Liczba tytułów, które zdołałam przywołać w swoich myślach, ugruntowała mnie w przekonaniu, że „San Andreas” daleko do pierwszej dziesiątki najlepszych, choć – przyznaję – dzieło ma swoje dość mocne momenty. Ujawniają się one jednak jedynie w warstwie wizualnej filmu.
Jeśli więc przymkniemy oko na potwornie banalne dialogi i na wskroś ckliwą inscenizację melodramatycznych scen, a poddamy się efektom specjalnym fali zniszczenia, która zrównuje z ziemią w „San Andreas” całe San Francisco, wyjdziemy z kina usatysfakcjonowani.
Peyton obsadził w filmie w głównej roli Dwayne’a Johnsona – prawdziwego zapaśnika o aparycji (pozbawionej niestety intelektualnego błysku) i ciele typowego osiłka, który w ostatnim czasie zaczął także parać się aktorstwem („Szybcy i wściekli”). Twórcy wykorzystują fizyczne atuty Johnsona i obsadzają go – jak można się domyślać – w rolach mężnych, odważnych, muskularnych bohaterów – takich, których potrzebuje dziś Ameryka, by udowadniać swą niegasnącą siłę.
Nie inaczej jest również w „San Andreas”, gdzie John-son gra mocarnego strażaka, który nie tylko gasi pożary (to byłoby przecież za proste!), ale jest sprawnym pilotem ratunkowego helikoptera, opanował umiejętności himalaistów, jest lepszy niż niejeden profesjonalny pływak i skacze ze spadochronem nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach. To taki McGyver XXI wieku. I najważniejsze: grany przez niego Ray ponad wszystko przedkłada wartości rodzinne.
Dla córki i żony gotowy jest zrobić dosłownie wszystko. W „San Andreas” wcale nie chce zbawić świata i uratować Ameryki. Kiedy potężne trzęsienie nawiedza San Francisco – Ray porzuca obowiązki strażaka i śpieszy na ratunek najbliższym.
Z pewnym niedowierzaniem obserwujemy jego zmagania na wodzie, w powietrzu i na lądzie, ale – w zgodzie z konwencją kina katastroficznego – kibicujemy mu, siedząc momentami wbici w kinowy fotel za sprawą oszałamiających obrazów zniszczenia Ameryki zaprezentowanych w „San Andreas”.
Wszystko wyglądałoby przerażająco pięknie, gdyby Ray nie prowadził ociekających patosem i tanim melodramatyzmem dialogów z innymi bohaterami, a reżyser nie próbował nam udowodnić, że jest nadwornym patriotą Stanów Zjednoczonych. Jest jednak inaczej: w filmie z Rayem/Johnsonem zwycięża bowiem cała Ameryka. Trzęsienie zrównało mocarstwo z ziemią, ale co nas nie zabije, jak zdaje się mówić reżyser, to nas wzmocni.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?