MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Bicie, przesłuchanie i śmierć

Redakcja
Październik 1986. Śmierć na komisariacie milicji w Gdyni. Ofiarą jest 33-letni robotnik śp. Tadeusz Wądołowski. Historia w tamtych latach zwyczajna. Podobnych przypadków za czasów Jaruzelskiego i Kiszczaka znamy około pół setki, dzięki Komitetowi Helsińskiemu, który je zebrał oraz specjalnej komisji sejmowej, która je skrupulatnie, z pomocą najlepszych prawników, przebadała. O wielu innych pamiętać mogą tylko rodziny ofiar.

Jan Maria Rokita: LUKSUS WŁASNEGO ZDANIA

Historie te są dziś już tylko blaknącymi świadectwami nigdy nie rozliczonego czasu bezprawia. Ale czasem któraś z nich nagle staje znów na chwilę w centrum uwagi, jak właśnie stało się w tym przypadku. W ostatnich dniach media i politycy wypowiadali o nim stanowcze opinie, jedni ze smutkiem, inni z szyderstwem. Tyle że najczęściej i jedni i drudzy niewiele, albo zgoła niczego nie wiedząc o tamtych okolicznościach.

Nikt nigdy nie wyjaśnił , dlaczego w ogóle dwaj gdyńscy milicjanci o nazwiskach Mey i Renk, aresztowali Tadeusza Wądołowskiego. Twierdzili, że miał być zamieszany w kradzież kur z jakiegoś kurnika, ale ze spisanego na komisariacie nakazu osadzenia wynika, że w ogóle nie był poszukiwany przez milicję. Mey i Wądołowski znali się osobiście, więc Wądołowski musiał wiedzieć, że jeśli znajdzie się w tych rękach, nic dobrego nie będzie go czekać. Usiłował uciec, a schwytany nie zachowywał się potulnie. Już w drodze na komisariat milicjanci zaczęli go bić. Pewni własnej bezkarności nie usiłowali nawet ukrywać tego faktu w późniejszych zeznaniach, ale tylko minimalizowali skutki bicia. O tym, co działo się później na komisariacie, milicjanci zeznają w sposób sprzeczny.

Mey mówi, że nie zajmował się w ogóle zatrzymanym, bo musiał natychmiast opuścić komisariat na przeciąg czterech godzin. Renk twierdzi, że sprowadził aresztanta na "dołek”, gdzie "przeprowadził z nim rozmowę”. Ale inny milicjant – Dawidowicz, który tego dnia był dyżurnym komisariatu, zeznaje, że Renk i Mey wzięli wspólnie zatrzymanego na dwugodzinne przesłuchanie, po czym to właśnie Mey – ponoć nieobecny w tym czasie – odprowadzać miał aresztanta do celi. Pewne jest tylko jedno. Chwilę później milicjanci wezwali na komisariat pogotowie, a lekarka, która przyjechała, stwierdziła zgon. Obrażeń na ciele zmarłego nie badała, bo jak potem tłumaczyła: "nie jest medykiem sądowym”. Wiemy więc tylko tyle, że twarz zmarłego była zakrwawiona, a na ścianach i na posadzce celi były duże plamy krwi. I "smugowaty podłużny rozmaz krwi” na podłodze, taki, jaki zostaje, gdy ktoś przeciąga z miejsca na miejsce zakrwawione ciało.

Nie będzie zapewne zaskoczeniem to, że prokurator, po paru rutynowych czynnościach, zamknął sprawę, uznając, że Wądołowski umarł na… atak serca (!!!). Nie próbował nawet wyjaśnić sprzeczności zeznań milicjantów, do głowy mu nie przyszło sprawdzać, czy naprawdę i dokąd Mey opuszczał wtedy komisariat. Nie zapytał o notatkę z owej "rozmowy” z zatrzymanym, ani nawet nie oglądnął pomieszczenia, w którym się ona miała odbyć. Milicjantów przesłuchano rutynowo w dwa miesiące po zgonie, a sanitariuszy nie przesłuchano w ogóle. Zrozpaczonych rodziców ofiary zawiadomiono o śmierci syna ….pół roku później.

Ale najciekawsze jest postepowanie prokuratora z lekarzem-biegłym sądowym, który przeprowadził sekcję. Rok po tych zdarzeniach, pół roku po ostatecznym zamknięciu sprawy, ów lekarz – ni stąd ni z owąd – jeszcze dwukrotnie został przez prokuratora przesłuchany. Ten protokół pozostaje do dziś unikalnym świadectwem bezprawia. Lekarz sądowy oczywiście wie, że w takich sprawach musi iść ręka w rękę z milicją.

Ale jednak początkowo ma jakieś zawodowe wątpliwości. Mówi: "Obrzęk płuc i mózgu mógł być następstwem niewydolności krążenia”. Nie wiemy czy tylko upomniany, czy wprost zaszantażowany przez prokuratora, poprawia się jednak: " Prostuję, był następstwem niewydolności krążenia”. I już całkiem złamany dodaje: "Oświadczam, że uderzenia pałką milicyjną nie miały związku ze zgonem”. Nadmiernie pewni siebie milicjanci przyznali się nieopatrznie do bicia aresztanta, więc po dłuższym czasie, ktoś z góry zapewne, kazał po prostu sfabrykować twarde dowody ich niewinności. To też rzecz typowa dla tamtego czasu. Jeśli bijącemu milicjantowi zdarzyło się po prostu zabić, wtedy całe państwo stawało do jego obrony. Ta reguła była fundamentem władzy i bezkarności ludzi Kiszczaka.

Jak łatwo się domyślić, ani w PRL, ani w wolnej Polsce milicjantom włos z głowy nie spadł. Jeśli jednak w tej historii jest mimo wszystko coś nadzwyczajnego, to późniejsze dzieje prokuratora, który to ówczesne śledztwo tak właśnie poprowadził. Był nim bowiem Konrad Kornatowski, w wolnej Polsce awansowany na Komendanta Głównego Policji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski