Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zrośnięty z gitarą

Redakcja
Fot. Sony Music Poland
Fot. Sony Music Poland
- Dla małych chłopaków z podwórka Hendrix był kimś w rodzaju superbohatera. Mówiło się, że ma ołowianą gitarę ważącą 60 kilo i dwa razy dłuższe palce niż pozostali ludzie. Wyobrażaliśmy sobie, że to ogromny facet, mierzący ponad dwa i pół metra wzrostu - wspomina Andrzej Nowak, gitarzysta grupy TSA.

Fot. Sony Music Poland

40. rocznica śmierci Jimiego Hendriksa

18 września minie 40. rocznica śmierci Jimiego Hendriksa. Zamiast przypominać wszystkim dobrze znaną biografię wizjonera gitary, postanowiliśmy zapytać najlepszych polskich gitarzystów, jak muzyka czarnoskórego artysty wpłynęła na ich twórczość.

Jarosław Śmietana, gitarzysta jazzowy

Zacząłem grać na gitarze w wieku czternastu lat - przede wszystkim bluesa, rhythm`n`bluesa, a nawet rock`n`rolla. I wtedy usłyszałem w radiu Hendriksa. Wrażenie było niesamowite. Dlatego mój pierwszy zespół miał w swym repertuarze wszystkie utwory z płyty "Are You Experienced?" Początkowo kopiowałem solówki Hendriksa - i to miało sens na etapie uczenia się gry na gitarze. Nie było łatwo, musiałem więc ostro pracować.

Dwa lata temu ponownie wróciłem do tej muzyki. Nagrałem album "Psychodelic - Music Of Jimi Hendrix" z wybitnymi instrumentalistami z całego świata. Ponieważ czterdzieści lat temu śpiewałem te piosenki, postanowiłem zaśpiewać je również na tej płycie. I wyszło świetnie - album odniósł duży sukces.

Fenomen Hendriksa polegał na jego innowacyjnym podejściu do instrumentu. Choć miał on do dyspozycji tylko proste efekty, pogłos i wah-wah, potrafił wydobyć z gitary niewiarygodne dźwięki. Co więcej - idealnie łączył solówki z podkładem. Choć grał w trio, miało się wrażenie, że gra cała orkiestra. Jego partie solowe były zawsze wysmakowane, nieprzesadzone, miały w sobie bluesowy feeling, lekkość i nonszalancję w dobrym tego słowa znaczeniu. Nigdy nie były wyuczone i wymęczone. Ta naturalność była oczywiście wrodzona - gitara była jakby częścią jego ciała. Takiego czegoś nie da się podrobić.

Wojciech Hoffman, gitarzysta zespołu Turbo

Początkowo kompletnie nie rozumiałem muzyki Hendriksa. Była mi obojętna. Moim guru był wtedy Ritchie Blackmore z Deep Purple. To był konkret. Hendriksa odkryłem dopiero... 30 lat później, kiedy zacząłem jeździć na "Thanks Jimi Festival". Sięgnąłem po jego płyty i... odkryłem dźwięki, których wcześniej w ogóle nie słyszałem. Może to dlatego, że dziś lubię bluesa, a przedtem to była dla mnie zbyt nudna muzyka. No a przecież Hendriks wyrasta właśnie z tego gatunku.

Wojciech Waglewski, gitarzysta zespołu Voo Voo

Zawsze szukałem w muzyce dwóch rzeczy: emocji i improwizacji. Widziałem, że jest to możliwe w innych dziedzinach sztuki, choćby w teatrze czy filmie, dlatego szukałem tego również w rocku, bujając się między bluesem a jazzem. I wtedy pojawił się Hendriks. Jego komunikat był prosty - tak jak Coltrane w jazzie, tak on w rocku pokazał inne podejście do gitary. Ton jego muzyki był niepowtarzalny. Do tej pory nikomu nie udało się go odtworzyć.

Z drugiej strony losy Hendriksa pokazują, jak szybko rockowy bunt został wchłonięty przez show-biznes. Z tego, co wiemy, był on zamkniętym w sobie introwertykiem. Tymczasem musiał palić gitarę i rozwalać wzmacniacze. I to nie bardzo go cieszyło. Co więcej - początkowo zmuszano go, żeby grał wyłącznie z białymi muzykami, bo przecież były to jeszcze czasy segregacji rasowej w USA. Dlatego występował ze słabymi instrumentalistami, których podsuwali mu menedżerowie, musiał pojawiać się wystrojony w jakąś pidżamę. Dopiero, kiedy powołał do życia Band Of Gypsys, znalazł się w swoim żywiole. To była czysta energia, bez fajerwerków i bez wygłupów.

Robert Brylewski, gitarzysta grup Kryzys i Izrael

Ponieważ jestem leworęczny, kiedy zaczynałem grać, kumple nazywali mnie "Jimi". Zawsze przyjmowałem muzykę Hendriksa jako całość - osobny kosmos, w którym dzieją się rzeczy niepojęte. I zastanawiało mnie, jak takie granie mogło się ludziom spodobać - przecież to trudna muzyka. No, ale to były czasy Woodstocku, kiedy słuchacze mieli otwarte głowy.

Jimi zawsze był dla mnie wzorem intuicyjnego grania. On traktował gitarę nie jako instrument szarpany, nie grał palcami, tylko sercem i mózgiem. Kiedy byłem jeszcze mało doświadczonym gitarzystą, trudno mi było się nim inspirować. Z czasem przyszło to jednak samo. Teraz, pamiętając wszystkie tematy moich starych kawałków, pozwalam sobie na ich bazie grać swobodnie, wypuszczając się na luźne improwizacje.

Andrzej Nowak, gitarzysta grupy TSA

Dla małych chłopaków z podwórka Hendriks był kimś w rodzaju superbohatera. Mówiło się, że ma ołowianą gitarę ważącą 60 kilo, którą tylko on sam potrafi unieść. Kiedy znaleźliśmy jego zdjęcia w gazetach, porównywaliśmy je ze zdjęciami innych znanych gitarzystów. I okazywało się, że Jimi ma... dwa razy dłuższe palce niż pozostali. Dlatego wyobrażaliśmy sobie, że to jest ogromny facet, mierzący ponad dwa i pół metra. Karmiliśmy się tymi legendami, wycinając sobie gitary z desek do mięsa czy z drzwi od szaf. Próbowaliśmy imitować Hendriksa, ale nie wychodziło, bo byliśmy za ciency, znaliśmy tylko trzy chwyty. Z czasem bywało lepiej, siadaliśmy więc na murku i na życzenie starszych kolegów fałszowaliśmy "Hey Joe". Odmowa groziła mocnym kuksańcem. Co ciekawe, krążyły w tamtych czasach polskie tłumaczenia tekstów tych kawałów - anonimowe, przekazywane z ust do ust.

Myślę, że Jimi potrafił grać tak niesamowicie, ponieważ żył w czasach hipisowskiej kontrkultury. Pomagały mu używki - bo przecież choćby nie wiem jak uzdolniony inżynier dźwięku zabrał się obecnie za odtworzenie jego muzyki, nie dałby rady. No i kobiety - one go kochały, a on się nimi inspirował. Tak jak każdy facet, w bitwie, w biznesie, w sztuce, stroił się w kolorowe piórka i udowadniał, że jest najlepszym kogutem w kurniku.

Sam też kiedyś próbowałem się tak ubierać. Pamiętam, kiedy w TSA jeszcze grał Marek Raduli, wyszedł na koncert w Głubczycach w takim stroju, jaki miał Hendriks. Wszystkich zatkało. Potem wielokrotnie mi go pożyczał - czułem się w nim jak ktoś z innego świata.

Hendriks wprowadził w czyn słynne hasło: "Żyj szybko i umieraj młodo". I właściwie dopiero po śmierci stał się legendą. Przedtem znali go tylko wtajemniczeni - hipisowska brać z Woodstocku. Dziś kojarzy go każdy - urzędnik, nauczyciel, robotnik. Nie wyobrażam sobie, jak by wyglądał, gdyby żył do dzisiaj. Wczesna śmierć sprawiła, że na zawsze pozostał młody.

Robert "Litza" Friedrich, gitarzysta grupy 2TM2,3

Pierwszy raz usłyszałem Hendriksa, gdy kumple z podwórka puścili mi jego solówkę wykonaną podczas festiwalu w Woodstock - te niesamowite odgłosy strzałów, przelatujących samolotów, eksplodujących bomb. To było niezłe, ale sama muzyka nie zrobiła na mnie wrażenia. Fascynował mnie wtedy punk. Solówki gitarowe były obciachem. Jedyne, jakie dopuszczałem, to takie dziesięciosekundowe, jak u Discharge.
Potem próbowałem się przekonać do Hendriksa, kiedy prowadziłem z kumplami sklep muzyczny. Mieliśmy jego płyty i kilka z nich przesłuchałem. Zupełnie jednak nie rozumiałem tego, co robił. Nie jestem typem takiego gitarzysty - nie umiem i nie chcę tak grać.

Grzegorz Skawiński, gitarzysta Kombii

Jako dzieciak słuchałem dużo grupy The Shadows. Podobało mi się ich gitarowe brzmienie. I nagle usłyszłem Hendriksa. To było jak piorun z jasnego nieba. Dzikie, nieokiełznane, szokujące, wizjonerskie. Nawet grupa Cream wypadała przy nim grzecznie. Ale czuło się w tym bluesowe korzenie, w końcu dorastał przecież w otoczeniu czarnych muzyków.

Podobał mi się ten brud w jego grze - nonszalancja, niedbałość, nawet pewne efekciarstwo, czyli te wszystkie sprzężenia, gra językiem, podpalanie gitary. Trzeba było mieć w sobie odwagę i pasję, żeby to robić. Dzikość serca i umysłu.

Trudno o Hendriksie powiedzieć, że był wirtuozem - w sensie precyzji i dokładności grania. Miał za to w sobie głębię emocji, odkrywał nieznane wcześniej dźwięki, stworzył własną wizję.

Wielokrotnie wykonywałem utwory Jimiego, głównie z solowym projektem Skawalker i w czasach O.N.A. Należę także do międzynarodowego fan clubu Hendriksa, dostaję regularnie różne newsy, a czasem nawet odrzuty ze starych sesji. W swej kolekcji płytowej mam wszystkie jego albumy. I co najważniejsze - gram na takim samym instrumencie jak on, gitarze Fender Stratocaster. Idealnie pasowała ona do Hendriksa - najlepiej oddawała jego naturę, dzięki niej uzyskiwał maksimum ekspresji. Mam do dyspozycji... jedenaście takich gitar.

Dariusz Kozakiewicz, gitarzysta grupy Perfect

Zbyszek Hołdys napisał w "Autobiografii" o tym, jak za młodu słuchał Radia Luxemburg. I ja właśnie w tej rozgłośni po raz pierwszy usłyszałem Jimiego Hendriksa. To było chyba jego "Hey Joe". Przeniosłem potem radioodbiornik do piwnicy i tam razem z kumplami czatowaliśmy na powtórkę tego utworu, żeby nauczyć się go grać. Fascynowałem się wtedy różnymi gitarzystami - Erikiem Claptonem, Alvinem Lee czy Johnnym Winterem, ale żaden z nich nie mógł się mierzyć z Hendriksem. Oni robili szkice, a on - malował obrazy.

Grałem potem z wieloma kapelami kawałki Jimiego. Ponieważ jestem z natury leniwy, nigdy nie wykuwałem ich na pamięć, żeby je odtworzyć w wersji 1:1. Dużo słuchałem jego nagrań, wręcz do bólu, a potem przetwarzałem je po swojemu, dokładając zawsze coś od siebie.

Jaki zresztą byłby sens kopiowania jego utworów? Na koncertach Jimi zawsze rozwijał swe kawałki o długie improwizacje, czuł się wtedy wolny, grał i śpiewał, jakby totalnie był złączony z gitarą. Wiele osób nie zwraca uwagi na wokal Hendriksa. A dla mnie był on prekursorem... rapu. Bo właściwie nie śpiewał, ale melorecytował w rytm granej muzyki. To był taki czas - odcinano się od kanonów, przekraczano wszelkie granice, to było wyzwalające dla wyobraźni.
Potem nikomu nie udało się tak zagrać, no, może Stevie Ray Voughan był najbliższy Hendriksowi. Szkoda, że dzisiaj w mediach nie ma już muzyki Jimiego. Jego granie rozsadziłoby tę papkę, którą słychać w radiu. Dlatego takie inicjatywy, jak "Thanks Jimi Festival" we Wrocławiu są wyjątkowo cenne. Dzięki nim młodzi ludzie sięgają po gitary i uczą się z najlepszych wzorców.

Leszek Cichoński, gitarzysta i wokalista, organizator "Thanks Jimi Festival" we Wrocławiu

Mając jakieś jedenaście lat, odkryłem w kolekcji starszego brata kolorową pocztówkę dźwiękową zawierającą dwa utwory Jimiego Hendriksa - "Hey Joe" i "Foxy Lady". Już wtedy czułem podświadomie, o co chodzi w tej muzyce, i mogłem jej słuchać na okrągło. Tego samego roku dostałem od rodziców pod choinkę pierwszą gitarę. Nie przypuszczałem, ze to odmieni moje życie.

Muzyka Jimiego była dla mnie wyjątkowa. Fascynowała mnie jego dzika ekspresja, orkiestrowe wręcz brzmienie. Wiele razy grałem kompozycje Hendriksa, ale najważniejsze były dla mnie koncerty w trio z Andrzejem Ryszką na perkusji i Włodkiem Krakusem na basie. Występowaliśmy wtedy we wrocławskim klubie "Rura". I udało nam się wygenerować na scenie podobne wibracje jak w nagraniach Jimiego.

Tak naprawdę nie da się do końca odtworzyć tych kosmicznych dźwięków. Dlatego często przearanżowuję jego utwory. Zaczęło się od płyty "Thanks Jimi", która została wybrana płytą roku 2001 przez magazyny "Gitara i Bas" i "Twój Blues". Dwa lata temu skrzyknąłem najlepszych polskich gitarzystów i nagraliśmy razem album "Hey Jimi - Polskie gitary grają Hendriksa". Wszystkie utwory, jakie nań trafiły, każdy z muzyków zaaranżował po swojemu. Teraz zakończyłem pracę nad projektem symfonicznym - "Thanks Jimi Symphonic". Takiego czegoś jeszcze nie było. Orkiestrowe wersje utworów Hendriksa są dalekie od rockowego zgiełku, choć pojawiają się w nich również mocne akcenty. Oficjalna premiera projektu odbędzie się podczas przyszłorocznego "Thanks Jimi Festival" połączonego z kolejnym biciem Gitarowego Rekordu Guinnessa.

Idea tej imprezy narodziła się 15 lat temu. Prowadziłem wtedy warsztaty gitarowe w Zakrzewie. Na ich zakończenie każdy z wykładowców wybierał najzdolniejszego ucznia i przygotowywał z nim wspólny występ. A ja postanowiłem zrobić to ze wszystkimi uczniami. Kiedy wykonaliśmy na szesnaście gitar "Hey Joe" - wszystkich powaliło. Wtedy zrozumiałem, jaka moc tkwi w zbiorowym graniu. Od tamtego czasu kiełkowała we mnie idea festiwalu, którą udało mi się zrealizować w 2003 roku. W efekcie od siedmiu lat, co roku, w maju, zjeżdżają do Wrocławia tysiące gitarzystów, by wspólnie grać Hendriksa. W 2008 roku pobiliśmy rekord Guinnessa - zagraliśmy na 1.951 gitar. Potem pokonali nas Amerykanie - zgromadzili 2.052 gitarzystów. Ale my pobiliśmy ich w zeszłym roku - było nas aż 6.346. Być może dlatego, że zagrał z nami Steve Morse z Deep Purple.
Festiwal żyje już własnym życiem. W tym roku nie mieliśmy reklamy ze względu na żałobę narodową, w dzień imprezy padał deszcz, a i tak przyjechało około 4.500 gitarzystów. Od trzech lat spotkanie jest transmitowane przez Internet, dzięki czemu docieramy do ludzi na całym świecie. Ostatnio zagrali z nami online nawet gitarzyści w Oslo i w Perth. Nic nie przebije jednak niepowtarzalnej atmosfery, kiedy gramy razem na wrocławskim Rynku.

Paweł Gzyl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski