Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielki dar dla małych serc

Redakcja
Marta i Małgorzata Korzeniowskie, gdyby dziś żyły, miałyby 64 lata. - Postanowiliśmy przeznaczyć pieniądze na coś trwałego, co zostawi ślad po fundacji i Marcie - mówi ich siostra Barbara. Fot. archiwum rodzinne
Marta i Małgorzata Korzeniowskie, gdyby dziś żyły, miałyby 64 lata. - Postanowiliśmy przeznaczyć pieniądze na coś trwałego, co zostawi ślad po fundacji i Marcie - mówi ich siostra Barbara. Fot. archiwum rodzinne
- Kiedy urodziłam córkę, tak strasznie ją kochałam, że myślałam, że nie można kochać bardziej - mówi Barbara Korzeniowska, jedna z bohaterek tej opowieści. Na kolanach trzyma ośmiomiesięczną Marysię. Wnuczkę. Mała macha rączkami i gaworzy. Babcia promienieje.

Marta i Małgorzata Korzeniowskie, gdyby dziś żyły, miałyby 64 lata. - Postanowiliśmy przeznaczyć pieniądze na coś trwałego, co zostawi ślad po fundacji i Marcie - mówi ich siostra Barbara. Fot. archiwum rodzinne

W tej historii będzie wiele łez, ale będzie też o wielkiej miłości. Miłości do życia na przekór śmierci i do rodziny, która ze śmiercią się zmagała. Będzie też o tym, jak cierpienie można przekuć w dobro.

Spotykamy się w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu. Dziś mieszka w nim pięć osób. To dziwne, bo można się było spodziewać wielkiego apartamentu, albo chociaż willi. Barbara Korzeniowska jest prezesem rodzinnej fundacji, która w tym roku przekazała ponad ćwierć miliona złotych na rzecz Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej w Prokocimiu. Za taką kwotę można kupić jedno specjalistyczne stanowisko, na którym leżą maleńkie dzieci, głównie noworodki, po skomplikowanych operacjach serca. Dzięki tej aparaturze oddychają, przyjmują pokarm, żyją.

- Jeśli uda się uratować chociaż jedno dziecko, to znaczy, że pieniądze trafiły na właściwy cel - mówi Barbara Korzeniowska. Wiadomo jednak, że drogocenne miejsce będzie służyć wielu pacjentom. Każdego roku w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Prokocimiu przeprowadza się ponad 400 takich operacji.

Tusia

Pani Korzeniowska jest bardzo oszczędna w słowach. Co chwilę powtarza "ale to nie do pisania". Zgodziła się na wywiad po niemal półrocznym nakłanianiu. Nie chce rozgłosu, nie zgadza się na zdjęcie. Pokazuje biało-czarną fotografię, a na niej dwie malutkie dziewczynki, bliźniaczki. Gdyby dziś żyły, miałyby 64 lata.

Rodzice Stefania i Rudolf Korzeniowscy mieli pięcioro dzieci. - Wszystko by było dobrze, gdyby Martusia nie umarła. Miała 3,5 roku. Skarżyła się, że bolą ją plecy. Rodzice wezwali kolejno dwóch lekarzy, którzy stwierdzili "zapalenie wyrostka". Pojechali z Martą na operację do szpitala. To było wieczorem, zanim reszta rodzeństwa położyła się spać. Rano wszyscy płakali.

Barbara Korzeniowska miała wtedy siedem lat. Pierwszy raz widziała płaczącego ojca. - Był takiej dużej postury, zawsze opanowany - opisuje. Mama była w strasznym stanie. Ze względu na nią, tata kazał wynieść i schować wszystkie rzeczy Tusi. Pewnego dnia natrafiła jednak na malutkie buciki. Wszystko wróciło.

- Od tej pory zawsze był ten ból. Mama bardzo często chodziła na cmentarz. Pamiętam jeszcze, jak Tusia bawiła się w domu. Była bardzo radosnym dzieckiem. Wszystko pamiętam, nawet jaką w trumnie miała sukienkę.

Martusia Korzeniowska nie obudziła się z narkozy. Okazało się, że operacja była niepotrzebna - dziewczynka miała zapalenie nerek. Barbara Korzeniowska pokazuje na telefonie komórkowym zdjęcia jej grobu. Raz z żółtymi, raz z różowymi kwiatkami. Mówi, że to będzie także jej grób.

Fundacja

- Druga z sióstr bliźniaczek Małgorzata, najmłodsza z całego rodzeństwa, była najładniejsza i najzdolniejsza. Z wykształcenia psycholog - mówi pani Barbara.

Razem z nią w 1999 r. mama Stefania założyła "Fundację dla chorych dzieci imienia Martusi Korzeniowskiej". Przeznaczyła na ten cel znaczną część majątku. Mama pochodziła z zamożnej rodziny. Jej mąż Rudolf był ekonomistą. Barbara Korzeniowska nie chce zdradzić, o jakie pieniądze chodziło. To była duża kwota. Ćwierć miliona, które trafiło na rzecz szpitala w Prokocimiu, to tyle, ile z tej fortuny zostało. W ciągu tych wszystkich lat, fundacja pomogła prawie 600 dzieciom. Obie fundatorki tego nie doczekały.
Kiedy mama zakładała fundację, miała 90 lat. Zanim fundację zarejestrowano, okazało się, że Małgosia ma raka. Był tak zaawansowany, że zmarła w ciągu roku. W następnym roku, dokładnie w dzień jej śmierci, Stefania Korzeniowska straciła przytomność. Zmarła trzy dni później.

Odtąd fundację prowadziły dzieci Małgorzaty - Joanna i Jakub. W 2005 r. prezesem fundacji została Barbara Korzeniowska. Pomagali głównie dzieciom z ciężkim porażeniem mózgowym. Rodzice niepełnosprawnych dzieci prosili w listach o pieniądze, głównie na kosztowną rehabilitację. Walczyli, żeby ich dzieci potrafiły zrobić coś więcej, a nie wegetowały jak rośliny. To wymagało heroicznego wysiłku, często rezygnacji z pracy, wielkich nakładów finansowych.

- Tych dramatycznych listów było u nas tyle, że wybieraliśmy najtrudniejsze przypadki - mówi Barbara Korzeniowska. - W końcu postanowiliśmy, że chcemy przeznaczyć resztę pieniędzy na coś trwałego, co zostawi ślad po fundacji i Marcie. Mama mówiła, że te pieniądze, to jest wiano Tusi. Myślę, że miała prawo, żeby tak mówić.

Szpital

O akcji profesora Janusza Skalskiego, który operuje w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym malutkie serduszka, Barbara Korzeniowska dowiedziała się z "Dziennika Polskiego". Wielokrotnie opisywaliśmy historie małych pacjentów, którzy czekali na operację, choć przy ich stanie zdrowia liczył się każdy dzień. Profesor Janusz Skalski, kierownik Kliniki Kardiochirurgii apelował, że dziesięć stanowisk na oddziale intensywnej terapii to zdecydowanie za mało: - Gdyby powstały jeszcze chociaż dwa dodatkowe miejsca, to rocznie zamiast 380-400 dzieci, zoperowalibyśmy 500 małych pacjentów - podkreślał.

Jedno stanowisko intensywnej terapii kosztuje ponad 250 tys. zł. Wyposażone jest w respirator, system monitorowania, pompy infuzyjne, podgrzewany, półotwarty inkubator i inne specjalistyczne sprzęty, które pomagają dzieciom żyć. Może na dłużej, a może do kolejnej operacji.

- Żeby uświadomić sobie sens obdarowywania, trzeba zrozumieć, że każde życie - to całe życie, bez względu na to ile trwa - mówi jeden z rodziców, który miał dziecko w Prokocimiu.

Barbara Korzeniowska odwiedziła oddział intensywnej terapii w Prokocimiu. Jak to przeżyła?

- Doszłam do samochodu - odpowiada. - Maleńkie dzieci w inkubatorach ze śladem po rozciętej klatce piersiowej, oddychające za pomocą rurek i respiratorów. Po czymś takim człowiek jeszcze bardziej docenia, że ma zdrowe dzieci - opisuje zięć Łukasz Malinowski, który jej wtedy towarzyszył.

Rodzina

- Fajnie mieć siostrę - mówi czteroletni Jaś, pierwszy wnuczek Barbary Korzeniowskiej. - Jak idę do przedszkola, to ona na mnie czeka w domu. Jak pobiegnę tam, to się za mną patrzy, a jak tam, to też odwraca głowę - chwali się Jasio i od razu pokazuje, jak to działa. Kiedy rozmawiamy, co chwilę wbiega do pokoju. Jest bardzo ruchliwy, wesoły, buzia mu się nie zamyka. Opowiada o prezentach od św. Mikołaja, wizycie u logopedy. Pokazuje, że umie już trzymać siostrę na kolanach.
- Jak byłam z nim w ciąży, to dalej czytałam listy od rodziców, którzy zwracali się do nas o pomoc dla niepełnosprawnych dzieci. W końcu mama zabroniła mi to robić - mówi Monika Malinowska, córka Barbary Korzeniowskiej.

Siedzimy w piątkę w małym pokoju. Jaś wytrzymuje w miejscu kilka minut, za chwilę robi rundkę po wąskim przedpokoju i wraca. Rodzina mieszka razem od kilku lat. Będą mieli więcej miejsca, budują dom, ale muszą jeszcze trochę na to poczekać.

- Nie myślała Pani, żeby za te pieniądze kupić większe mieszkanie? - pytam.

- Nie wzięłabym z nich ani złotówki. Wolę do tego dołożyć - odpowiada Barbara Korzeniowska.

Jest babcią, na którą można liczyć przez 24 godziny na dobę. Kiedy córka miała zagrożoną drugą ciążę i urodziła zdrową wnuczkę, babcia poszła w pielgrzymce do Częstochowy. Mówi, że jest bardzo wierząca, że opatrzność pomogła jej kilka razy w życiu. Z wnuczką też pomogła. Wystarczy spojrzeć na malutką dziewczynkę. Jak tuli się do mamy, wyciąga rączki do taty, który wrócił z pracy. W domu panuje ruch i na wszystkich twarzach widać duże zmęczenie. I miłość: - Dobraliśmy się z teściową - kiwa głową zięć Łukasz.

Barbara Korzeniowska zapowiada, że to nie jest koniec działalności charytatywnej. - Będę dalej pomagać - mówi, choć nie zdradza, w jaki sposób. Wierzy, że okazane dobro wraca. - Czy to nie jest nieskromne, że tyle o sobie powiedziałam? - pyta.

Paulina Polak

[email protected]

ŁAŃCUCH LUDZI DOBREJ WOLI

Pierwszy "Koncert dla małych serc" został zorganizowany z inicjatywy Piotra Gładkiego, muzyka z Filharmonii Wiedeńskiej, w styczniu 2008 r. Wówczas grupa 25 muzyków grających na co dzień w Filharmonii i Operze Wiedeńskiej przyjechała do Krakowa, by dać koncert charytatywny na wzór Koncertów Noworocznych, które od wielu lat odbywają się w Wiedniu. Muzycy odwiedzili także oddział intensywnej terapii w klinice kardiochirurgii w Prokocimiu. Ta wizyta zrobiła na nich wstrząsające wrażenie. Powiedzieli, że będą grać charytatywnie dotąd, aż szpital zbierze potrzebną kwotę.

Dzięki ludziom dobrej woli udało się zrobić dużo dla małych serc, ale nie można spocząć na laurach: - Dziś można powiedzieć, że cel został osiągnięty. Zostaną utworzone dodatkowe miejsca intensywnej terapii dla dzieci po operacjach serca, udało się też kupić inne urządzenia wykorzystywane podczas zabiegów operacyjnych - mówi Magdalena Oberc, rzeczniczka prasowa Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Prokocimiu.

Pojawili się sponsorzy oraz prywatni darczyńcy, którzy zasilali konto Fundacji Schola Cordis, założonej przez prof. Janusza Skalskiego przy Klinice Kardiochirurgii Dziecięcej. Także inni mieszkańcy Krakowa idąc w ślady profesora, organizowali różne imprezy, z których dochód, przeznaczony był na klinikę.

Pod patronatem "Dziennika Polskiego" odbył się np. koncert z okazji 75. urodzin Elvisa Presleya, na którym charytatywnie zagrali Elvis Brothers, Jerzy Bożyk, Orient Express, Oktet Wokalny Octava i Orkiestra Dęta MPK. Takie "pospolite ruszenie" dla małych serc poprowadziła ze sceny Ewa Wachowicz. Salę bezpłatnie na koncert w Pałacu Larischa udostępniła prof. Ewa Chojnicka, dziekan Wydziału Prawa UJ.
- Zrobiłem to i koniec. Nic nadzwyczajnego. Może jestem wrażliwy na ludzką krzywdę. Sam mam wnuka - mówi organizator koncertu Jan Blajda.

Echa tych działań dotarły również do władz państwowych. Minister Ewa Kopacz zdecydowała się przeznaczyć dodatkowe pieniądze na sprzęt dla klinik kardiochirurgii dziecięcej w całej Polsce, w tym również dla Krakowa. To jednak nie koniec akcji, która musi mieć swój ciąg dalszy. Każdego roku w Polsce rodzi się około 400 tys. dzieci. Około 1 procent noworodków, czyli prawie cztery tysiące cierpi na wrodzone wady serca.

Szpital w Prokocimiu nadal będzie kontynuować zbiórkę na rzecz kliniki. Kardiochirurgia dziecięca to dziedzina, która wymaga nieustannych nakładów finansowych, ciągłego podnoszenia kwalifikacji personelu i zakupu coraz to nowszych technologicznie urządzeń.

Trzeci koncert "Dla małych serc" odbędzie się w Auditorium Maximum UJ - 22 stycznia 2011 r. o godz. 19. Program koncertu oparty o muzykę Straussa będzie nawiązywał, jak i w poprzednich latach, do tradycyjnego Noworocznego Koncertu w Wiedniu. W tym roku poza swym charytatywnym charakterem będzie także okazją uczczenia 30-lecia Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej w Krakowie, pierwszej takiej w Polsce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski