Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Daleki Ariel

Redakcja
Ile dźwięków w jego głowie musi pozostać piachem, by raczył przytknąć żółtą stal do warg, palcem w złotym sygnecie zatańczyć na tafli tłoka i dmuchnięciem nieomylnym dać życie dźwiękowi wybranemu? Ile fraz obróci się w kamień, zanim Tomasz Stańko - niczym Prospero, w finale "Burzy" zwracający wolność puchowemu Arielowi - jednej pozwoli rozpłynąć się w powietrzu? Sto? Tysiąc? Dziesięć tysięcy? Coraz więcej.

Paweł Głowacki: Wyznania szczerego entuzjasty teatru

Coraz więcej nut zostaje niemych. Coraz więcej brzmień nigdy nie przestaje być ciszą. Gdzieś tam, w czerniach pod czołem, narasta piach nut, którym nie dana została łaska powietrza. Stańko coraz rzadziej unosi trąbkę do warg. W środę o zmierzchu, w Rotundzie, na koncercie otwierającym XXX Międzynarodowy Konkurs Młodych Zespołów Jazzowych Jazz Juniors - ile razy uczynił ten gest, co zawsze daje początek brzmieniom skończenie pięknym?
Było tak, jakby pod czołem robił wielki przegląd nut. Grali - on i trio: Marcin Wasilewski na fortepianie, Sławomir Kurkiewicz na kontrabasie oraz Michał Miśkiewicz na perkusji - muzykę z najświeższego ich albumu "Lontano". Młodzi grali więcej, znacznie więcej. On tylko spacerował po obrzeżach dźwięków. Głucha żółć zwisała w palcach obojętnych. Chwiejąc się lekko, spacerował krawędzią kulis, czasem znikał, siadając na krześle za czarnym pluszem. Trwał. Szukał. Czekał.
Szukał w ciszy głowy. Szukał frazy. Jakby sprawdzał ich jakości. Badał smaki, faktury, barwy, miękkości bądź twardości, ciepłoty i chłody. Ustalał klasę, obliczał energię, sprawdzał ciężar. Frazę, co ją znalazł i wypuścił w powietrze minutę albo pięć minut temu, młodzi w centrum wielkiego światła właśnie obracali w cud niekończącej się opowieści muzycznej - a on, w szarościach krawędzi kulis, jakby wciąż szeptał do nut nienarodzonych...
Nie, pani nie, bo panią każdy może znaleźć, każdy zdobyć, każdy zagrać, pocóż więc ja nadokładkę… Pani też nie, gdyż pań takich jak pani pełno nawszystkich pięcioliniach świata, w99 kompozytorskich głowach na100, nakażdym straganie, nazbyt seryjnapani jest, powszechna, odświtu donocy trąbiona, łatwa -czyli zbędna… Apani? Też nic ztego, gdyż pani już była, apoco się powtarzać, po____co światu dodawać jąkania…
Tak nuta po nucie, brzmienie po brzmieniu, melodia po melodii. Pan ciszy, gospodarz milczenia. Szukał, nie chcąc obarczać sali niczym, co byle jakie, gipsowe, trywialnie sztuczne, takie jak wszędzie, doskonale zbędne. Aż wreszcie - przystawał i wstępował w światło. Żółte esy-floresy wolno sunęły do warg, palec w złotym sygnecie drżał na krągłym tłoku, oddech przechodził przez stalową żółć - i w powietrzu stawał dźwięk odnaleziony. Doskonały. Dokładnie ten, który musiał zawisnąć, by opowieść mogła być snuta dalej.
Jeszcze trochę igrał z nim, dodawał ostrości bądź mgły, otulał pięcioma, dziesięcioma dźwiękami cichszymi, po czym z wielkodusznością dobrego demiurga ciskał początkiem tak ulepionej serpentyny w czekających chłopców, którzy podejmowali początek i przez pięć, osiem minut dowodzili, że serpentyna Stańki godna jest istoty pamiętnych zdań powieści o demonach: "Płyta nagrobnarozpadła się już popierwszym uderzeniu oskarda izniszy słynęła kaskada żywych, intensywnie miedzianych włosów. (...) okazało się, że mają dwadzieścia dwa metry i____jedenaście centymetrów długości".
Wasilewski - niepojęty pająk o ludzkich kształtach - plecy i ręce wyginając jak gumowe pręty, delikatnie przeczołgiwał serpentynę przez wszystkie klawisze, dodając jej pieprzu, słodkiej papryki i oddechu iście stepowego. Ostatni akord był trampoliną - sekundę po akordzie łagodna serpentyna Stańki, owijając się wokół miodowego kontrabasu Kurkiewicza, nabierała mruku głębokiego i rdzawego rdzawością niedźwiedziego futra. Wreszcie - bębny Miśkiewicza. Tu łagodność zyskiwała rytmy jasne, zmieniała się w tańczącą arabeskę. I z grubsza taki był koniec każdej frazy, każdej serpentyny, każdej fenomenalnej ciągłości, co miała moc przez całe stronice ciągnących się zdań "Doktora Faustusa" Tomasza Manna.
Na finalnych, pożegnalnych akordach, delikatnie cichnących, nostalgicznie machających białymi chusteczkami - młodzi podnosili głowy. Wypatrywali chwili, kiedy żółte esy-floresy pana w słomkowym kapelutku znów ruszą w górę, do warg. Czekali na blask dźwięku odnalezionego. Zawsze skutecznie. I tak przez dwie godziny pęczniała muzyka. Tak narastał jazz, co był niczym opowieść snuta zdaniami zawsze pełnymi. Bez żadnych awangardowych beknięć, bez cienia nachalnych konceptów nowoczesności i ponowoczesności. Nawet śladu pretensjonalnie młodzieżowych zgrzytów, śladu przerzynania frazy przez pół, śladu lodowatego jazgotu, co w imię off-off-off dziarskości bezlitośnie dziurawi biedne uszy świata.
W "Lontano" Stańko opowiada. Tylko tyle. Zachwycająco czyste jest to bajanie. Lontano znaczy - daleki. Daleki od niepoczytalnie płasko piszczących placów, gdzieś na ciemnych obrzeżach centrum miażdżonego piaskami dźwięków trywialnych, w kulisach jazgotu miast - Stańko cierpliwie szuka w swej głowie brzmień jeszcze nie przeżutych. Szuka, czeka, trwa. Piękne są moce tej cierpliwości. Gdy zostaje nagrodzona - jest jak w "Burzy". Prospero wolno unosi trąbkę i w powietrze wsuwa się Ariel. Jest już wolny. Białą chusteczką macha na bardzo długie pożegnanie. Do następnego Stańki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski