Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W przedsionku salonów

Redakcja
Rozmowa z trenerem Sandecji Mariuszem Kurasem

Mariusz Kuras  Fot. (DW)

W wywiadzie udzielonym "Dziennikowi Polskiemu" pod koniec 2010 r. przyznał Pan, że po raz pierwszy gości w Nowym Sączu, i że miasto to robi na Panu miłe wrażenie. Czy coś się w materii tej zmieniło od tamtego czasu?

- Rzeczywiście, już w drodze z Krakowa zachwyciłem się krajobrazem. Jezioro, rwące rzeczki, w oddali góry i wzniesienia. Coś pięknego, jakże odmiennego od tego, co miałem na co dzień nad morzem. A samo miasto? Wówczas nie miałem jeszcze okazji przyjrzeć się mu bliżej, ale wrażenie zrobił na mnie bajkowo oświetlony, odświętnie udekorowany ryneczek. Źle powiedziałem. To nie ryneczek, lecz całkiem duży plac. Podobno po krakowskim, największy w Polsce. Ale do Sącza przyjeżdżam nie po to, by podziwiać pejzaże, lecz do roboty. To piękne otoczenie ma mi tylko umilać jej wykonywanie.

Czy teraz, gdy opadły emocje, może Pan powiedzieć, czym skusili go działacze Sandecji? Miał Pan przecież spokojną pracę w Kotwicy Kołobrzeg, tymczasem przyjął trudne wyzwanie z Nowego Sącza.

- Działacze nie musieli się za bardzo starać. Kiedy padło hasło Sandecja, natychmiast nadstawiłem uszu. Po latach sukcesów, od jakiegoś czasu przebywałem na trenerskim zesłaniu. W niczym nie ujmuję klasie i ambicjom Kotwicy, ale prowadzenie zespołu z trzeciej ligi nie wyczerpywało moich ambicji. Zasiadłem więc do rokowań i bardzo szybko doszliśmy do porozumienia. Nie stawiałem przy tym wygórowanych warunków. Proszę spytać ludzi z Sandecji. Oni to potwierdzą.

Zdaje sobie Pan sprawę, że kibice sądeccy czekają na awans biało-czarnych do ekstraklasy? Jeśli nie w tym sezonie, to na pewno w przyszłym. Nie ciąży Panu ta świadomość?

- Podjęcie pracy w Nowym Sączu potraktowałem jako daną mi przez los szansę powrotu na futbolowe salony. Sandecja występuje póki co w I lidze, rzec więc można, że znajduję się w przedsionku tych salonów. By pojawić się ponownie w blasku jupiterów, muszę przekroczyć jeszcze ten jeden, najważniejszy próg. Proszę nie traktować tej deklaracji jako chęci skupienia uwagi wyłącznie na sobie. Nie jestem megalomanem. Niemniej ambicji mi nie brakuje i nigdy nie unikałem trudnych wyzwań. Za takowe traktuję wprowadzenie sądeckiej drużyny, po raz pierwszy w jej stuletniej historii, do piłkarskiej elity. A że przy okazji przypomnę o sobie, to przecież chyba nic złego?

Na ile ocenia Pan szanse na występy sądeczan w krajowej elicie jeszcze w tym roku kalendarzowym?

- Nikt z działaczy nie postawił przede mną konieczności awansu już w sezonie 2010/11. Osobiście uważam, że mimo nienajlepszej pozycji wyjściowej, nie wszystko jeszcze stracone. Strata do zajmujących premiowane miejsca ŁKS Łódź i Podbeskidzia Bielsko-Biała jest co prawda znacząca (wynosi odpowiednio 11 i 10 punktów - przyp. DW), ale przed nami przecież jeszcze 17 spotkań. Do wzięcia jest 51 punktów. Jeśli nawet w 2011 roku się nie powiedzie, to do następnego sezonu przystąpimy z hasłem: awans za wszelką cenę. Zaryzykuję stwierdzenie, że Sandecja stała się w Polsce modna. Fachowcom podoba się styl nadany jej przez trenera Dariusza Wójtowicza, ludzie pamiętają, że z Nowego Sącza wywodzi się wielu znanych graczy. Nie muszę chyba przypominać ich nazwisk. Rozmawiając z działaczami, wyczułem u nich autentyczny entuzjazm, zatem coś, bez czego osiągnięcie sukcesu nie jest możliwe. Rzadko spotykana w Polsce przychylność płynie ze strony władz Nowego Sącza. Uczyniono pierwsze kroki w kierunku poprawy infrastruktury. Nad stadionem wznoszą się już słupy oświetleniowe, co sprawia, że Sandecja staje się z daleka widoczna, z każdego punktu miasta. Wszystko to skłania do optymizmu. Wierzę głęboko, że moja nowosądecka misja zwieńczona zostanie powodzeniem.

Jednym z Pańskich pierwszych kroków na sądeckim gruncie było powołanie nowego sztabu szkoleniowego. Znaleźli się w nim Piotr Bania, Sławomir Olszewski, do których dołączył później syn trenera Mariusza Kurasa - Emil...

- Zdaję sobie sprawę, że dobór moich współpracowników dla wielu osób był zaskoczeniem. Postaram się uzasadnić. Jako asystenta wskazałem Piotrka Banię. Nie ukrywam, że gdy prowadziłem Zawiszę Bydgoszcz, bardzo chciałem mieć go w swych szeregach. Potrzebowałem typowego kilera, który celnymi strzałami wykańczałby akcje partnerów. Sandecja okazała się wówczas szybsza. Wiem, że Piotrek, Krakus z krwi i kości, mocno przywiązał się do nowego otoczenia i że za swój ostatni w zawodniczej karierze klub oddałby każdą koszulę. Do tego dochodzi wiedza praktyczna, jaką może przekazać młodszym kolegom. To przesądziło sprawę. Ze Sławkiem Olszewskim, trenerem bramkarzy, po wielu latach odnowiłem znajomość. Kiedyś osobiście sprowadzałem go z Widzewa Łódź do Pogoni i nigdy nie żałowałem tego posunięcia. To bardzo solidny, odpowiedzialny człowiek. Taki, na którego zawsze można liczyć. Ma za sobą szkoleniowe doświadczenia - pracował przecież z golkiperami Cracovii. Utrzymuje się przy tym w świetnej kondycji sportowej. W przypadku plagi kontuzji lub wykartkowania bramkarzy, z powodzeniem będzie mógł zająć miejsce między słupkami. Kierownikiem drużyny pozostanie Maksymilian Cisowski, natomiast syn pracuje w Sandecji społecznie. Praktykował w Legii, zaś w Nowym Sączu jego głównym zadaniem będzie podpatrywanie i rozpracowywanie naszych kolejnych ligowych rywali.

Z drużyną rozstał się co prawda Rudolf Urban, do Kolejarza odeszli Cheikh Tidiane Niane, Longinus Uwakwe i Rafał Zawiślan, nie ma też Martina Hlouska. Pozyskaliście za to dwóch Słowaków Lukasa Janicia i Ondreja Ćurgaliego, a także Marcina Woźniaka, Wojciecha Trochima i Marcina Chmiesta, udało się zatrzymać Damiana Zbozienia i Petara Borovićanina. Odnoszę więc wrażenie, że skład, którym obecnie Pan dysponuje, jest silniejszy od tego z jesieni 2010 r. Podziela Pan tę opinię?

- Raczej tak, tym bardziej, że coraz wyraźniejsze postępy czynią młodzi wychowankowie klubu. Z dobrej strony pokazali się w sparingach i Bartek Szeliga, i Sebek Szczepański. Ten skład w istocie ciekawie rokuje. Choć nie mogę w tym momencie nie nawiązać do naszego ostatniego przed rozgrywkami sparingu ze Stalą Rzeszów. Brakło mi w nim u swych podopiecznych zadziorności, stuprocentowego zaangażowania, momentami nawet woli walki. Sprawdzian ten miał mi dać odpowiedź, na których graczy mogę liczyć przy ustalaniu wyjściowej jedenastki. W dwóch, trzech przypadkach miałem bowiem jeszcze niejakie wątpliwości. Niestety, te wątpliwości pozostały. Niektórzy zawodnicy po prostu przeszli obok danej im szansy. Nie może być tak, żeby uznana firma pozwalała sobie na remisy z teoretycznie słabszym rywalem. A Sandecja to uznana firma, co do tego nie mam wątpliwości. Reprezentowanie jej barw powinno być dla piłkarzy zaszczytem. Takim, jakim jest dla mnie. Niejeden z trenerów o głośnym w kraju nazwisku chciałby się znaleźć na moim miejscu. I ja to doceniam.

Miejmy nadzieję, że był to incydentalny przejaw słabości, bo we wcześniejszych grach kontrolnych zespół - mimo, że nie we wszystkich zwyciężał - zazwyczaj prezentował się z korzystnej strony...

- To prawda. Podczas obydwu obozów - i w Zakopanem, i w Gutowie Małym - wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Forma stopniowo wzrastała, jej szczyt ma przypaść na pierwsze mecze o mistrzowskie punkty. Zespół zgrywał się w sparingach, prezentując szereg naprawdę ładnych dla oka, a groźnych dla przeciwnika akcji. Poprawiliśmy grę w obronie, w świetnej dyspozycji znalazł się napastnik Maciek Kowalczyk, który z uwagi na złamany bark stracił w praktyce całą rundę jesienną. Dlatego ten ostatni test ze Stalą tak mocno mnie zirytował.

Odpowiedź na dręczące kibiców inne pytania przyniesie sobotni mecz Sandecji z GKP Gorzów Wielkopolski. Nie żałuje Pan, że nie zostanie rozegrany przy świetle elektrycznym?

- Trochę żałuję, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Spotkania przy luksach zawsze wywołują u graczy dodatkową adrenalinę, mocniej mobilizują, a i kibice czują, że uczestniczą w ważnym wydarzeniu sportowym. Mam nadzieję, że począwszy od potyczki z Ruchem Radzionków, te wieczorne nokturny staną się w Nowym Sączu czymś na kształt sportowego święta.

Skoro, przynajmniej na razie, wyczerpaliśmy temat Sandecji, porozmawiajmy o jej trenerze. Proszę przypomnieć przebieg Pańskiej kariery zawodniczej.

- Uczciwie przyznaję, że wielkim talentem nigdy nie byłem. Do wszystkiego doszedłem ciężką, pełną wyrzeczeń pracą. Wychowałem się w Rakowie Częstochowa, gdzie dostrzegli mnie działacze Pogoni Szczecin. Przeprowadziłem się więc nad Bałtyk, i tam na dobre zakotwiczyłem. Przez 17 lat reprezentowałem barwy "portowców", rozgrywając w ich barwach blisko 450 spotkań, w tym 300 w ekstraklasie. To klubowy rekord. W 1984 r. byłem członkiem reprezentacji Polski U-18, która wywalczyła brązowy medal w mistrzostwach Europy. W tej samej drużynie występował zresztą Dariusz Wójtowicz, mój poprzednik na stanowisku trenera Sandecji. Przez rok bawiłem ponadto w Izraelu, grając w dwóch tamtejszych klubach Maccabi Jaffa i Simshon Tel-Awiw.

Furorę zrobił Pan natomiast w roli szkoleniowca.

- Furora to stanowczo zbyt duże słowo. Powiedzmy, że udało mi się wypracować kilka sukcesów. Rozpoczynałem oczywiście w Pogoni, jako wciąż grający w piłkę asystent trenera Edwarda Lorensa. Na dwanaście kolejek przed końcem sezonu 2000/2001 odziedziczyłem po nim drużynę, którą zdołałem doprowadzić do tytułu wicemistrzów Polski. W nagrodę awansowaliśmy do Pucharu UEFA. Niestety, o występach w nim wolałbym się nie rozwodzić. Dość przypomnieć, że odpadliśmy już w pierwszej rundzie, uznając wyższość islandzkiej Fylkiry Rejkiawik. Kolejnym mym klubem był GKS Bełchatów. Po trzech latach pracy w nim przyszedł sukces w postaci awansu do ekstraklasy. Dodam, że jednym z autorów tego osiągnięcia był Jano Frohlich. Nie zawsze łapał się w podstawowej jedenastce, mimo tego słyszę, że zachowuje o mnie pochlebną opinię. To bardzo cenna dla każdego trenera świadomość. Dwukrotnie wracałem później do Pogoni, prowadziłem także Radomiaka Radom, Stilon Gorzów, Odrę Wodzisław, Zawiszę Bydgoszcz i przez ostatnie pół roku - Kotwicę Kołobrzeg.

Jakim jest Pan trenerem?

- Uważam, że stanowczym, obiektywnym, przy ustalaniu wyjściowej jedenastki kierującym się wyłącznie aktualną formą podopiecznych. Staram się nie miewać swych faworytów. Nie ukrywam, że przechodząc do Sandecji przestudiowałem skład jej zawodniczej kadry. I natrafiłem na nazwiska graczy, z którymi kiedyś dane mi było pracować. Z Arkiem Aleksandrem - w Odrze, z Tomkiem Midzierskim - w Zawiszy, ze wspomnianym Jankiem Frohlichem - w Bełchatowie. Z ligowych boisk pamiętam doskonale Maćka Kowalczyka, Marcina Makucha i Darka Gawęckiego. Nie wkroczyłem więc na ziemię zupełnie mi nieznaną.

Rozmawiał Daniel Weimer

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski