Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anioł w podartych dżinsach

Redakcja
Fot. Metal Mind Productions
Fot. Metal Mind Productions
Kiedy był nastolatkiem, Cyganka powiedziała mu, że w dniu, kiedy skończy trzydzieści lat, zostanie sławnym człowiekiem. I rzeczywiście - w przededniu trzydziestych urodzin wszedł na scenę sopockiej Opery Leśnej i po raz pierwszy w życiu zaśpiewał z zespołem TSA. Dziś nie ma w Polsce fana rocka, który nie wiedziałby, kim jest Marek Piekarczyk.

Fot. Metal Mind Productions

Noclegi u dominikanów

Kiedy w marcu 1968 roku w Krakowie wybuchły studenckie protesty, uczył się w liceum. Aby okazać solidarność ze starszymi kolegami, zapuścił długie włosy. Natychmiast zaczęto go wytykać palcami, wyrzucać za drzwi, wysyłać do dyrektora. Jeszcze bardziej zaciął się w swym uporze. Przełomem okazało się spotkanie z hipisowskim rzeźbiarzem zwanym "Prorokiem", który zaraził go ideami ruchu dzieci kwiatów.
- Zacząłem się ubierać bardzo kolorowo - wspomina Marek Piekarczyk. - Nosiłem długi, wyciągnięty sweter, starą, skórzaną kurtkę i wytarte dżinsy. Na oryginalne wranglery musiałem oszczędzać aż cztery lata. Miałem też ręcznie szyte dżinsy z namiotowego płótna, które sprezentowały mi znajome dziewczyny. Każde spodnie musiały sprawiać wrażenie zużytych - im miały więcej łat, tym lepiej. Wstyd było chodzić w nowych. Modne były także wielobarwne koraliki i haftowane torby, tzw. taśki, w których nosiło się chleb, mleko czy fujarkę. Na piersiach miałem zawsze duży drewniany krzyż.
Krakowscy hipisi spotykali się na Rynku Głównym pod pomnikiem Adama Mickiewicza. Z miesiąca na miesiąc przybywało ich coraz więcej. Byli wśród nich tacy, których fascynowały idee wolności, miłości i pokoju oraz tacy, którzy bardziej interesowali się wolną miłością i narkotykowymi eksperymentami. Sięgano więc po kupowane na wyłudzone recepty leki psychotropowe, a potem zabójczy "kompot" ze słomy makowej. Piekarczyka nie interesowały używki. Nie ćpał, nie pił alkoholu, nie uprawiał przypadkowego seksu. Dlatego szybko dorobił się pseudonimu "Anioł". Wraz z przyjaciółmi założył małą komunę, w której obowiązywały wyznaczone przez niego surowe zasady moralne. Wynikało to z faktu, iż w Polsce ruch hipisowski miał wyraźnie chrześcijański ryt.
- W krakowskim klasztorze Dominikanów działała wspólnota pod nazwą "Beczka" - wyjaśnia Piekarczyk. - Należało do niej wielu hipisów. Często przychodziliśmy do klasztoru, gdzie nas dokarmiano, gdzie nocowaliśmy. Pewnego razu jakiś misjonarz przywiózł z zagranicy płytę z muzyką do musicalu "Jesus Christ Superstar" i słuchaliśmy jej wspólnie z zakonnikami. Były też coroczne pielgrzymki do Częstochowy, połączone ze zlotami hipisów na Jasnej Górze. Nigdy jednak tam nie dotarłem, bo za każdym razem milicja mnie zwijała, kiedy tylko zakładałem plecak.
Zatargi hipisów z milicją nie należały do rzadkości - często zdarzało się, że długowłosi kontestatorzy trafiali za kratki na 48 godzin. Śpiewali wtedy w celach na cały głos "Hare Kriszna", doprowadzając milicjantów do szału. Niektórych strzyżono na siłę, innych bito bez powodu. Przyszły wokalista TSA oberwał za to, że powiedział do funkcjonariuszy MO "panowie policjanci".
Jeszcze większym problemem była dla hipisów służba wojskowa.
- Jestem pacyfistą od... urodzenia - śmieje się Piekarczyk. - Nie potrafię się bić. Nawet nie umiałem synowi spuścić lania, jak był mały i coś przeskrobał. Nie znoszę przemocy. Udało mi się wywinąć od wojska dzięki pomocy znajomych lekarzy, którzy odpłacili mi się w ten sposób za wykonanie dekoracji do prowadzonego przez nich kabaretu. Niestety, kilku kumpli wcielono do armii na siłę. Potem jeden się zastrzelił, drugi powiesił, a trzeci zachorował na schizofrenię i po zwolnieniu do domu też popełnił samobójstwo.
Ponieważ dzieci kwiaty nadzwyczaj ceniły sobie wolność, trudno był im wprząc się w kierat codziennej pracy. Wielu z nich imało się różnych dorywczych zajęć. Przyszły wokalista TSA pobił chyba rekord - wykonywał aż 45 różnych zawodów!
- Wszystko przez to, że byłem długowłosy i nie mogłem nigdzie znaleźć stałej pracy - podkreśla. - Polska Ludowa nie chciała dać pracy brudnemu hipisowi. Poza tym nigdy nie należałem do żadnej organizacji. Kiedy po maturze zostałem pomocnikiem magazyniera w centrali spożywczej - byłem jej jedynym pracownikiem, który nie pił wódy ani nie należał do ORMO. Z tego powodu uważali mnie za kapusia! Długo tam nie popracowałem. Musiałem jednak coś jeść. Zatrudniałem się więc u rolników do pracy na polach, przy budowie domów, robiłem ceramikę, malowałem obrazy... Ciągle uczyłem się czegoś nowego.

Komandosi przed akcją

Zaczął śpiewać, kiedy skończył osiemnastkę. Mimo że inni koledzy grali na weselach, aby zarobić na życie, on brał gitarę i ruszał autostopem w Polskę. Potem można go było spotkać na rynkach różnych miast, gdzie malował obrazki i śpiewał piosenki. Z czasem zaczął wykonywać również swoje utwory.
- Był to dla mnie najlepszy sposób na wyrażanie własnych emocji - twierdzi. - Nigdy nie robiłem niczego, aby się przypodobać innym. Kumple śpiewali słodkie pioseneczki, aby zwrócić uwagę dziewczyn, a ja - nie. Pierwszy tekst, który napisałem, to był protest song przeciw wycinaniu drzew. Śpiewałem też o konieczności bycia sobą, o zagubieniu w tłumie albo o zabijaniu dzikich zwierząt na futra.
Pod koniec lat 70. występował już w zespole - Sektor A. Ponieważ muzycy dysponowali ubogim sprzętem, śpiewał na jednym wzmacniaczu z gitarzystą. Aby go usłyszano, musiał wrzeszczeć tak głośno, aby przekrzyczeć dźwięki instrumentu. Koledzy kpili z niego i robili zakłady, kiedy straci głos. Tymczasem stało się inaczej - Piekarczyk wyrobił sobie niesamowicie mocny wokal, który okazał się idealny do śpiewania mocnego rocka.
W zamian za użyczanie sprzętu Sektor A musiał reprezentować dom kultury, w którym miał próby, na ogólnopolskim przeglądzie piosenki. Podczas uroczystego koncertu w Nysie jako gwiazda wystąpił zespół Tajne Stowarzysze- nie A. Piekarczykowi od razu spodobała się ich muzyka. Kiedy ponownie spotkali się w 1981 roku na festiwalu w Jarocinie, wiedział, że ich drogi nie skrzyżowały się przypadkowo.
- Przed koncertami wszyscy wykonawcy przechadzali się wśród publiczności i puszyli jak gwiazdy, a muzycy z TSA (skrócili już wtedy swoją nazwę) siedzieli cicho w garderobie, skupieni, skoncentrowani, czyścili gitary jak... oddział komandosów przed akcją - śmieje się. - Gdy potem wyskoczyli na scenę z rozpuszczonymi włosami, w podartych dżinsach, z nagimi torsami i wykonując szalone tańce, zaczęli naparzać w gitary jak wariaci - ludzie oszaleli.
Dołączenie Piekarczyka do TSA zaproponował Jacek Sylwin, ówczesny współorganizator jarocińskiego festiwalu. Pierwszy wspólny koncert czwórki muzyków odbył się już tego samego lata w Operze Leśnej w Sopocie podczas innej rockowej imprezy - "Pop Session".
- Pojechałem tam autostopem - wspomina. - Dzień był bardzo upalny i duszny. Kiedy muzycy pojawili się na estradzie i przywalili w gitary - nastąpiło oberwanie chmury. Ściana deszczu lunęła na Sopot i obudziła widownię, która zerwała się z miejsc i zaczęła szaleć. Ponieważ nie zdążyliśmy opracować żadnych wspólnych numerów, miałem w czasie koncertu tylko wyjść na scenę i ukłonić się. Poprosiłem jednak kolegów, żeby zagrali jakiegoś bluesa, a ja coś zaimprowizuję. I tak też się stało - wykonaliśmy wspólnie "Trzy zapałki", nasz późniejszy wielki przebój.
Wszystko to działo się w przeddzień trzydziestych urodzin Piekarczyka. W ten sposób spełniła się przepowiednia pewnej Cyganki, która powiedziała mu dwanaście lat wcześniej, że w dniu, kiedy skończy trzydziestkę - zostanie uwielbianym przez tłumy artystą.

W metalowym piekle

Ogromny sukces debiutu TSA sprawił, że o zespole zrobiło się głośno w całej Polsce. Jedna z trzech działających wówczas państwowych firm fonograficznych - Tonpress - zaprosiła muzyków do studia, żeby zarejestrowali dwa utwory. Niestety, ówcześni realizatorzy dźwięku, przyzwyczajeni do nagrywania Rodowicz i Krawczyka, nie wiedzieli, jak sobie poradzić z szalejącymi hipisami. Nagrania wypadły koszmarnie. To sprawiło, że wydawca postanowił zarejestrować muzykę TSA na koncercie.
- Zafundowano nam specjalny koncert w krakowskim Teatrze STU - mówi Piekarczyk. - Scena stała pośrodku jak ring, a wokół nas publiczność - jakieś trzysta osób. Zagraliśmy cztery koncerty, z których wybrano najlepsze fragmenty. Narzuciliśmy takie tempo realizatorom, że nie mieli czasu niczego popsuć. Niestety, byłem wtedy chory na zapalenie krtani. Chociaż nie wolno mi było mówić przez dwa tygodnie - postanowiłem zaśpiewać. Dlatego tamte nagrania nie odzwierciedlają moich ówczesnych możliwości wokalnych. Tak naprawdę miałem wtedy wyższy i jaśniejszy głos. Na poczekaniu musiałem zmienić wszystkie linie wokalne w piosenkach. Jednak wyszło całkiem dobrze, bo udało się uchwycić klimat, który tworzyliśmy na koncertach.
Za sprawą przełomowych wydarzeń politycznych na początku lat 80. o Polsce zrobiło się głośno na Zachodzie. Zainteresowanie to postanowili wykorzystać szefowie tamtejszych wytwórni płytowych, próbując sprzedać u siebie kilka naszych najpopularniejszych zespołów rockowych. Los ten stał się udziałem TSA, których płytę "Spunk" wydała w Anglii wytwórnia Mega.
- Kiedy planowaliśmy zagrać próbny koncert w Berlinie Zachodnim, tylko trzech z nas otrzymało paszporty - irytuje się Piekarczyk. - Zaproponowano nam wtedy ucieczkę z kraju. "Dotrzyjcie tylko do Berlina Zachodniego" - usłyszeliśmy. - "Resztą już my się zajmiemy". Nie wyobrażaliśmy sobie jednak takiej sytuacji. Jestem Polakiem - wyrosłem w polskiej kulturze, posługuję się polskim językiem, nikt mnie lepiej nie zrozumie niż polski fan.
Przez kilka lat grupa TSA nie miała konkurencji na rynku ciężkiego rocka w Polsce. W połowie lat 80. dotarła jednak do naszego kraju moda na satanistyczny metal. Jego pierwszymi wykonawcami byli w Polsce członkowie zespołu Kat. Do dramatycznego spotkania obu zespołów doszło na festiwalu w Jarocinie w 1985 roku. Przez miasteczko defilowały dwie grupy fanów - jedni wrzeszczeli "TSA!", drudzy - "Kat!". Kulminacja antagonizmu nastąpiła wieczorem, kiedy najpierw zagrał Kat, a potem TSA.
Pierwszy zespół przedstawił demoniczne show, którego ważnym elementem była pantomima, podczas której młode dziewczyny przebrane za diablice ścinały głowę innej dziewczynie - przebranej za anioła. Publiczność przychylna Katowi szalała. Po zakończeniu występu grupy Piekarczyk wziął białe skrzydła anioła i wszedł na scenę. "Przyszedłem wyciągnąć was z tego piekła!" - wrzasnął do tłumu. "Zrobimy to za pomocą bluesa" - dodał, zapowiadając koncert Jana "Kyksa" Skrzeka, który miał zabawiać publiczność podczas przygotowań TSA do koncertu. "Kto nie lubi bluesa - na drzewo!" - zakończył stanowczo. Wrzawa ustała - z rozmieszczonych po bokach stadionu drzew powoli zaczęli schodzić kolejni fani. Kiedy przestraszony Skrzek wszedł na scenę, widownia przywitała go już z entuzjazmem.
TSA grał w okresie swej największej popularności po 50 koncertów miesięcznie. To szybko odbiło się na sytuacji zespołu. Zaczęły się konflikty, które podżegali ludzie z zewnątrz, zazdrośni o jego popularność. W rezultacie zmieniał się skład grupy, zawieszała ona działalność, a jej członkowie zamiast na estradzie, spotykali się w sądzie. Dopiero cztery lata temu TSA powróciło na estradę w oryginalnym składzie.
Wykorzystując wolny czas, wokalista zespołu chciał nagrać coś bardziej osobistego.
- Próbowałem z krakowskimi muzykami zrobić swoją solową płytę - wyjaśnia. - Zainwestowałem w przyjacielskie układy i nic z tego nie wyszło. Piosenki się zestarzały, a płyta się nie ukazała. W Krakowie jest wielu znakomitych muzyków, ale rozmieniają się na drobne. Grają w kilku różnych zespołach, zmieniają składy co tydzień. To nie służy dobremu graniu.
Dzisiaj Marek Piekarczyk, mimo ponad pięćdziesięciu lat na karku, jest w znakomitej formie. Wysoki, szczupły, nadal chodzi w wytartych dżinsach i nosi charakterystyczne długie włosy. A kiedy występuje - szaleje na scenie jakby czas stanął dla niego w miejscu ćwierć wieku temu. Prowadzi zdrowy tryb życia - nie je mięsa, nie pali, rzadko sięga po alkohol, jeśli już, to po dobre wino. Mieszka we własnym domu w Bochni.
- Z upływem czasu trochę zszarzałem, ale nadal wierzę w miłość, przyjaźń, uczciwość i honor - deklaruje. - Dzisiaj wrażliwi ludzie też odczuwają głód podobnych wartości. Jeśli ktoś nie wierzy w dobro i piękno - co warte jest jego życie?
Paweł Gzyl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski