MKTG SR - pasek na kartach artykułów

35. rocznica wyborów kontraktowych. Czas obywatelskiego zbratania

dr Elżbieta Pietrzyk-Dąbrowska, Oddział IPN w Krakowie
Spotkanie przedstawicieli opozycji solidarnościowej z kard. Franciszkiem Macharskim.
Spotkanie przedstawicieli opozycji solidarnościowej z kard. Franciszkiem Macharskim. Fot. ze zbiorów Andrzeja Stawiarskiego
Rozmowa z prof. Tomaszem Gąsowskim, działaczem opozycji antykomunistycznej w PRL,szefem kampanii wyborczej Małopolskiego Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” dla Krakowa-Śródmieścia.
Prof. Tomasz Gąsowski.
Prof. Tomasz Gąsowski.
Fot. AIPN

W jakich okolicznościach powstał Małopolski Komitet Obywatelski „Solidarność”?

MKO „S” powstał niejako na wezwanie naszego centrum quasi-politycznego, jakim był Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, kiedy zapadła decyzja, że będą wybory do Sejmu i że „Solidarność”, czyli opozycja, będzie mogła w nich wystartować na określonych warunkach. Należało zatem stworzyć struktury, które by się tymi wyborami zajmowały. W związku z tym powstała cała sieć regionalnych, a potem i lokalnych komitetów obywatelskich, których trzon stanowili działacze „Solidarności”. Szefem MKO był Stefan Jurczak, przewodniczący Regionalnego Komitetu Solidarności Małopolska. W skład MKO wchodziło mnóstwo ludzi z Krakowa. Była to taka swoista, ale twórcza mieszanka - nie tylko działacze związkowi, starzy i nowi, ale byli też intelektualiści, tzn. pisarze, dziennikarze, sporo artystów, reprezentanci młodzieży, zarówno tej akademickiej, niezorganizowanej, jak również z Niezależnego Zrzeszenia Studentów i Ruchu „Wolność i Pokój”. Pierwszym zadaniem MKO było dokonanie wyboru kandydatów do obsadzenia mandatów, jakie nam przypadały, a następnie do ruszenia z kampanią wyborczą. Wybory tych naszych, „obywatelskich” reprezentantów odbyły się na takim wieczorno-nocnym posiedzeniu w klasztorze oo. Bernardynów pod Wawelem. Niektórzy z kandydatów już w pierwszym głosowaniu zdobyli odpowiednią większość, inni musieli rywalizować o miejsce. W każdym razie tą drogą udało się ustalić naszych kandydatów do Senatu i do Sejmu. Dla celów wyborczych Kraków został podzielony na trzy okręgi: Kraków-Śródmieście, Kraków-Krowodrza i Podgórze oraz Kraków-Nowa Huta. W tej sytuacji uznano, słusznie, że jeszcze dla każdego z tych okręgów potrzebne będą osobne struktury kierujące. Natomiast na tym nocnym posiedzeniu, kiedy już wszystko było potencjalnie poobsadzane, Stefan Jurczak, prowadzący to zebranie, postawił bardzo istotne pytanie: a kto będzie odpowiadał za kampanię? Kto będzie prowadził kampanię? Wtedy nastąpiła długa cisza, aż wreszcie podniósł się Andrzej Potocki, prezes Klubu Inteligencji Katolickiej (KIK) i powiedział po prostu: ja. Trzeba dodać, że Andrzej Potocki miał już miejsce zapewnione w wyborach do Senatu, chyba w województwie sieradzkim. Powiedział: rezygnuję z kandydowania. Z tego powodu takie nasze, najważniejsze centrum wyborcze było zlokalizowane przy ul. Siennej w siedzibie KIK-u.

Jak to się stało, że zaangażował się Pan w organizację wyborów?
Niedokładnie pamiętam jak doszło do tego, że zostałem członkiem Komitetu Obywatelskiego i uczestniczyłem w pierwszych ustaleniach. Chyba desygnowały do tego Komisje Zakładowe. Kiedy ta struktura wyborcza już się zarysowała, to było jasne, że trzeba będzie dla każdego z tych okręgów zorganizować osobne centrum koordynacji - najpierw był to punkt informacyjny, a potem sztab wyborczy. Kiedy ogłoszono termin wyborów, zgłosiłem się do KIK-u zaraz pierwszego dnia. Najpierw dostałem zadanie prowadzenia agitacji wśród studentów, ale na szczęście bardzo szybko to zostało zmienione i dowiedziałem się, że jestem szefem kampanii w okręgu Kraków-Śródmieście. Nasz okręg zaczynał się wprawdzie na Placu Wolnica, ale kończył na Rynku w Słomnikach. Wszystkie okręgi wyborcze były tak właśnie pomyślane. To był bardzo chytry pomysł władzy. Chodziło o to, aby spodziewane przez władze niezłe wyniki opozycji w miastach zrównoważyć głosami zdyscyplinowanej, jak sądzono, ludności wiejskiej, przyzwyczajonej do głosowania za władzą. To był problem dla wszystkich. W związku z tym kiedy tylko ogłoszono datę wyborów, trzyosobowa delegacja Komitetu Obywatelskiego, w której się znalazłem, udała się do kardynała Franciszka Macharskiego. Poinformowaliśmy go jak to wszystko wygląda, a on, po swojemu, milczał, słuchał i kiwał głową. Potem poprosił, żebyśmy wyszli i zaczekali. Po chwili drzwi się otworzyły i sekretarz kardynała każdemu z nas wręczył kartkę papieru z jednobrzmiącym tekstem. Była to prośba kardynała adresowana do wszystkich proboszczów w archidiecezji krakowskiej, ażeby okazicielowi tego dokumentu udzielili wszelkiej pomocy w sprawie, w której się zgłosi. To wyznaczyło jakby kolejny poziom organizacji, bo się okazało, że trzeba będzie „robić” kampanię, także w strukturze parafialnej. Każda parafia miała w związku z tym wyznaczonego stałego łącznika z kontaktem na miejscu. To dotyczyło przede wszystkim terenów wiejskich, ale także było pomocne w przypadku miasta. Okazało się bowiem niezbędne dla wykonania pierwszego zadania, tzn. zebrania w krótkim czasie mnóstwa podpisów pod listami naszych kandydatów koniecznych dla ich rejestracji. Postawienie w niedzielę przed kościołem stolika z napisem „Solidarność” i zbieranie tam od wchodzących i wychodzących podpisów stało się dla nas ratunkiem.

To był 1989 r., komuniści nadal byli silni, ludzie nie mieli obiekcji, żeby na listach poparcia ujawniać swoje dane?
Nie. Jak postawiło się te stoliki w niedzielę, żeby zbierać podpisy, to ludzie stali w kolejkach. To był czas takiego jakby złapania oddechu, ożywienia obywatelskiego, wiary, że da się jednak coś zrobić, zmienić tę Polskę na lepszą. Ci ludzie się nie bali. Myśmy się też nie bali, ale czuliśmy respekt, bo mieliśmy albo zbyt bujną wyobraźnię albo za dużą wiedzę z przeszłości o tym, co może się zdarzyć.

Ale czy nie obawiano się żadnych prowokacji ze strony np. milicji?
Nie. Nic się nie wydarzyło dlatego, że władze były pewne sukcesu. I uważały, że nie ma potrzeby się tutaj jakoś jeszcze wysilać.

Zebraliście podpisy i co dalej?
Pierwsze zadanie udało się wykonać w terminie. Należało potem przygotować działania prowadzące do samych wyborów. Dostaliśmy od ówczesnego rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Aleksandra Koja, lokal przy ul. Manifestu Lipcowego 6 (dziś ul. Piłsudskiego), na 2. piętrze. Lokal należący do psychologów, na krótki czas, stał się naszym domem. Bardzo szybko udało się zbudować znakomitą ekipę, którą zarządzała dr Teresa Dobrowolska. Ludzie zgłaszali się do pracy spontanicznie, mnóstwo ich przychodziło. To była sytuacja takiego ogromnego społecznego zrywu, bo jak ruszyliśmy z robotą na Manifestu, to ludzie się zgłaszali: że mają czas, że mają samochód, dostęp do paliwa, które wtedy było reglamentowane, że ktoś zna kogoś w drukarni, że ma jakiś papier, farby, itd. Oprócz tego trzeba było przydzielić do każdej komisji wyborczej męża zaufania.

Jaka była wtedy atmosfera w Krakowie? Jak komentowano rozmowy władzy z opozycją?
Różne rzeczy się mówiło, ale generalnie większość z nas uważała, że to jest jedyna droga, którą możemy pójść do przodu i coś zdziałać, ponieważ droga dalszej konfrontacji na pewno do niczego dobrego nie doprowadzi. Przyjęto więc tę decyzję z zadowoleniem choć bez nadmiernego entuzjazmu, tak bym to oceniał. Jak już się usadowiliśmy na Manifestu i daliśmy znać światu, że jesteśmy i pracujemy, to mnóstwo ludzi przychodziło, nawet turyści zagraniczni, którzy przynosili nam czasami jakieś drobne pieniądze. Był to taki czas obywatelskiego zbratania. Roboty było bardzo dużo. Dzisiaj wszyscy wiemy, jak wyglądają wybory, jak się je organizuje i że potrzebne jest duże zaplecze techniczno-materiałowe, a myśmy nie mieli wtedy niczego.

Skąd wiedzieliście jak prowadzić kampanię wyborczą? Jak się za to zabrać? Przecież nie mieliście żadnych wzorców, przez tyle lat wybory ograniczały się do wyboru jednej opcji politycznej - komunistów.
Sami to wymyślaliśmy. Konieczność i kolejność pewnych działań narzucała się sama. W sumie to było dobrze pomyślane, bo dało po prostu dobre efekty. Coś tam z Warszawy płynęło, niewielka pula materiałów plakatowych i ulotek, ale generalnie trzeba było większość produkować na miejscu. Własne materiały, a więc plakaty, ulotki instruujące jak się zachować w dniu wyborów. Co zrobić, żeby oddać dobry, własny i ważny głos i to się różnymi kanałami rozprowadzało.

W materiałach propagandowych opozycji pojawiły się wezwania, żeby skreślać całą listę krajową, co to oznaczało?
Tak, albowiem w rozpędzie produkowania materiałów wyborczych to my pierwsi wydrukowaliśmy taką ulotkę z instrukcją jak głosować, na której cała krajowa lista wyborcza była przekreślona. Zrobił się straszny skandal. Ulotka dotarła bardzo szybko do naszej władzy, tj. „Solidarności”, ale i do władzy państwowej. Ta mimochodem oddała nam dużą przysługę, bo pokazała ją nazajutrz w telewizji, więc już nie trzeba było jej rozrzucać. Natomiast nasza władza nas ostro zbeształa, nie bez racji zresztą. Albowiem umowa przy „okrągłym stole” przewidywała, że wybory kontraktowe będą nie konfrontacyjne, czyli każdy głosuje na swoich.
Wybory odbywały się według dziwnej ordynacji, która trochę przypominała przedwojenną. Tzn. były listy poszczególne - jedna należała do opozycji, druga partii „sojuszniczych” (PZPR, ZSL, SD), plus bezpartyjni kandydaci obozu rządzącego. Oprócz tego, najważniejsze figury w państwie startowały z osobnej listy, która nazywała się listą krajową. I na niej było kilkadziesiąt najważniejszych w Polsce nazwisk. Nasza propozycja polegała na tym, żeby całą listę krajową skreślić. Dość nieoczekiwanie stało się tak, że lista krajowa przepadła w wyborach niemal w całości i to był dla władzy bodaj największy szok. Oczywiście wynik wyborów też nie był bardzo przyjemny, ale to by się dało jeszcze jakoś strawić, bo przecież pula miejsc do Sejmu była i tak z góry reglamentowana - my 35%, oni resztę. Więc większość i tak sobie z góry zapewnili. Inaczej było w wyborach do Senatu. Te faktycznie były wolne i tu zgarnęliśmy niemal wszystko.

Może zatrzymajmy się na chwilę jeszcze przy Siennej. To było centrum?
Tak, w KiK-u było centrum. Oni mieli bezpośredni kontakt z Warszawą.

A ośrodek przy ul. Manifestu jak Pan by określił? Jako wykonawczy? Techniczny?
Ośrodek wykonawczy, zajmujący się bezpośrednio robieniem kampanii wyborczej, agitacyjnej. Mieliśmy sprawić, aby ludzie poszli na wybory i oddali głos na „Solidarność”. Punkt przy Manifestu obejmował nasz rejon - Kraków-Śródmieście. Pozostałe dwa okręgi miały swoje. Szefem jednego był prof. Zygmunt Kolenda, drugiego Zbyszek Ferczyk. Każdy sobie potem radził jak mógł. Myśmy byli o tyle w dobrej sytuacji, że koledzy z Instytutu Fizyki UJ dostarczyli nam dwa komputery. To było wtedy nowością absolutną. Zostały one zainstalowane wraz obsługą, ale dla bezpieczeństwa, nie przy Manifestu tylko w innym nieodległym miejscu, do którego dostęp miały tylko dwie osoby - ja i łącznik. Ten, gdy wybory się już skończyły, przekazywał ich wyniki z poszczególnych lokali wyborczych dostarczane przez naszych mężów zaufania. Były to już oficjalne, gotowe listy. Ta powściągliwość wynikała może z nie do końca uzasadnionej ostrożności, ale też i pewnej świadomości, a u niektórych pamięci, jak wyglądały pierwsze po wojnie wybory w 1947 r. i jak wówczas rozprawiono się z opozycją.
Po prostu baliśmy się prowokacji i wręcz ataku fizycznego. W związku z tym kolega przyprowadził grupę karateków z AWF-u, którzy w razie ataku mieli stawić opór. Tak to wyglądało. Trochę wiało grozą jak się o tym myślało, co to będzie w nocy, co będzie rano po wyborach. Dlatego to centrum obliczeniowe było tak zakonspirowane, żeby go nie dopadli.

A jak wyglądały spotkania waszych kandydatów z wyborcami. Były zadawane pytania? O co pytano?
Pamiętam, że spotkania odbywały się na ogół w przyjaznej atmosferze, jakkolwiek wieś bywa zawsze nieufna w stosunku do miasta. W związku z tym nasi kandydaci, którzy tam przyjeżdżali, czasami musieli się dobrze nagimnastykować, żeby zacząć nadawać na tej samej fali. No bo jak przyjechał jakiś profesor, uczony z Krakowa i zaczął wykład na temat demokracji, to było mu trudno. Oni się interesowali sprawami konkretnymi, tzn. jak to będzie po tych wyborach? To co my zyskamy? Co się zmieni na lepsze? Ale ogólnie nasi kandydaci radzili sobie nie najgorzej. Te spotkania odbywały się co tydzień, wtedy, kiedy ludzie na wsi mają wolne, czyli w niedziele, najczęściej po mszy w sali parafialnej albo w domu ludowym jak był otwarty. W każdym razie te wszystkie działania dały efekt, bo wieś, wbrew oczekiwaniom władzy, w większości też głosowała na kandydatów opozycyjnych.

A jak było z dostępem do mediów?
Zacząć trzeba od tego, że pojawiła się „Gazeta Wyborcza”, która docierała i do nas, choć tylko w niewielkich ilościach. Ale to była jakaś informacja na bieżąco, co się w kraju dzieje. W telewizji i radiu dla opozycji przeznaczono tzw. okienka wyborcze. Nie było ich wiele i były otwarte na krótko, ale nasi kandydaci mogli się zaprezentować. W związku z ograniczonym dostępem do mediów bardzo dużą rolę odegrały plakaty. Plakatowanie to była cała operacja, w którą zaangażowanych było bardzo dużo osób. Można też powiedzieć, że trwała wtedy wojna plakatowa - zaklejanie i zdzieranie wzajemne plakatów - przez naszych ludzi i tych z partii, zwłaszcza ostatniej nocy przed dniem wyborów. Te plakaty i informatory odnosiły skutek. Ale trzeba było tego naprodukować mnóstwo. Gdyby nie samorzutna ofiarność ludzi i ich zdolności operacyjne: zdobycie papieru, farb i podobnych materiałów, druku, a później zbudowanie całych sieci kolportażowych, to byśmy wiele nie zwojowali w tych warunkach.

Kto drukował? Podziemne drukarnie?
Podziemne drukarnie, ale też wiele państwowych drukarni. Przecież tam też była „Solidarność”, więc część plakatów i innych druków była bardzo profesjonalna, a część drukowano metodą chałupniczą, na powielaczu, itp.

We wspomnieniach osób z MKO pojawia się słowo „drużyna”, na określenie ludzi z Manifestu. Co się stało z tą „drużyną” po wyborach?
Każdy wrócił do swojego naturalnego miejsca i środowiska, do swoich zajęć. Ale w następną niedzielę, już po wyborczym sukcesie, spotkaliśmy się niemal w komplecie w Parku Białoprądnickim. Było to miłe, przyjacielskie spotkanie, podczas którego wszyscy obecni otrzymali dyplom z podziękowaniem. Opatrzony był on mottem, zaczerpniętym z medalu, jaki otrzymywali ochotnicy w wojnie 1920 r.: „STANĘLI W POTRZEBIE”.

Gdyby mógł Pan powiedzieć, co z dzisiejszej perspektywy można było zrobić inaczej i co zostało zmarnowane?
To opowiem, jak wyglądał mój dzień 5 czerwca. Godzina 6. Jest już po wszystkim. Wybory się skończyły, znamy wyniki, mogliśmy już nawet pogratulować niektórym wygranym, którzy nas odwiedzili, np. Jurkowi Zdradzie. Lokal jest pusty, ja stoję na balkonie i spoglądam na miasto budzące się do życia w ten pogodny czerwcowy poranek. I myślę, co się będzie dalej działo? Jak teraz będzie wyglądała Polska? Pojechałem do domu, bo trzeba było się jednak przespać i jakoś ogarnąć, ale wczesnym popołudniem wróciłem do miasta, żeby zobaczyć, co się dzieje. A tymczasem w centrum nic się nie dzieje. Życie toczy się nadal powolnym, leniwym niedzielnym nurtem. Dotarłem do Rynku, a tam u wylotu ul. Siennej stała jakaś grupka żywo dyskutujących ludzi. Wśród nich sterczała głowa Mietka Gila, więc zaciekawiony dołączyłem. Wszyscy stawiali to samo pytanie, które i ja sobie stawiałem: Mietek, no to, co robimy? Wszyscy oczekiwali odpowiedzi, wskazującej na jakąś formę aktywności, okazania radości zbiorowej. A tymczasem Mietek mówi: przed kwadransem rozmawiałem z Kuroniem, który powiedział „zachować pełen spokój”. Innymi słowy znany dobrze skądinąd tekst: „Polacy nic się nie stało”. I to był moment, jedyny moment w tym długotrwałym procesie, który nazwałbym przynajmniej potencjalnym momentem rewolucyjnym. Wtedy można było wyjść, zamanifestować, okazać radość, ale też siłę. No, ale wiadomo, władza wyższa była ostrożna i pewnie słusznie. Obawiano się, że dojdzie do jakiejś awantury i cały wynik wyborczy przepadnie.

Czyli jednak baliście się, że władza upomni się o swoje, że wybory zostaną unieważnione, wyjdzie wojsko i zacznie zamykać ludzi?
Tak. Ale wyniki były nam znane zaraz po zamknięciu urn wyborczych. Mieliśmy policzone wszystko dokładnie, a inni też sobie jakoś radzili. Wiedziano, że w moim okręgu wszyscy weszli, że Mietek Gil miał najlepszy chyba wynik w Polsce, że jest się z czego cieszyć. No, ale właśnie, jednak ta ostrożność i jednak dyscyplina wywołana podporządkowaniem się władzom odgórnym nakazywała, żeby posłuchać, iść do domu i spokojnie się radować, ale bez żadnych wielkich wstrząsów, bo to może zepsuć cały sukces. Trzeba pamiętać przecież, że są to czasy, kiedy w swoich granicach mamy żołnierzy sowieckich i oni nawet nie musieliby wkraczać. Wydarzenia Października ’56 to było pewne doświadczenie, które mieliśmy zakodowane. Wiedzieliśmy, że z Armią Czerwoną raczej się nie żartuje.

Dzisiaj ocena wyborów kontraktowych jest skrajnie różna. Co tak naprawdę podzieliło ludzi w ich ocenie?
Podzieliło to, że były one kontraktowe. Że już z góry był zawarty kompromis z władzą, a my mieliśmy tylko go potwierdzić odpowiednim zachowaniem w czasie wyborów- to po pierwsze. A po drugie, byli jednak tacy ludzie, którzy myśleli tak jak ja, że wybory już za nami, ale teraz jest potrzebny jakiś akt publicznej demonstracji i okazania, że uważamy się za zwycięzców. I tego zabrakło. No i potem już ten kompromis dalej postępował. Dał efekty takie jakie dał, ale skutki, zwłaszcza dla ludzi bardzo zaangażowanych, bardzo radykalnych były niekiedy opłakane. Znam takie osoby, bardzo czynne również w stanie wojennym, które w późniejszych latach pozostawały bez środków do życia. I dawni przywódcy solidarnościowi w ogóle tym się nie interesowali. Dlatego też wydaje się mocno wątpliwy pomysł ogłoszenia teraz 4 Czerwca świętem narodowym. Data ta nie wzbudzi już bowiem żadnych emocji niezbędnych do prawdziwego świętowania.

Rozmawia dr Elżbieta Pietrzyk-Dąbrowska,Oddział IPN w Krakowie

Wywiad ukazał się w publikacji Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie dołączonej do Dziennika Polskiego pt. "Musimy wygrać".

od 7 lat
Wideo

Znaleziono ślady ptasiej grypy w Teksasie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: 35. rocznica wyborów kontraktowych. Czas obywatelskiego zbratania - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski