MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Aktor - czŁowiek bezradny, czŁowiek obdarowany

Redakcja
"OD GUSTAWA-KONRADA DO… ANTKA BORYNY" - fragment wywiadu-rzeki

Ignacy Gogolewski

OD GUSTAWA-KONRADA DO… ANTKA BORYNY
Rozmawia Jolanta Ciosek
PIW
Warszawa 2008.
Ignacy Gogolewski: Jestem jedynakiem. Jedynak to osoba w jakiś sposób dotknięta kompleksem, szczególnym egotyzmem, nad którym przez całe moje świadome życie staram się zapanować. Pomaga mi w tym trzeźwa obserwacja wybujałych egocentryzmów znacznej części naszego środowiska. Te artystyczne zawody tworzą niesłychane indywidua - obserwuję je i rejestruję, w jakiej mierze i ja nie jestem wolny od grzechu pychy. Jolanta Ciosek: Czy ten egotyzm uważa Pan za rodzaj wynaturzenia?
- Nie wydaje mi się, żeby aż tak… Nieraz wręcz się w nim utwierdzam, mówiąc sobie: "Jesteś artystą, masz do tego prawo". Czasami jednak mam sobie za złe podporządkowywanie wszystkich spraw tego świata mojej osobie. (…)
- Lubi Pan, tak nieco ekshibicjonistycznie, wcielać się w siebie?
- My, aktorzy, wciąż sobie zadajemy tematy: zdradzanego męża, niegodziwego ojca, czułego kochanka, zimnego drania, itp. I przerabiamy je. Tak, jak się to robi w pewnych ćwiczeniach psychoterapeutycznych. Pracujemy na żywym materiale emocjonalnym. Ale zawodowy aktor po takim "seansie" wraca zawsze do życiowej normy.
- A szczerość?
- Ja się zatracam, ale na chwilę. Ja tworzę w roli mój punkt emocjonalny. W roli! Ale tworzę też do roli dystans.
- Czy ta konieczność ciągłego oddawania swoich emocji roli, postaci, nie powoduje, że aktor te emocje w samym sobie wytraca?
- To regeneruje w aktorze człowieka. Bo rolę się gra, by coś ukryć i zarazem zademonstrować.
- Czy znaczy to, że odreagowuje Pan na scenie swoje konflikty i kompleksy?
- To też. I to mnie rozgrzesza. I to mnie rozluźnia… Bo ja już tyle "nienawidziłem", tyle "napłakałem" albo tyle "naubliżałem", że tu, w życiu, już nie będę nienawidził. Bo ja to wszystko odegrałem. (…)
- Doświadczył Pan kiedyś oczyszczającej siły swojej sztuki?
- Owszem, właśnie dlatego chciałbym, aby rozmowa nasza dodała otuchy tym, którzy szczerze uprawiają lub w przyszłości chcieliby uprawiać ten zawód, i tym, którzy trwają w wierze, wbrew zewnętrznym okolicznościom, w terapeutyczną moc sztuki teatru. Chciałbym, żeby spojrzeli na mnie, jak na człowieka, który czasem jest bezradny, który czasem błądził, ale którego natura obdarzyła czymś, co nie każdy ma, a co upoważniło go do tego, żeby przez pięćdziesiąt lat wykonywał ten niezwykły zawód - do końca nienazwany, do końca nieokreślony i właściwie utrwalający się jedynie we wspomnieniach współczesnych.
- Czy przez tych całkiem współczesnych jest Pan rozpoznawany?
- Byłem dziś na spacerze z moim psem Brando, przy budowie Północnej Bramy, przy "Ibisie". Pracował tam młody chłopak, zagadnął grzecznie: "Proszę mi wybaczyć, ale zdaje się, że ja pana widziałem w telewizji". "Zgadł pan, pewnie widział mnie pan wiele razy, tylko nie zawsze mnie pan rozpoznawał. Ale, na wszelki wypadek to się panu przedstawię - Ignacy Gogolewski". "Hm. A Antek Boryna to pan?". "Tak, to było 30 lat temu, więc pan, że tak powiem, był wtedy dopiero w projekcie". Nie ma co ukrywać, dla każdego aktora jest przyjemne, jeżeli jego twarz kojarzona jest w kolejnym pokoleniu.
- Zapewne ciężko jest pogodzić się z coraz rzadszymi wokół uśmiechami komuś, kogo przez lata otaczał splendor popularności?
- Tak, tak… Proszę tylko przypomnieć sobie "Bulwar Zachodzącego Słońca" i Glorię Swanson. W scenie aresztowania oświetlono ją reflektorami, a ona schodziła szczęśliwa, że znów zwrócono na nią uwagę!
- Czy to znaczy, że bakcyl sławy zapada głęboko; pozostaje na całe życie?
- Do grobowej deski. I nieznana jest etiologia tej choroby. Aktorstwo to jest całkowicie niedocieczony naukowo zawód. Teoretycy teatru rozprawiają o estetykach, o stylach i konwencjach gry, aktorzy o technikach dochodzenia do rezultatu w tej czy innej roli, o sztuce inscenizacji - reżyserzy, o fenomenie zespołów teatralnych - ich dyrektorzy, ale nie ma nikogo, kto by precyzyjnie scharakteryzował impulsy, jakie zachodzą u człowieka uprawiającego zawód aktora. W związku z tym krąży kilka banalnych stwierdzeń: że kabotyni, że aktor do grania, jak pewna część ciała do czegoś innego - takie ględzenie. A to jest tajemniczy zawód; Świderski mówił, że trzeba by było dwa razy się urodzić i dwa razy umrzeć, żeby go zgłębić, bo jest głęboki jak studnia Proroków, sytuujący jego adeptów między profesją psychiatry a powołaniem księdza. Jest przesycony głębokim humanizmem, bo nakazuje aktorowi wskazywać na zasady właściwego postępowania, mimo że on sam w swoim życiu postępuje niekoniecznie tak, jak przystało bohaterom jego opowieści. To wspaniały zawód, który umożliwił mi publiczne wygłoszenie cudzych, pięknych tekstów, i również wypowiedzenie moich spostrzeżeń, moich wątpliwości, moich kompleksów (…).
- Identyfikuje Pan siebie z rolą?
- Tak, zawsze. Zawsze staram się odnajdywać w postaci swoje płaszczyzny, które są tożsame z rolą. "Boże, zdejm z mego serca jaskółczy niepokój" - mówiąc tekstem Kordiana, mówiłem jednocześnie sobą, swoimi niepokojami.
- Potrafi się Pan utożsamiać z postaciami nawet tak wyzbytymi cech człowieczeństwa, jak choćby Twardosz z "Dożywocia", jedna z wybitniejszych Pańskich kreacji?
- Oczywiście. Przecież istnieje we mnie płaszczyzna pewnej kalkulacji, może nie na miarę Twardosza, ale na miarę człowieka, któremu przyszło żyć w bardzo ograniczonych warunkach materialnych. Przecież moje pokolenie część swego życia przepracowało społecznie, nie uzyskując po 89 roku żadnej rekompensaty. Gdybym więc nie kalkulował, nie miałbym gdzie mieszkać w momencie, gdy koniecznością stało się wyprowadzenie z trzeciego piętra przy Rynku Starego Miasta. Skąd wziąłbym 250 tys. na mieszkanie? Pani chce, żebym nie kalkulował takiej sumy? Musiałem wszystko przemyśleć, pokonać progi dziesiątków urzędów, złożyć sterty pism, by dawne mieszkanie wykupić, uzyskać osiemdziesięcioprocentową ulgę, następnie sprzedać je i szybko kupić locum na pierwszym piętrze, nieopodal Nowego Miasta, gdzie o własnych siłach mogę zejść na spacer z psem, wtaszczyć bagaż itp. Czy to nie kalkulacja? (…)
- Kalkulował Pan swoją karierę?
- Finansową tak i wielokrotnie "popłynąłem". Nie mam głowy do interesów. Za to nigdy nie kalkulowałem, u kogo opłaca się zagrać, jaka rola może mnie uskrzydlić… Nie zabiegałem o nie - same przychodziły. Czasami jedna czy druga przeszły koło nosa i musiałem się z tym pogodzić. Z paru ról zrezygnowałem i teraz, z perspektywy lat, widzę, że niesłusznie. Ale, że byłem aktorem wziętym, poszukiwanym, zagrałem wiele. Tak więc, jedna rola więcej czy mniej… Dawno temu krawiec z Teatru Narodowego, pan Moszkowicz, biorąc ze mnie miarę do kolejnego kostiumu powiedział: "Ależ pan, panie Gogolewski, napsuł tej literatury - i znowu przygotowuje się Pan do następnej premiery!". Czy to nie piękne? To właśnie ci ludzie z zaplecza tworzą coś, co jest nieuchwytne, a w teatrze niezbędne - atmosferę. A` propos. Przytoczę autentyczny telegram do Zdzisława Maklakiewicza: "Angażuję. Stop. Hanuszkiewicz". I odpowiedź: "Gratuluję. Stop. Maklakiewicz". Po roku "grzania ławy" przyszedł Maklak do Hanuszkiewicza z żalem: "Po co pan mnie angażował, skoro mnie nie obsadza?" - "Ja nie angażowałem pana po to, żeby obsadzać, tylko po to, żeby pan robił atmosferę w bufecie" (…).
- Wspomina Pan ludzi zza kulis, tych z zaplecza sceny. W swoim życiu zawodowym i Pan "grał" na zapleczu szeroko pojętej sceny: jako dyrektor teatrów, reżyser, działacz ZASP-u. Które z tych ról chce Pan kontynuować?
- Parę lat temu zadałem sobie pytanie: "Co robiłem w dotychczasowym życiu artystycznym najlepiej?". Odpowiedziałem sobie: "Najlepiej uprawiałem aktorstwo". I przy tym pozostałem. Czasem ktoś powie: "A nie chciałby pan coś wyreżyserować?". - "Nie, dziękuję bardzo." Jeszcze niedawno mnie pytali: "A może objąłby pan teatr?". - "Nie, dziękuję bardzo, ja nie lubię chodzić z ręką "po prośbie"
- Na reżyserowanie brak już Panu sił?
- Wedle oceny pani doktor Ewy Ziółkowskiej zawał mi jeszcze nie grozi. Ale raz na trzy miesiące składam wizytę, robię EKG - jestem pod ścisłą kontrolą. W zamian za to słyszę: "Proszę się nie martwić, biologicznie to jeszcze Panu daleko do siedemdziesięciu pięciu lat". Z gabinetu dr Ziółkowskiej wychodzę młodszy, a z gabinetu dr. Pietrzyka, ortopedy, zdrowszy.
- Czy sądzi Pan, że tę dobrą kondycję może zawdzięczać także aktorskiemu treningowi?
- Teatr może być terapią, jeśli jest uprawiany z myślą o dobru odbiorcy, widza. Jeśli spektakl jest właściwie rozumiany i przyjmowany, to wzbudza u odbiorcy refleksję na temat samego siebie. "Jeśli zrozumiesz postać, to zbliżysz się do zrozumienia własnego ja." Pośrednikiem, służącym temu celowi, jest aktor - stąd odwieczna dyskusja na temat jego statusu. Porównywano go z błaznem - jeśli w znaczeniu mądrości, przenikliwości tego kogoś, kto zdziera maski - to zgoda. Taki błazen królewski. A jeśli w znaczeniu "sztukmistrz", "kuglarz", "wesołek" - to temu całym swoim artystycznym życiem staram się zaprzeczyć. A mówiąc o tej terapii przez sztukę jeszcze bardziej serio: mój Laurenty z "Na czworakach" Różewicza wyleczył mi kręgosłup. Wcześniej miałem różnego rodzaju zabiegi: podwieszanie, masaże, bicze, punkcje i takie różne historie - to mi nic nie pomagało. A chodzenie na czworakach zalecone przez Kutza na okres czterdziestu prób przywróciło mi, że tak powiem, równowagę w kręgosłupie (…).
- Nowoczesność środków aktorskich użytych do budowania roli Laurentego: synteza, skrót, dystans, ironia, forma, zaszokowały tych, dla których był Pan uosobieniem aktorstwa tradycyjnego, psychologicznego.
- Mnie się wydaje, że zadziałały trzy elementy: kunszt literacki, doświadczenie reżysera i młodość siedemdziesięcioletniego aktora. Ten problem, mojego wieku i lat bohatera, był powodem pytania, które zadałem autorowi: "Czy moja interpretacja ma iść w stronę zniedołężnienia?". Różewicz odpowiedział pytaniem: "A ile ma pan lat?". Przyznałem, że dobiegam siedemdziesiątki. - "To jest pan w sam raz". Często nam się wydaje, że musimy postać zaopatrywać w wiele dolegliwości, a zapominamy, że sami już je mamy. Najbardziej dosadnie zrecenzował tę moją rolę Kazio Kutz na popremierowym bankiecie: "No, cieszę się z sukcesu, a najbardziej, że wyciągnęliśmy tego krupnioka Gogolewskiego, odsmażyliśmy, i teraz jest całkiem do zjedzenia". Przyznam się, że sam siebie nie podejrzewałem o taką metamorfozę. Kutz uważał, że moje wieloletnie doświadczenia z romantycznych ról należy wykorzystać. Umieścił mnie jedynie w innym kontekście i przez to stworzył nową artystyczną jakość. Dał mi np. zadanie, żebym monolog Laurentego "zagrał Kordianem". I kiedy unosiłem się nad sceną jako Różewiczowski Kordian, opadały mi spodnie.
- Pański Laurenty, zalecający się do młodości, spowodował, że na scenie zobaczyliśmy Pana jako pełnego wigoru młodzieńca. Gdzie leży tajemnica Pańskich metamorfoz?
- Gdyby szukać źródła "młodości" tego przekwalifikowanego na nowoczesność aktora, musiałbym sięgnąć do powiedzenia mojego profesora Aleksandra Zelwerowicza, który w takich kazaniach, które przekazywał kolejnym rocznikom dyplomantów szkoły teatralnej, mówił: "Nie możecie stracić w sobie dziecięcej naiwności". Jest też takie powiedzenie, które dobrze określa zawód aktora: "Trzeba mieć wrażliwość dziecka i odporność nosorożca". Mnie się wydaje, że tę dziecięcość, wrażliwość gdzieś wygrzebałem, a nosorożcem jestem z metryki. Poza tym, widzi pani, to jest tak, jak ze starym mężczyzną, który spotyka młodą, atrakcyjną kobietę. Ona tak na niego działa, że on młodnieje o dwadzieścia lat. Ja czegoś podobnego doznałem w zetknięciu z literaturą Różewicza.

Ignacy Gogolewski (1931)

Wybitny aktor teatralny, filmowy i telewizyjny (seriale "Chłopi", "Hrabina Cosel", "Stawka większa niż życie").

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski