18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To były najpiękniejsze chwile naszego życia

Redakcja
Miałam dwadzieścia lat, kiedy wybuchło powstanie - mówi Maria Bińkowska FOT. PAWEŁ STACHNIK
Miałam dwadzieścia lat, kiedy wybuchło powstanie - mówi Maria Bińkowska FOT. PAWEŁ STACHNIK
ROZMOWA. Z MARIĄ BIŃKOWSKĄ, pseudonim "Magda", uczestniczką Powstania Warszawskiego, mieszkającą w Krakowie.

Miałam dwadzieścia lat, kiedy wybuchło powstanie - mówi Maria Bińkowska FOT. PAWEŁ STACHNIK

- Jest Pani rodowitą warszawianką.

- Urodziłam się w Warszawie 13 lipca 1924 roku. Miałam równo dwadzieścia lat, kiedy wybuchło powstanie. Ojciec, który był oficerem, znajdował się w niewoli. W Warszawie mieszkałam z matką i bratem. W czasie wojny ukończyłam czwartą klasę gimnazjum, a potem chodziłam do Liceum Architektury, które Niemcy przemianowali na szkołę zawodową drugiego stopnia, czyli technikum budowlane.

- Należała Pani do konspiracji?

- Wszyscy należeli. I matka, i brat, i ja. Nie było żadnych wątpliwości, musiało się należeć. Należałam do Wojskowej Służby Kobiet. Od samego początku byłam przeznaczona do służby sanitarnej. W 1943 albo 1944 roku zdałam teoretyczny egzamin i miałam zostać przydzielona do któregoś szpitala na praktykę, ale nie zdążyłam, bo wybuchło powstanie i to ono było moją praktyką.

- Jak zapamiętała Pani dzień 1 sierpnia 1944 roku?

- Około godziny 14 dostałam wiadomość, gdzie mam się stawić na zbiórkę, więc czym prędzej się tam udałam. Entuzjazm był ogromny. O powstaniu myślało się już od dawna, czekało się na nie. Gdy dziś ktoś pyta, po co było to powstanie, odpowiadam, że było normalną konsekwencją tego, co się wtedy działo. Rosjanie stali za Wisłą, a do nas trafiały ulotki: "Na co czekacie? Ruszajcie!". Niemcy wezwali młodzież do kopania rowów, na które nikt się nie stawił i dobrze, bo zapewne skończyłoby się to tragicznie.

- Gdzie została Pani przydzielona po rozpoczęciu walk?

- Byłam w szpitalu polowym na Starym Mieście, przy ul. Długiej. Szpital istniał tam do końca sierpnia. Szpital to duże słowo, zajmowaliśmy się raczej udzielaniem doraźnej pomocy. Gdy trzeba było pójść po rannego, to szliśmy w teren. Udzielaliśmy też pomocy cywilom.

- Jak wyglądała Pani praca?

- Pamiętam młodego chłopca, z wyrwanym kawałkiem ramienia. Mówił do nas: "Szybko, reperujcie to, bo muszę zanieść pocztę!". Przyniesiono też ranną młodą dziewczynę. Przy wybuchu bomby wyrwało drzwiczki z pieca i żar obsypał je nogi, a ja wyciągałam jej stamtąd węgle. Pamiętam defiladę powstańczą z 6 sierpnia i wybuch niemieckiego czołgu pułapki tydzień później, 13 sierpnia.

Najpierw był potężny huk, a potem zaczęli do nas przychodzić ranni. Jeden kolega pokazał mi dziwną rzecz leżącą na chodniku. To były zwęglone zwłoki człowieka.

- Pod koniec sierpnia wycofaliście się ze Starówki.

- 31 sierpnia zostaliśmy przydzieleni do grupy, która miała przejść przez Ogród Saski. To była próba przebicia i połączenia się ze Śródmieściem. Czekaliśmy całą noc w Pasażu Simonsa na sygnał do ruszenia. Do przebicia nie doszło, akcję odwołano, wróciliśmy na swoje miejsce na tyle wcześnie, że uniknęliśmy bombardowania, w którym zginęło wiele osób. Cywilni mieszkańcy, najpierw pełni entuzjazmu, po miesiącu walk byli już rozgoryczeni i mieli do nas pretensje. Ze Starego Miasta wyszliśmy kanałami z placu Krasińskich w nocy, a na Nowy Świat doszliśmy w dzień, gdy było już jasno. Nową kwaterę przydzielono nam w Prudentialu, potem na Chmielnej, a potem na Żurawiej.
- Jak przyjęliście decyzję o kapitulacji?

- Z ogromnym zaskoczeniem. Nie chcieliśmy się poddawać, nie chcieliśmy tego przyjąć do wiadomości, wydawało nam się to niemożliwe. Nasz szpital polowy został zatrzymany przez Niemców na dziesięć dni, do opieki nad pozostałymi jeszcze w Warszawie rannymi powstańcami i likwidacji pozostałych szpitali polowych. Chodziliśmy po opuszczonych domach, szukając ubrań i lekarstw. Widziałam na własne oczy, jak Niemcy miotaczami ognia palą Marszałkowską dom po domu. Spotkałam swoją matkę, która też była w Wojskowej Służbie Kobiet. Po 10 października, jako że obóz w Pruszkowie był już pełny, wywieziono nas do Piastowa, do pustych hal "Stomilu". Któregoś dnia przyszła wiadomość, że hale te przejmują Niemcy, więc obie z matką wsiadłyśmy do pierwszego z brzegu pociągu, który przejeżdżał. Dojechałyśmy nim do Częstochowy. Następnego dnia matka spotkała znajomych, którzy powiedzieli jej, że nasi krewni z Kielc szukali nas przez ogłoszenie w gazecie. Postanowiłyśmy więc pojechać do Kielc. Na dworcu trzeba było nocować, bo pociąg był o 5 rano, a do 6 obowiązywała godzina policyjna. Pociąg przyjechał zatłoczony, wepchnęłam się, a mama została na peronie. Nie namyślając się długo, wyskoczyłam. Proszę sobie wyobrazić, że parę stacji dalej skład ten został zatrzymany i wszystkich wzięto do Niemiec, a myśmy następnego dnia dojechały do Kielc. W ten oto sposób dla mnie powstanie się skończyło.

- Jak Pani trafiła do Krakowa?

- Jak już wspomniałam, uczyłam się w jedynym w Polsce Liceum Architektury w Warszawie, które Niemcy przerobili na szkołę budowlaną. Gdy wojna się skończyła, chciałam studiować architekturę. Ojciec miał znajomych na Śląsku, więc pojechałam tam i czekałam aż w Katowicach lub Gliwicach uruchomią studia architektoniczne. A uruchomili w Krakowie, więc pojechałam do Krakowa. Skończyłam studia i pracowałam w zawodzie. Dostałam nakaz pracy przy budowie Nowej Huty, a potem pracowałam w zespole realizującym inwestycje krakowskich szkół wyższych na 600-lecie UJ, a więc Wyższą Szkołę Rolniczą, Wyższą Szkołę Pedagogiczną, Instytut Fizyki itd. Powstanie zaczęło się dla mnie znowu w latach 80., w okresie "Solidarności". Sejm ustanowił wtedy Warszawski Krzyż Powstańczy. To nas na powrót jednoczyło. W Krakowie pojawiła się grupa, która stworzyła Klub Powstańców Warszawskich. Spotykaliśmy się regularnie, obchodziliśmy rocznice powstania, przyjaźniliśmy się. Powstańcze przeżycia bardzo nas połączyły. Początkowo w klubie było nas sporo, około dwustu osób. Wie pan, ile nas zostało teraz? Na ostatnie spotkanie przyszło czworo. Niemniej muszę powiedzieć, że tamte powstańcze miesiące to były najpiękniejsze chwile naszego życia.

Rozmawiał PAWEŁ STACHNIK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski