MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Życie jak scenariusz

Redakcja
Kampania wrześniowa, ucieczka z obozu, obrona Tobruku, Krzyż Walecznych za bitwę pod El Gazalą, szkolenie lotnicze i bojowe loty nad Europą. To tylko niektóre epizody z życia Stanisława Jury. Życia, które śmiało mogłoby posłużyć za scenariusz filmu.

Wojenna epopeja podpułkownika Stanisława Jury

Pan Stanisław ma prawie 90 lat. Mieszka w Krakowie, ale dużo czasu spędza w swoich rodzinnych Kętach. Mimo wieku, jest w dobrej formie, a pamięci i umiejętności opowiadania niejeden mógłby mu pozazdrościć. Z panem Stanisławem spotykam się w jego krakowskim mieszkaniu. Chętnie zgadza się na rozmowę o swoim życiu i godnej pozazdroszczenia drodze bojowej.
\\\*
Urodził się 29 września 1918 r. Do gimnazjum chodził w Wadowicach, a jego maturalnym kolegą z 1938 r. był Karol Wojtyła. Przyjaźń z Lolkiem przetrwała długie lata, aż do śmierci papieża. Po maturze, a przed studiami - zgodnie z ówczesnym zwyczajem - Stanisław zgłosił się do odbycia służby wojskowej. Trafił do krakowskiego Łobzowa na dywizyjny kurs podchorążych przy 5. dywizji piechoty. Wybuch wojny zastał go w wadowickim 12. pułku piechoty.
- Kampania wrześniowa to ciągłe wycofywanie się i próby stawiania oporu Niemcom - pod Tarnowem, Jarosławiem, Tarnopolem. 22 września z całym oddziałem przeszliśmy granicę polsko-węgierską na Przełęczy Tatarskiej. Tam nas rozbrojono i internowano. Przed nami szła tamtędy brygada kawalerii płk. Maczka, po stronie węgierskiej widzieliśmy jej pojazdy - samochody, ciągniki artyleryjskie - wspomina pan Stanisław. Po kilku dniach polskich żołnierzy załadowano do pociągów i przewieziono do obozów internowania.
- Gdy zatrzymaliśmy się w Budapeszcie, na dworcu, węgierscy skauci częstowali nas herbatą. Poznałem wtedy młodego Arpada Göncza, późniejszego dwukrotnego prezydenta Węgier. Nawiązaliśmy kontakt, który utrzymujemy do dziś - mówi pan Stanisław i na dowód pokazuje niedawny list od węgierskiego przyjaciela.
Podchorąży Jura trafił do obozu internowania koło miasta Sopron. Warunki były dość ciężkie. Na duchu podtrzymywała ich tylko nadzieja na szybką ucieczkę. Niestety, priorytet w ewakuacji mieli lotnicy i pancerniacy z brygady Maczka. Na piechotę przyszedł czas dopiero wiosną 1940 r. Pan Stanisław zaopatrzył się w cywilne ubranie i 31 marca razem z kolegą w sposób zorganizowany (prosząc komendanta obozu o przepustkę z okazji swoich rzekomych urodzin) opuścił obóz. Następnie, zaopatrzeni w polskim konsulacie w dokumenty i pieniądze, szlakiem, jaki zdążyło przemierzyć przed nimi wielu polskich uciekinierów, przekroczyli granicę węgiersko-jugosłowiańską i dotarli do Splitu. Tam, po paru dniach oczekiwania, wsiedli na grecki statek płynący do Francji.
- Gdy wpłynęliśmy na Morze Śródziemne, statek ku naszemu przerażeniu zamiast na zachód, zaczął płynąć na wschód. W okolicach 17 maja 1940 r. znaleźliśmy się w Bejrucie, gdzie był punkt zborny dla żołnierzy tworzącej się Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Tam nas zbadano i przydzielono numery ewidencyjne. Ja miałem 1215 - mówi pan Stanisław.
\\\*
Brygada pod francuską opieką formowała się w obozie w Homs. Polaków zaskoczyło panujące tam ubóstwo - zakwaterowano ich w zwykłych barakach, przydzielono im XIX-wieczne karabiny Lebela, grube wełniane mundury z I wojny światowej i muły w charakterze środków transportu. Gdy w czerwcu 1940 r. do Syrii dotarła wiadomość o kapitulacji Francji, brygada - mimo niechęci miejscowego francuskiego dowództwa - ewakuowała się z bronią do brytyjskiej Palestyny.
- Anglicy odznaczali się porządkiem i solidnością, obóz był doskonale zorganizowany, kwatery wygodne, żołd wypłacany regularnie, a jedzenie wyśmienite - opowiada Stanisław Jura. Gdy brygada osiągnęła liczbę około 4,5 tys. żołnierzy, uznano, że jest gotowa do służby liniowej i we wrześniu 1940 r. przerzucono ją do Egiptu. Do walki jednostka weszła w sierpniu 1941 r.
- Mnie i kolegów załadowano na niszczyciel "Kipling" i przewieziono do oblężonego przez Niemców Tobruku. Rok później dowiedziałem się, że okręt ten został zatopiony przez niemieckie lotnictwo u brzegów Malty - wspomina pan Stanisław. Jego 1. batalion pełnił funkcje odwodu. Służba była rzeczywiście ciężka - kilkudziesięciostopniowy upał, brak wody, brud, insekty, nieustanne zagrożenie śmiercią przez naloty i ostrzał.
- Po jedzenie trzeba się było specjalnie wyprawiać. Mój plutonowy o nazwisku Murański, człowiek już wtedy ponadczterdziestoletni, zginął podczas jednej z takich wypraw. Zawsze chwalił się, że nie zniszczyło go Verdun, gdzie walczył podczas I wojny światowej, to i nie zniszczą go teraz Włosi. No i pewnego razu został śmiertelnie trafiony pociskiem - wzdycha pan Stanisław. Po odblokowaniu Tobruku brygada wzięła udział w bitwie pod El Gazalą, po której podchorąży Jura otrzymał Krzyż Waleczny.
- Przed bitwą wysłano mnie z sześcioma żołnierzami na patrol, na którym dostaliśmy od Włochów potężnego łupnia. Ostrzelali nas silnie z artylerii i broni maszynowej. Na szczęście udało nam się szczęśliwie wrócić do naszych linii. Tuż przed głównym atakiem mój dowódca kpt. Osiczko zapytał mnie, czy po tych przeżyciach chcę iść walczyć. Odpowiedziałem, że muszę zapytać swoich ludzi. Proszę sobie wyobrazić, że wszyscy powiedzieli: idziemy! To było bardzo budujące - mówi wyraźnie wzruszony pan Stanisław. - W walce zginął żołnierz z mojego plutonu st. strzelec Zygmunt Kokoszka z Czechowic-Dziedzic. Leżał tuż obok mnie. Zginął też mój maturalny kolega Mieczysław Nowowiejski... - wspomina.
\\\*
Po wycofaniu brygady z linii Stanisław Jura został skierowany na instruktora do działającej w Palestynie Szkoły Podchorążych. Tam zastał go rozkaz dowództwa brygady o mianowaniu na stopień podporucznika.
- Była to jedna z pierwszych nominacji w brygadzie. Na pierwszy stopień oficerski awansowano nas chyba siedemnastu. Wróciłem wtedy do swojego poprzedniego oddziału - 1. batalionu piechoty. Dodam, że jako podporucznik dostawałem znacznie wyższy żołd niż podchorąży - uśmiecha się mój rozmówca. Niestety, jak to w życiu bywa, po tym miłym wydarzeniu przyszło całkiem inne, znacznie mniej sympatyczne. Ppor. Jurę i jego żołnierzy przydzielono pewnego dnia do rozładunku wagonów z amunicją. Z niewiadomych przyczyn podczas pracy doszło do wybuchu. Cały wagon wyleciał w powietrze, resztę nadludzkim wysiłkiem udało się odepchnąć dalej. W eksplozji zginął jednak jeden z żołnierzy.
- Całe szczęście, że jako oficer dowodzący przed przystąpieniem do pracy poinstruowałem uczestników zgodnie z regulaminem, jak należy postępować... - wzdycha pan Stanisław. Po tym fatalnym wydarzeniu skorzystał z możliwości wstąpienia do polskiego lotnictwa, które cały czas cierpiało na braki kadrowe. Grupę oficerów brygady załadowano w irackiej Basrze na statek "Devonshire", którym dopłynęli do indyjskiego Karaczi. Nikt z nich nie spodziewał się wtedy, że podróż będzie przypominać prawdziwą odyseję. W Indiach, czekając na transport, spędzili dwa miesiące. Stamtąd, razem z grupą polskich rodzin ewakuowanych ze Związku Radzieckiego, przepłynęli do Mozambiku w Afryce, przeżywając po drodze autentyczny tajfun. Następnie trafili do Kapsztadu, gdzie załadowani na potężny transportowiec "Aqitania" popłynęli do... Rio de Janeiro. Wreszcie, zahaczając o Nowy Jork, dotarli do Wielkiej Brytanii. - Na miejscu okazało się, że ze względu na "zaawansowany" wiek - dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat - nie możemy już zostać pilotami. Zorganizowaliśmy wtedy delegację, która udała się do naszego byłego dowódcy gen. Kopańskiego, wówczas będącego szefem sztabu. Kopański wysłuchał delegacji i wydał decyzję, że kawalerowie Krzyża Walecznych mogą zostać pilotami. Wielu z nas miało, więc byliśmy zadowoleni. Reszta została nawigatorami lub strzelcami pokładowymi - opowiada pan Stanisław.
Szkolenie lotnicze trwało prawie rok. W połowie 1944 r. Stanisław Jura dostał gapę pilota, stopień porucznika i przydział do 304. dywizjonu bombowego. Jako pilot latał m.in. na tigermothach, oxfordach, wellingtonach i dakotach. Odbył loty bojowe nad Francję i Biskaje (minowanie i bombardowanie). Pod koniec wojny został przeniesiony do brytyjskiego dywizjonu 13-33. On i jego załoga mieli zostać skierowani do Birmy, do działań przeciw Japonii.
- Pobraliśmy sprzęt, letnie mundury, przeszliśmy szczepienia i wtedy przyszedł rozkaz wycofania wszystkich polskich załóg z brytyjskich dywizjonów. Ostatni lot odbyłem na dakocie w lutym 1946 r. - wspomina pan Stanisław. Służbę opuścił w stopniu kapitana i nigdy nie żałował, że porzucił piechotę dla lotnictwa.
\\\*
Po zakończeniu wojny pojawił się nieuchronny dylemat - wracać czy pozostać na emigracji. Znał angielski, był pilotem, miał szansę wyjechać do Australii. Zdecydował się jednak wrócić. W Polsce najpierw pracował w tartaku swojego wuja. Gdy jednak tartak upaństwowiono, zaczęły się kłopoty z pracą. Służba na Zachodzie nie była wtedy mile widziana. Po wielu perypetiach pan Stanisław zatrudnił się w firmie drogowniczej, w której pracował do emerytury.
Dziś z powodu wieku większość czasu spędza w domu. Czyta literaturę historyczną poświęconą II wojnie światowej, historię Brygady Karpackiej zna wyśmienicie. Czasem spotyka się z kolegami weteranami. - Dziś mam stopień podpułkownika. Niektórzy moi koledzy z lotnictwa zostali generałami. Niestety, wszyscy już nie żyją - wzdycha pan Stanisław.
PAWEŁ STACHNIK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski