mieszkaniu na Lazurowym Wybrzeżu

- Zanim przyjechałem do Polski na kilka dni, rzeczywiście padało codziennie. Siedziałem w hotelu do obiadu. Potem talerz makaronu, rower do bagażnika - i w dół, aż znajdę takie miejsce, gdzie nie będzie deszczu. W zasadzie udało mi się zrobić wszystko tak, jak chciałem, ale kosztem tego, że wracałem do domu między 19 a 20. Potem było odwrotnie - rano mogłem jeździć, a po południu znowu padało. Nie mam jednak wyrzutów, że czegoś nie zrobiłem. Do Tour de France jestem dobrze przygotowany.

- Po problemach żołądkowych, które męczyły Pana na Giro d'Italia, śladu nie ma?

- Nie. Ostatnie dni na Giro już były w porządku. Po wyścigu na tydzień całkowicie odstawiłem rower. Organizm się zregenerował.

- Już na początku roku zapowiedział Pan, że Tour de France to będzie główny wyścig w tym sezonie. Ciągle tak Pan myśli po Giro, którego trasa była w tym roku trudniejsza od francuskiej Wielkiej Pętli?

- Tym bardziej tak myślę, biorąc pod uwagę, że Giro mi nie wyszło. To był mój dziesiąty wyścig dookoła Włoch, a ledwo go skończyłem. Mówiąc wprost, sam się trochę dziwię, gdy sobie przypomnę, jak na niektórych etapach "walczyłem o życie" między samochodami. Zdarzało się, że Ivan (Basso - lider grupy Liquigas - przyp.) wysyłał mi SMS-y, żebym się nie męczył, żebym może zrezygnował.

- Pan jednak bardzo chciał dojechać do mety?

- Pewnie, że chciałem. Nie było przyjemnie patrzeć, jak inni kolarze odjeżdżają do przodu, a ja zostawałem gdzieś w ostatniej grupie. Słyszałem nawet kąśliwe uwagi: "ty tu nie pasujesz". Ale często się zdarzało, że na końcu etapu tak naprawdę byłem najświeższy ze wszystkich. Badania, które przeprowadzaliśmy w trakcie wyścigu wykazywały, że organizm czuje się znakomicie. Miałem apetyt, dobrze spałem. Problem w tym, że choroba tak mnie osłabiła, że nie byłem w stanie dać z siebie 100 procent. Co ja mówię - nie przekraczałem nawet 70 procent możliwości. Dlatego był to bardzo dobry trening przed Tour de France. Paradoksalnie, maj był najlepiej przepracowanym miesiącem przed tym wyścigiem.

- Jaki zatem cel przed Tourem?

- Wygrać go! Będę jechał dla naszego lidera, żeby mógł powalczyć o zwycięstwo. Ivan już od dawna mi mówił, żebym się nie "zajechał" na Giro i żebym był przygotowany na Tour de France. Wyraźnie się martwił, bo wie, że jestem pierwszym kolarzem z ekipy, który może mu pomóc.

- Zaraz po Giro chciał się Pan wspiąć na Galibier i Alpe d'Huez, dwa legendarne szczyty tegorocznego Touru. Nie udało się, bo pogoda nie pozwoliła.

- Szkoda, ale nie lamentowałem z tego powodu. Wiem, jak te podjazdy wyglądają, jechałem tam wcześniej na rowerze, teraz samochodem. Dla mnie nie ma to aż tak wielkiego znaczenia. Ale np. Basso, jeśli walczy o zwycięstwo, a nie zna jakiegoś podjazdu, musi go zobaczyć. Dla pewności, że nic go nie zaskoczy.

- Widział Pan śmierć na drodze, gdy Belg Wouter Weylandt bardzo niefortunnie upadł na asfalt. Ślad zostaje w psychice?
- Myślę, że nie tylko w kolarstwie; w każdej dziedzinie życia. Jak widzimy coś, co nami wstrząsa, to zostaje w pamięci. Bagaż doświadczeń powoduje potem inne zachowanie. Kiedyś nie miałem problemu - obojętnie jaka pogoda, zawsze byłem w czołówce, chciałem szybko zjeżdżać. Może nawet nie mogłem się doczekać, kiedy będzie z góry. Trochę szalałem. Teraz częściej naciskam na hamulce. Bardziej kalkuluję. Przed Giro był Tour de Romandie. Można byłoby znacznie bardziej ryzykować, ale po co, jeśli w perspektywie jest Giro d'Italia i Tour de France?

- Uczy się Pan zjeżdżać od Vincenzo Nibalego, kolegi z ekipy, który robi to znakomicie?

- Nie ma co się uczyć. Umiejętność zjazdu albo się ma albo nie. Inna sprawa, że zjazdy Nibalego są niesamowite. Bez żadnego wysiłku zjeżdża tak, jakby jechał z dziewczyną na spacerze.

- Mieszka Pan w pokoju z Ivanem Basso, liderem ekipy. Jaki to kolega?

- Myślę, że dla mnie idealny... I chyba vice versa. Już od pierwszego Giro, kiedy razem startowaliśmy, zauważyłem, że w zasadzie nie musimy ze sobą rozmawiać, bo rozumiemy się bez słów. Ja wiem, czego on chce, Ivan ma świadomość, co ja potrafię. Poza tym mamy podobne charakterystyki kolarskie - z takim wyjątkiem, że ja mam trochę mniejszy "silnik"... Basso zna mój rytm, wie, jak jadę, odpowiada mu to. Do tego stopnia, iż wiele razy zdarzało się, że nie chciał, aby ktoś inny "ciągnął" go pod górę.

- Ile razy był Pan kontrolowany w tym roku przez agentów antydopingowych?

- W domu byli u mnie tylko raz, choć wszystkich kontroli było dużo. Pewnie z tego powodu, że mój paszport biologiczny ma dość liniowy profil. W tamtym roku kontrolowano mnie dwa razy w domu i raz na zgrupowaniu.

- Alberto Contador jest rzeczywiście taki mocny? Wiadomo, że Francuzi mają wiele wątpliwości do jego startu w Tour de France. A co się mówi w peletonie?

- Przypadek jest bez precedensu. Został złapany na dopingu, choć trudno powiedzieć, żeby się dopingował. Poziom clenbuterolu w organizmie był tak niski, że to na pewno nie podniosło jego poziomu sportowego. Skoro jednak został przyłapany na Tour de France i teraz, po roku, ma ponownie wystartować, coś tu nie gra.

- Nie powinien startować?

- Według mnie, nie. A przynajmniej cała sprawa powinna zostać wyjaśniona znacznie szybciej - w jedną albo w drugą stronę. Żeby tylko nie doszło do sytuacji, że Contador wygra w tym roku Giro i Tour, a potem obydwa tytuły zostaną mu zabrane. Wtedy okazałoby się, że te wyścigi zostały sfałszowane. Proszę sobie wyobrazić, jak pasjonująco mogła wyglądać walka na Giro bez Contadora.

- Hiszpan jest dzisiaj poza zasięgiem?

- To, że wygrywa każdy wielki wyścig, w którym startuje, mówi za siebie. Nawet Armstrong tak nie potrafił, bo zawsze nastawiał się tylko na jeden Tour. Pamiętam do dziś, jak w 2008 roku Contador się męczył na początku Giro, nie wygrał etapu, ale był najlepszy w całym wyścigu. To świadczy o dużej klasie.
- Razem z Panem w grupie Liquigas jadą Maciej Paterski i Maciej Bodnar. Czesław Lang, w kontekście Tour de Pologne mówi, że na wiele stać Przemysława Niemca. Który z Polaków, jeżdżących dzisiaj w zawodowym peletonie, ma największy potencjał?

- (zastanowienie) Michał Kwiatkowski, który jeździ w grupie RadioShack Lance'a Armstronga. Ma 21 lat, a już pokazuje, na co go stać.

- To może być ten poziom, by w przyszłości starać się o zwycięstwa w dużych wyścigach?

- W dużych wyścigach i klasykach - tak, ale raczej nie w wielkich tourach. To może być taki drugi Zbigniew Spruch. Poza tym - bardzo dobrze jeździ czasówki, więc medale mistrzostw świata w jeździe na czas są w jego zasięgu.

- Od pewnego czasu intensywnie uczy się Pan hiszpańskiego. Wybiera się Pan na drugą stronę Pirenejów?

- Całe życie się wybieram. I uprzedzam fakty (śmiech). Rzeczywiście, uczę się hiszpańskiego, choć od Giro zaniedbałem kurs. Ale lubię ten język. Czasami mogę coś zagadać do innych kolarzy. Przydaje się.

- A o hiszpańskiej grupie poważnie Pan myśli?

- Szczerze mówiąc, nie wiem, jaka będzie moja przyszłość. W przyszłym sezonie mam jeszcze kontrakt z Liguigasem, więc za bardzo się nad tym nie zastanawiam. Pewnie, że gdzieś tam myślałem, aby jeździć dla Valverde, czy nawet Contadora. Miałem nawet propozycje od Eusebio Unzue (aktualnie dyrektor sportowy Team Movistar, wcześniej m.in. Banesto, gdy Indurain pięciokrotnie wygrywał Tour de France - przyp.), ale zawsze się mijaliśmy. W ubiegłym roku, dzień po Giro, zadzwonił do mnie o 8 rano, gdy schodziliśmy z Kasią na śniadanie w hotelu. Zapytał tylko, czy już podpisałem kontrakt. Odpowiedziałem, że tak, więc tylko podziękował. Ale, jak widać, zainteresowanie było. Wszystko to nie oznacza, że we włoskiej grupie jest mi źle. Wręcz przeciwnie.

- Od września przeprowadził się Pan jednak do Francji. Mieszkacie teraz z żoną na Lazurowym Wybrzeżu. Lepiej?

- W zawodzie kolarza cenię m.in. to, że daje mi możliwość mieszkania gdzie chcę. Dlaczego tego nie wykorzystać? Mógłbym mieszkać np. w Ojcowie albo w Warszawie. Wystarczy tylko zgłosić w swojej grupie miejsce wylotu i samolot zawsze się znajdzie, żeby dowieźć na zawody. Przez lata miałem przystań w Toskanii, nad morzem. Teraz zdecydowaliśmy, że się przeniesiemy na Lazurowe Wybrzeże. Warunki do treningu mam jeszcze lepsze. Nie mogę narzekać.

- Zwracał Pan jednak uwagę, że czasami trudno dogadać się z Francuzami.

- Bo są specyficzni. Moje spojrzenie jest pewnie spowodowane też tym, że patrzę już z innej perspektywy. Włoskiej. Przez kilkanaście lat widziałem tam więcej otwartości i życzliwości.

- To na razie ostatni przystanek, czy już Pan myśli o kolejnym?

- Chodzi mi po głowie Barcelona, więc może tam się przeniesiemy...

- Śledzi Pan perypetie Armstronga, wokół którego pętla coraz bardziej się zaciska?
- Śledzę i nie wiem jak to jest, że jego kolejni koledzy z ekipy - którzy zarabiali przy nim mnóstwo pieniędzy - teraz się odwrócili. Trochę się temu dziwię. Poza tym, Landis i Hamilton po swoich wcześniejszych postępkach nie są najbardziej wiarygodni. Nie chcę niczego przesądzać, ale pewnie już się nie dowiemy, jak i co tam było.

- Międzynarodowa Unia Kolarska wydała zakaz używania radia przez kolarzy. Jakie to będzie miało znaczenie?

- Jeśli chodzi o taktykę - niewielkie, bo o wielu rzeczach nie rozmawia się w ten sposób. Ktoś może podsłuchiwać. Najczęściej jeden zawodnik podjeżdża do samochodu dyrektora sportowego i przekazuje dalej najważniejsze informacje. Natomiast radio ma znaczenie przy bardziej prozaicznych rzeczach, gdy chodzi o przekazanie informacji na temat bezpieczeństwa albo tego, jakiej peleryny ktoś potrzebuje. Dlatego jestem przeciwny zakazowi. Słyszę argumenty, żeby wrócić w ten sposób do dawnego kolarstwa. Proszę bardzo, niech organizatorzy jeżdżą np. w samochodach bez klimatyzacji.

- Jeśli nastawia się Pan na Tour de France, to oznacza, że Tour de Pologne potraktuje Pan bardziej na luzie? Ostatnio ocierał się Pan o podium.

- Nasz wyścig jest bardzo otwarty. Wielu zawodników może wygrać. Miejsce w "10" jest dla mnie dużym sukcesem, tym bardziej że różnice sekundowe są niewielkie. Mówiąc szczerze, to nie jest wyścig dla mnie. Ale, oczywiście, powalczę o jak najlepsze miejsce.

- Przyjedzie Basso, jak dwa lata temu?

- Nie, na pewno nie. Może Nibali, ale decyzja zapadnie dopiero po Tour de France.

Rozmawiał Remigiusz Półtorak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski