MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Chotowskie niezwykłości

Redakcja
Po co jechać do Chotowej? Wieś - jak wieś: ani specjalnie duża, ani niczym szczególnym nie zapisana w historii ; nie wspominana przez bedekery i przewodniki po atrakcyjnych miejscach... Ale - zajrzeć tam nie zaszkodzi. Odkrywać bowiem uroki Chotowej można - po kawałku.

     Najpierw jest zawsze zalew, znany dobrze mieszkańcom nie tylko Dębicy, Pilzna czy Tarnowa. Urządzony został przed trzydziestu laty na Chotowskim Potoku przez dębicką Wytwórnię Urządzeń Chłodniczych. Sprytna to była inwestycja: wystarczyło przegrodzić nurt niedużą zastawką, by nazbierało się wody dość dla wypełnienia naturalnej, obszernej niecki terenowej. Powstał zalew, o tyle sprzyjający słodkiemu lenistwu, że otocza go najprawdziwsza piaszczysta plaża. Co prawda to teren zamknięty, ale teraz, w dobie kapitalizmu, i tam na zarobek patrzą, przeto gości psami nikt nie szczuje.
     Potem jest - również zawsze, kiedy ktoś zainteresować się zamierza Chotową dokładniej - kościół, a ściślej: Sanktuarium Matki Boskiej Chotowskiej, urządzone w grocie, wzniesionej czterdzieści lat temu opodal cudownego źródełka, którego zbawienną moc znano już w ubiegłym stuleciu. Dziś wyschłego, co jakiś czas jednak odżywającego: mieszkańcy Chotowej wróżą z pojawienia się wody dobre plony.
     Sam kościół, dominujący nad grotą, jest nowy, zbudowano go w latach osiemdziesiątych. Przedsionek, prowadzący do nawy, powstał z materiału, uzyskanego z rozbiórki kaplicy, postawionej pod koniec XIX wieku. W ściany świątyni wmurowano kamienie i urnę z ziemią, pochodzącą z miejsc martyrologii i walk Polaków podczas II wojny światowej - w głazy natomiast, rozlokowane przed kościołem, wmontowane zostały kawałki skał, zwiezione z miejsc szczególnych: m.in. z Góry Tabor, Kany Galilejskiej, Kilimandżaro, Nazaretu, Olimpu, Wezuwiusza. Na terenie plebańskim obejrzeć można jeszcze jedną ciekawostkę - miniskansen maszyn i narzędzi rolniczych oraz uli.
     Zalew i kościół to notowane w przewodnikach miejsca godne odwiedzenia. Ale Chotowa ma jeszcze coś, o czym przewodniki raczej już milczą, ale co jest frapujące niezmiernie. Tuż przy zalewie i wzniesionym na jego brzegu ośrodku wypoczynkowym, działa tartak. Zwykły, zdawałoby się, nieciekawy: drewniany budynek kryty półkolistym dachem z papy, wypełniony łoskotem diesla, napędzającego trak; słychać go z daleka. Tartak ten jednak - to rarytas rzadko spotykany; już nie w tym nawet rzecz, że tartakiem jest od niedawna (bo w istocie był to zawsze młyn), lecz - że tkwi w tym samym miejscu i pozostaje w rękach tej samej rodziny od lat ponad dwustu!
     Podobno na początku XVIII wieku w miejscu tym - w przysiółku Wolakówka - osiedlił się, przybyły z Wadowic, młynarz nazwiskiem Pasternak. Osiedlił - i zbudował wodny młyn, czerpiący energię do poruszania żaren z nurtu Chotowskiego, przegrodzonego jazem z drewna dębowego i grabowego. Młyn przechodził z ojca na syna aż do I wojny światowej, kiedy padł ofiarą pożaru. Tradycja urwała się nie na długo: w 1918 roku młyn został odbudowany i pracował do lat PRL-u, dopóki walczący z "prywatną inicjatywą" urzędnicy nie odebrali właścicielowi - Janowi Pasternakowi - koncesji na produkcję mąki.
     Pasternak się nie poddał. Odstawił młyńskie urządzenia, ściągnął kryty gontem dwuspadowy dach, zainstalował trak i przykrył go półkolistym sklepieniem. I po dawnemu korzystał z siły Chotowskiego - aż działkę powyżej kupiła wytwórnia z Dębicy, i zapragnęła urządzić sobie kąpielisko. To, co jest turystycznym atutem ośrodka i wsi, stało się przekleństwem właściciela tartaku: nie mógł już swobodnie piętrzyć sobie wody, we wszystkim był skazany na dobrą - a częściej: złą - wolę zarządców ośrodka.
     I wtedy zawziął się. Kupił diesla, odwrócił się od potoku. Ale miejsca i zakładu nie porzucił. Tradycje, sięgające siedmiu pokoleń, nadal trwają.
     Inna natomiast tradycja, która sprawiła, że Chotowa weszła do skarbnicy kultury ludowej i języka polskiego, zanikła. Na betonowym krzyżu, stojącym w lesie, "na krzyżówkach" przy drodze z Chotowej do Czarnej, nie widać już łopoczących koszul. A to za ich sprawą właśnie zrodziło się powiedzenie "on to by nawet z krzyża zdjął", będące synonimem człowieka tyleż zdeterminowanego, co pozbawionego jakichkolwiek skrupułów tudzież moralnych hamulców.
     Koszule te wieszano ze strachu. Krzyż bowiem - pierwotnie drewniany, dopiero przed I wojną, kiedy spróchniał na amen i przewrócił się, zastąpiony betonowym - wzniesiono na miejscu męczeńskiej śmierci nieznanego chłopa; przynajmniej tak opowiadał przed laty niezrównanemu badaczowi kultury ludowej Małopolski, docentowi Franciszkowi Kotuli, dziadek Jana Pasternaka.
     Chłopa pozbawiono wpierw ubrania, potem rozdarto go żywcem przez cztery woły. Nieszczęśnik miał błąkać się po rozstajach, trwożąc zapóźnionych przechodniów rozpaczliwym krzykiem "koszuli!... koszuli!...". I aby go uspokoić, a przy tym zabezpieczyć się przed zemstą pokutującej duszy, wieszano mu na krzyżu te koszule - o których wszyscy dobrze wiedzieli, dlaczego tam są zostawiane. Zważywszy więc przyrodzony chłopom dawnej wsi lęk przed nieczystymi siłami łatwo można zrozumieć, w jakim stanie musiał być ten, kto sięgał po wiszące na krzyżu odzienie...
     Więc - czy nie warto jechać do Chotowej? (wald)
     CHOTOWA - wieś znana już w XIV wieku. Najlepiej dotrzeć do niej pieszo z Pilzna (7 km na północ, przez Pilznionek i Lipiny), albo z Czarnej (5 km przez las: to tereny dawnej Puszczy Sandomierskiej). Do Czarnej docierają pociągi (szlak Kolei Galicyjskiej Arcyksięcia Karola Ludwika: Kraków - Tarnów - Rzeszów), do Pilzna dojechać można tylko autobusami (trasa E-40).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski