18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

W głowie i w sercu

Redakcja
Fot. z archiwum Jana Meli
Fot. z archiwum Jana Meli
O wartości człowieka nie stanowi to, co ma, lecz to czym jest w stanie dzielić się z innymi.

Fot. z archiwum Jana Meli

Z JANEM MELĄ rozmawia Majka Lisińska-Kozioł

Jan Paweł II, papież

- Wszedł Pan na kolejny wierzchołek, tym razem El Capitan, ale wcześniej był Elbrus i Kilimandżaro, były oba bieguny z Markiem Kamińskim, był maraton. Po co Panu te kolejne zdobycze?

- Nie chodzi mi o pobijanie rekordów. Nie aspiruję do tego, żeby za wszelką cenę zdobywać. Owszem, kocham góry, wspinaczka jest dla mnie czymś wspaniałym i stosunkowo nowym; jest wyzwaniem, satysfakcją z tego, że człowiek zbliża się do granicy własnej wytrzymałości i często przekonuje się, że stać go na więcej niż sądził. To jest dla mnie ważne.

Wyprawy, w których biorę udział, to też element działania mojej fundacji "Poza Horyzonty". Może nie powinienem tych wypraw odzierać z romantyzmu czy heroizmu, ale chcę realnie pomagać.

W fundacji robimy wiele dużych rzeczy po to, żeby zwrócić uwagę na to, jak ważne są rzeczy małe. Naszym celem nie jest przecież organizowanie wypraw, ale aktywizowanie osób po wypadkach, pomoc w zdobyciu protez i pokazywanie możliwości, które często są tuż obok.

- I do tego potrzebne są wyprawy?

- Dzięki temu, że są organizowane, mamy okazję powiedzieć więcej i głośniej o potrzebach zwykłych ludzi.

- Czyli wyprawy są środkiem do celu?

- Tak bym to ujął. Organizujemy wyprawy, duże i małe. Tak naprawdę wielkość wyprawy nie zależy od tego, czy wyruszamy na koniec świata, czy na pobliską górkę. Dla jednej osoby wielki szczyt może być dodatkiem do kolekcji, a dla kogoś innego wyjazd w Beskidy - wyprawą życia.

- Jednak można szukać pieniędzy na protezy w jakiś prostszy sposób, mniej niebezpieczny. Wyprawa wymaga treningów, bo góry są wymagające. Dają szansę tylko tym, którzy mają szacunek do natury. Do tego dochodzi odpowiedzialność organizatora czyli Fundacji za osoby uczestniczące w takim przedsięwzięciu.

- Jeśli jako fundacja idziemy do mediów i mówimy - słuchajcie jest chłopak, który potrzebuje protezy, zróbmy coś - to słyszę, że to nie jest medialne. Jeśli powiem, że robimy wyprawę, że wezmą w niej udział niepełnosprawni - to wzbudzam zainteresowanie. A opowiadając o wyprawie, mogę powiedzieć też o protezie.

Zgadzam się, że można działać inaczej, ale w Fundacji "Poza horyzonty" staramy się łączyć pracę z pasją. Uważamy, że to co robi się z przyjemnością daje najlepsze efekty.

- Ale czy warto ryzykować?

- No cóż, przekonałem się wiele razy, że w życiu trzeba ryzykować. Tylko należy pamiętać, że czym innym jest świadome podejmowanie koniecznego ryzyka, a czym innym ryzykanctwo. Znany alpinista Leszek Cichy powiedział, że sukces to nie tyle wejście na górę, ale bezpieczny powrót. Też uważam, że żadna góra, nawet najwyższa i najpiękniejsza, nie jest warta tego, by przez nią zginąć.

- Komu pomagaliście organizując wyprawę na El Capitan?

- Mamy kilkunastu podopiecznych, a przeciętny koszt protezy dla każdego z nich wynosi od 20 do 200 tysięcy złotych. Zdobywanie protez to są długofalowe przedsięwzięcia. Nasi podopieczni zdają sobie sprawę, że czasami będą musieli czekać rok, a czasami dwa i więcej lat. Wiem, co to znaczy, bo pochodzę ze stosunkowo ubogiej rodziny. Mam protezę nogi wartą 60 tysięcy złotych tylko dlatego, że firma produkująca te protezy dała mi ją za darmo, jako sponsor wyprawy. Chcemy proces zdobywania protez przyspieszać. W lutym tego roku organizowaliśmy mistrzostwa narciarskie, z których dochód przekazaliśmy dla Marcina Statucha. Jest to chłopak, który stracił obie nogi, potrzebne są mu więc dwie protezy. Anitka Zięba straciła w wypadku rękę. Dla niej zebraliśmy pełną kwotę na protezę czyli 13,5 tysiąca złotych.
- Sporo jeździ Pan po Polsce, spotyka się z ludźmi po wypadkach, chorymi. Po co?

- To są spotkania motywacyjne. Jeżdżę, żeby dać im - powiedziałbym - energetycznego kopa.

- Czy to działa?

- Mamy odzew z drugiej strony, że tak. Wiadomo, że to nie wystarczy, by zmienić swoje życie. Ale pozwala zmienić trochę perspektywę.

Są ludzie, których udaje nam się uaktywnić. Znam jednak także takich, którzy dostali protezę, a nie chce im się nawet wychodzić z domu. Nie akceptują siebie, swojej niepełnosprawności. Staramy się takim osobom pokazać, że to nie ilość rąk, czy nóg decyduje o naszej sile, ale to, co mamy w głowie i w sercu.

- Trochę inaczej jest, gdy ktoś rodzi się niepełnosprawny, inaczej, gdy nagle traci sprawność. Miał plany, a po wypadku czy chorobie wszystko musi przeorganizować, zaplanować od nowa. Czy ktoś taki, ktoś na życiowym zakręcie, odezwał się do Pana?

- Miałem spotkanie na oddziale onkologicznym jednego z poznańskich szpitali. Był tam 18-letni chłopak, który rok wcześniej zachorował na raka kości. Lekarze zaordynowali mu chemioterapię. Nie przyniosła efektów, rak zaatakował cały organizm. Chwilę rozmawialiśmy, bo przyjechała karetka, która zabierała go do hospicjum. Ten chłopak powiedział mi, że wie, iż umiera, i że bardzo chciałby spotkać się z raperem Peją. Skontaktowaliśmy się z menedżerką Pei. Z grafiku wynikało, że takie spotkanie jest możliwe za rok, ale dzięki dobrej woli wielu osób Peja przyjechał do hospicjum jeszcze tego samego dnia. Przyniósł chłopakowi swoje płyty i kupił mu odtwarzacz. Peja był u Marcina trzy razy. Dziś Marcin już nie żyje, ale mamy wszyscy poczucie, że spełniło się jego życzenie, żeby dobrze przeżyć ostatnią drogę. Był przez chwilę szczęśliwy.

- Nie jest łatwo słuchać kogoś, komu świat zawalił się na głowę, kto nie wie, jak walczyć o siebie. W jaki sposób tak młoda osoba jak Pan radzi sobie z emocjami, które takim spotkaniom towarzyszą?

- Uważam, że każde wydarzenie w życiu człowieka ma swój sens i jest nam dane po coś. W wypadku straciłem nie tylko rękę i nogę. Straciłem tak naprawdę część siebie. I mam świadomość, że przez historię swojego życia dla wielu osób jestem bardziej wiarygodny. Gdy mówię, że jestem niepełnosprawny, ale wspinam się, mam prawo jazdy, sam mieszkam, mam dziewczynę i marzenia, które realizuję ludzie mi wierzą i opowiadają o sobie. Te dramatyczne historie we mnie zostają.

Czasem, gdy wracam do domu, płaczę w poduszkę. Bardzo mi pomaga moja dziewczyna, Ania, którą często obarczam swoim emocjonalnym ciężarem. Z drugiej strony ta moja działalność sprawia, że nie myślę stale: kurde, ten cholerny wypadek ... - ale działam.

- Czyli Pan idzie do ludzi, którzy przekazują Panu swoje cierpienie, Pan dzieli się swoimi emocjami z Anią, z przyjaciółmi i przez to oni zabierają trochę pańskiego ciężaru i to dodaje sił, by dalej mógł Pan prowadzić swoją działalność?
- Tak, jestem jak gąbka, tu nasiąkam, tam jestem wyżymany. Żeby znów nasiąkać.

- To może ludzie po to są na świecie, żeby po prostu brać i dawać?

- Tak myślę. Energia po prostu musi krążyć. Ktoś, kto przekazuje ją innemu człowiekowi, traci ją tylko na chwilę, bo bardzo szybko ją uzupełnia. Poza tym zawsze dając zyskujemy dużo więcej, niż daliśmy.

- Wychodzi więc na to, że żyje się nam lepiej, gdy wiemy, że mamy obok życzliwych ludzi; dziewczynę, przyjaciela, rodziców...

- Na to wychodzi.

- Czy łatwo się przyznać - nie mam ręki, mam protezę, zwłaszcza, gdy tej ułomności nie widać?

- To zawsze jest problem. Bo, tak jak pisał Gombrowicz w "Ferdydurke", człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka. Czyli od opinii innych ludzi. Ja jednak wiem, jakie zadanie mam do wykonania. Polega ono na udowadnianiu, że człowiek niepełnosprawny nie jest gorszy, choć czasami tak się czuje. I tego, że życie jest pełne cudownych chwil, ale także trudnych, których nie da się z niego wyrzucić. Dlatego trzeba akceptować swoje cierpienie, bo ono jest częścią życia. Nie da się wyprostować i wygładzić drogi, po której idziemy. Pamiętam swoje odczucia, gdy byłem w szpitalu po wypadku. Nie akceptowałem siebie. Bałem się, że jak wyjdę, ludzie będą się na mnie gapić, wytykać palcami - o, chłopak bez ręki, bez nogi.

Dużo wtedy myślałem i zrozumiałem, że nie mogę się zamknąć w klatce opinii innych ludzi i uzależnić od nich.

- Podczas wyprawy na bieguny, udało się Panu przekroczyć wiele granic, zdawałoby się, niemożliwych do przekroczenia dla osoby niepełnosprawnej. Wróciliście z Markiem Kamińskim w glorii sławy. A Pan, jako młody chłopak, wziął na barki ciężar popularności. Czy on Pana nie przytłacza?

- Ludzie rzadko mnie poznają na ulicy, ale cieszę się, że kojarzą mnie z wizerunkiem nad jakim pracuję - czyli człowieka, który się nie poddaje i może żyć pełnią życia. Po wypadku ludzie mówili - trzeba mu pomóc, biedaczkowi, sam nie da rady. A teraz mówią: o, jak sobie świetnie radzi. I tę zmianę uważam za mój osobisty sukces.

- Jest Pan w kontakcie z Markiem Kamińskim?

- Widujemy się dosyć rzadko, ale zawsze się cieszę spotykając człowieka, który jest dla mnie niewiarygodnie ważny, mojego nauczyciela. Marek umożliwił mi przeżycie wspaniałej przygody. Jednak przede wszystkim nauczył mnie tego, jak wyznaczać sobie cele i osiągać je. Pokazał mi, że warto marzyć. Marek nauczył mnie walczyć o siebie i o swoje życie. Za to cenię go najbardziej.

- Czy kogoś tak młodego jak Pan, osoby dużo starsze traktują poważnie?

- Gdy jadę na spotkanie do szkoły, to nawet jest lepiej, że jestem młody, bo łatwiej się nam porozumieć.

Jednak na wszystkich innym spotkaniach najpierw moim zadaniem jest przekonać ludzi do siebie. To wciąż dziwnie brzmi dla wielu, że ktoś w wieku 22 lat jest prezesem fundacji i chce mówić o trzecim sektorze, o funduszach europejskich, sponsoringu. To przebijanie się jest bardzo trudne, bo ludzie nie chcą słuchać. Na szczęście pracuję ze świetnymi ludźmi, przede wszystkim z Agnieszką i Weroniką, które w wielu sprawach dają sobie radę lepiej niż ja.
- Czy uczy się Pan czegoś od ludzi, z którymi rozmawia Pan na spotkaniach biznesowych i motywacyjnych?

- Dużo się uczę i wiele zyskuję. Poprzez kontakt z innymi niepełnosprawnymi osobami zmieniam perspektywę patrzenia na świat. Na Kilimandżaro była z nami Andżelika Chrapkiewicz, która ma zanik mięśni. To dziewczyna, która mając dwadzieścia parę lat nie wie, czy został jej rok, czy miesiąc życia. Od niej nauczyłem się tego, że trzeba każdy dzień traktować tak, jakby był ostatnim, czyli doceniać co tylko się da.

Rozmawiała: Majka Lisińska-Kozioł

Jan Mela (22 l.)

Najmłodszy w historii zdobywca biegunów północnego i południowego. Jest jednocześnie pierwszym niepełnosprawnym, który dokonał takiego wyczynu. Założył fundację "Poza Horyzonty".

Jan Mela stracił lewe podudzie i prawe przedramię w wyniku porażenia prądem (w 2002r, w Malborku), kiedy wszedł podczas deszczu do niezabezpieczonej stacji transformatorowej. Człowiek bez barier (2004), Fenomen Przekroju (2005), Nagroda 5, 10 i dalej im. Marcina Kołodyńskiego (2005), Nagroda Statuetka "Kryształów Zwierciadła" za działania na rzecz innych niepełnosprawnych w ramach fundacji "Poza Horyzonty".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski