18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzeba grać zespołowo

Redakcja
Fot. Ewa Łosińska
Fot. Ewa Łosińska
Rozmowa z Władysławem Stasiakiem, szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego

Fot. Ewa Łosińska

Czy zakręcanie kurka z gazem przez Rosję zagraża bezpieczeństwu Polski?
- Zagraża. Jak widać zresztą, nie tylko naszemu bezpieczeństwu, bo znacznie poważniej np. Słowakom, Czechom, Rumunom czy Bułgarom. Po prostu całej Europie, bo pokazuje, że system dostaw gazu nie jest ani pewny, ani stabilny. Trzeba z tego wyciągać wnioski, a te powinny się wyrażać we wspólnym stanowisku Unii Europejskiej i jej zaangażowaniu w rozwiązanie kryzysu. Konieczne są dobre rozwiązania na przyszłość.
A czy cała Europa zauważyła wreszcie, że to zakręcanie kurka jej zagraża?
- Tego do końca nie wiem. Do tej pory wyglądało to różnie w przypadku różnych krajów. Europa jakoś nie mogła przemówić wspólnym głosem. I gdyby obowiązywał już traktat lizboński, też nie byłoby lepiej. W dokumentach Unii napisano zresztą wiele o dywersyfikacji dostaw i solidarności energetycznej. Co z tego, kiedy niektóre kraje nadal dbają tylko o własne interesy. Dopóki w praktyce nie wypracujemy wspólnej polityki w tej dziedzinie, zasad wzajemnego wsparcia, będziemy w poważnym kłopocie. Być może najnowszy kryzys gazowy uprzytomni członkom UE, że to pilna sprawa. Premier Czech już zapowiada, że bezpieczeństwo energetyczne i dywersyfikacja źródeł dostaw stanie się priorytetem prezydencji naszych sąsiadów w UE. Oby tak było.
Kiedy zatem przestaniemy się szantażu gazowego Rosji obawiać?
- Przede wszystkim powinniśmy grać zespołowo. W przypadku Polski projektem numer jeden jest budowa gazoportu. Być może warto nawet przygotować szczególne regulacje prawne, które wspomogą realizację tego przedsięwzięcia. Mam na myśli np. nowelizację Ustawy o zamówieniach publicznych czy ułatwienia inwestycyjne. Sądzę, że nie ma w Sejmie poważnej siły politycznej, która byłaby temu przeciwna. Zatem warto chyba - mówiąc językiem marynarskim - rzucić wszystkie ręce na pokład po to, by ten gazoport po latach zapowiedzi, prób i ich niweczenia powstał. Gdyby istniał i gdybyśmy mogli za jego pośrednictwem sprowadzać choćby pięć mld metrów sześciennych gazu rocznie, bylibyśmy dziś w nieporównanie lepszej sytuacji. Także Gazprom wiedziałby, że mamy taką polisę bezpieczeństwa.
Już drugi rząd powtarza, że gazociąg jest potrzebny, tyle że wciąż go nie ma. Może politycy wezmą się do pracy właśnie dzięki temu, że temperatura spadła do minus 20 stopni C?
- Może. Rząd na pewno cieszyłby się w tej sprawie pełnym poparciem i współpracą pana prezydenta. Sprawa ta jest bowiem dla niego niezmiennym priorytetem. Pomysł został zgłoszony już w 2001 roku, łącznie z planowanym zakupem gazu z Norwegii. Niestety, później został zniweczony. Kolejny program dywersyfikacji dostaw, łącznie z przygotowaniem inwestycji, pochodzi z roku 2007. Rząd premiera Tuska deklaruje kontynuowanie tej inwestycji. Trzeba zatem to w końcu zrobić i to musi być ogólnonarodowe przedsięwzięcie.
Przy okazji negocjowania kontraktu z Norwegami słyszeliśmy, że nie doszło do jego zawarcia, bo żądano od nas zakupu tak dużej ilości gazu, że nie moglibyśmy jej zużyć.
- Na razie to wobec Gazpromu mamy bardzo duże zobowiązania. Teraz istnieje pomysł podłączenia się de facto do Danii, która ma połączenie z Norwegią i to jest poważna alternatywa. Tym bardziej, że mamy przecież niewielkie udziały w złożach na Morzu Północnym.
Czy w czasie takiego kryzysu gazowego BBN jest w stanie alertu, przygotowuje np. specjalne analizy dla prezydenta?
- Analizy przygotowujemy na bieżąco, oczywiście. Monitorujemy to, co się dzieje. Niemniej podział zadań w państwie jest jasny - za bezpieczeństwo energetyczne odpowiada minister gospodarki. Ma odpowiednie narzędzia także do zarządzania kryzysowego.
A jak w warunkach szantażu gazowego Rosji możemy pomóc Ukrainie?
- Po pierwsze - wesprzeć prezydencję czeską. Musimy mówić jednym głosem w prostej sprawie: kraje Unii Europejskiej płacą za rosyjski gaz, więc domagają się jego dostaw. Po wtóre - Unia poprzez narzędzie, jakim jest partnerstwo wschodnie powinna wspierać transformację na Ukrainie, np. restrukturyzację przemysłu, ograniczenie jego energochłonności, ale i przebudowę administracji, zasad zarządzania. Polska musi uświadamiać Unii wagę tego problemu. Partnerstwo wschodnie nie może być tylko deklaracją, choć i ona jest ważna - musi mieć realny wymiar. Zwłaszcza że Ukraina przeżywa bardzo poważny kryzys gospodarczy. Musimy więc powtarzać całej UE, jak ważna dla niej jest stabilna i niepodległa Ukraina.
Bruksela chętnie tego słucha? Mamy pod tym względem sukcesy?
- Partnerstwo wschodnie już jest sukcesem, ale możemy osiągnąć więcej. Musimy słuchać także Ukraińców, którzy mówią o swych potrzebach.
Sama Ukraina nie ułatwia nam jednak działań. Wielu Europejczyków widzi, iż politycy tego kraju są skłóceni, że panuje tam nieustający kryzys.
- To prawda, że Ukraina jest tak postrzegana. Mimo to musimy przekonywać europejskich partnerów, że rolą Unii jest angażowanie się we wzmacnianie tego kraju.
I Unia słucha tego chętniej niż np. rok temu?
- Mam nadzieję, że choćby po wydarzeniach z początku roku będzie tak słuchała.
To byłby jakiś pozytywny skutek gazowego kryzysu.
- Z każdego kryzysu trzeba wyciągać wnioski.
Na razie to Rosja używa gazowego szantażu, by zademonstrować Europie, że konieczna jest budowa gazociągu północnego.
- To byłby wniosek dramatyczny. Zresztą on jest fałszywy od podstaw. Zarówno gazociąg północny, jak i planowana także południowa ścieżka miałyby omijać Europę Środkową? W takiej sytuacji bylibyśmy pod względem bezpieczeństwa energetycznego krajami drugiej kategorii. W konsekwencji - także pod względem politycznym.
Niemcy nadal chcą jednak gazociągu północnego.
- Mam nadzieję, że od tego odstąpią i przekonają się, że znacznie więcej warta jest solidarność europejska. Zwłaszcza że ta inwestycja nie ma też uzasadnienia ekonomicznego - kosztuje coraz drożej.
Część naszych polityków pokłada nadzieję w tym, że Rosji nie będzie stać na taką inwestycję.
- Nic dziwnego, skoro takie przedsięwzięcie jest kilkakrotnie droższe niż rurociąg układany na lądzie. I widać to już w założeniach inwestycji.
Pojawiają się też twierdzenia, m.in. strony ukraińskiej, że Rosja nie ma wystarczającej ilości gazu, co zresztą ma być jedną z przyczyn obecnego zakręcenia kurka.
- Być może, ale trudno to w tej chwili ocenić. Na razie warto trzymać się tego, że zawarliśmy umowę i żądamy jej realizacji.
A czy lansowana od lat przez Aleksandra Gudzowatego budowa kawałka rurociągu Bernau-Szczecin zmieniłaby cokolwiek w naszym uzależnieniu od gazu z Rosji czy też - jak twierdzi Piotr Naimski - to jedynie "iluzja dywersyfikacji", korzystna tylko dla interesów biznesmena?
- To nie jest alternatywa dla gazoportu. Tym bardziej że są chętni do sprzedaży nam paliwa - np. Algieria, Katar...
...podobno nawet Irak.
- Owszem, choć łatwiej było się angażować w takie rozmowy, gdy byli w tym kraju nasi żołnierze. Dziś, niestety, nie ma nas wśród tych, którzy korzystają z pewnej stabilizacji Iraku. Nie powinniśmy jednak rezygnować. A wspomniany odcinek Bernau-Szczecin, na którym zależy Aleksandrowi Gudzowatemu i tak czerpałby z zasobów rosyjskich, nie włączyłby nas w obieg niemiecki.
Zmieniając nieco dziedzinę, czy bylibyśmy bezpieczniejsi, gdyby - jak proponuje minister Bogdan Klich - w armii zostało utworzone nowe stanowisko szefa obrony?
- Takiej funkcji nie zna nasza konstytucja. Trzeba by więc ją zmienić, by mogła powstać. Pan minister zresztą nie zaprzecza, że to pomysł niekonstytucyjny i chce wykorzystać pierwszy dogodny moment po kolejnych wyborach prezydenckich w 2010 r., by doprowadzić do zmiany ustawy zasadniczej.
Potrzebujemy szefa obrony, który stałby ponad szefem Sztabu Generalnego WP?
- To stanowisko nieznane w takim kształcie w żadnym kraju natowskim. Używa się terminu "chief of defence", ale oznacza to w większości przypadków szef sztabu generalnego. Myślę, że ktoś ministra wprowadził w błąd, bo tak po prostu określa się "pierwszego żołnierza" armii. Także, jeśli chodzi o zakres obowiązków, nie ma takiego stanowiska w żadnej armii NATO.
Zatem armia poradzi sobie bez szefa obrony.
- Jego powołanie oznaczałoby de facto zniesienie cywilnej kontroli nad siłami zbrojnymi. Pomysł zrodził się, gdy szefem sztabu był w latach 90. gen. Wilecki, jeszcze przed naszym wstąpieniem do NATO. To dobry pomysł, o ile się postrzega funkcję ministra jako kogoś, kto pozdrawia, otwiera, bywa na konferencjach, a szef obrony rządzi armią. Nawet jeśli formalnie przed ministrem miałby odpowiadać. Zamiast tworzenia nowej struktury, kolejnych etatów, przydałyby się nam raczej jednostki bojowe. Inaczej to wygląda na rozbudowę biurokracji przy jednoczesnym zmniejszaniu liczebności naszych sił zbrojnych.
A czy pomysł powołania szefa obrony można odebrać jako stanowisko tworzone "pod konkretną osobę"?
- Może można. To w dodatku projekt antyrządowy, bo wytrąca mu możliwość sprawowania bieżącej kontroli nad siłami zbrojnymi. Pewnie szefa obrony powoływałby prezydent i to on mógłby być bardziej "rozgrywającym" niż rząd. Nasuwa się pytanie, czy już nie chcemy cywilnej kontroli nad wojskiem? A może chcemy malowanego ministra obrony? Wtedy projekt ma sens.
To nie jest jeszcze plan oficjalny. Radziłby Pan więc ministrowi obrony z niego zrezygnować?
- Przede wszystkim dziwi mnie, że w dokumencie wykonawczym, jakim jest przygotowywany program rozwoju sił zbrojnych zakłada się zmianę konstytucji i szeregu ustaw. Ale jedno jest pewne: z takim szefem obrony byłoby śmieszniej.
rozmawiała
Ewa Łosińska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski