I nie chodzi o to, że dziwimy się czy też oburzamy zażartą walką polityków o kolejność na karcie do głosowania. Dziwi nas jednak, gdy jesteśmy świadkami publicznego targowania się o miejsca, jak to odbywa się w PO. I nazywania tego demokracją, jak twierdzi premier Ewa Kopacz.
W tym samym czasie w Prawie i Sprawiedliwości dochodzi do nie mniejszych intryg, podchodów i kłótni, ale wszystko toczy się w ciszy politycznych gabinetów, zaś na końcu wychodzi z nich jeden spójny komunikat, zatwierdzony przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego.
W obu przypadkach ostateczna decyzja o kształcie list należy więc do liderów partyjnych, ale w PO dzieje się to po publicznym praniu brudów (czyli rzekomo demokratycznie), zaś w PiS po ciszy wokół kandydatów (czyli rzekomo dyktatorsko).
Dla wyborcy jednak ta druga sytuacja jest bardziej zrozumiała, bo dostaje jeden przekaz, a nie kilka sprzecznych. Warto też przypomnieć, że gdy w SLD przy tworzeniu list krew lała się po pokojach partyjnych, ale ani kropla nie wyciekała na zewnątrz, lewica w kraju rządziła. Odkąd zaczęło się publiczne dzielenie miejsc (tak jak w świetle fleszy odbywa się dzisiejsze "zjednoczenie"), lewa strona sceny politycznej walczy już tylko o przetrwanie.
Oczywiście wielka cisza wokół kandydatów PiS nie zwalnia Jarosława Kaczyńskiego z obowiązku podjęcia racjonalnej decyzji. Czyli takiej, po której nie będzie można przypominać jego słów, że nikt mu nie wmówi, iż czarne jest czarne, a białe - białe. A np. po zgodzie na start Bogdana Pęka, nawet jako kandydata niezależnego, łatwo będzie zarzucić prezesowi PiS, że tylko opowiada o wysokich standardach. I że za zamkniętymi drzwiami PiS wcale brudów nie pierze, tylko je konserwuje.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?