MKTG SR - pasek na kartach artykułów

David Gilmour: "London 1984"

Redakcja
Tak to już jest, że dla prawdziwego fana artysty, nie istnieją żadne bariery mogące go odstręczyć od nabycia jeszcze jednej jego publikacji. Stąd kolekcjonerzy kupują (teraz korzystając głównie z Internetu) najróżniejsze, często równie drogie, co słabo nagrane płyty z pirackimi rejestracjami rozmaitych koncertów swoich idoli. Owe płyty to głównie, znów kochane, albumy analogowe oraz bootlegi DVD.

Jerzy Skarżyński "Radio Kraków": MOJE DVD

W przypadku tych drugich niebezpieczeństwo trafienia na bubla jest dwukrotnie większe niż przy krążkach audio, bo można się rozczarować nie tylko dźwiękiem ale także obrazem. A szczególnie jest to groźne, jeśli chce się nabyć publikację, której podstawą jest występ sprzed wielu lat. Bo proszę pamiętać, że dopiero od momentu wprowadzenia cyfrowego zapisu wizji jej jakość dorasta do dzisiejszych standardów. Dawniej obraz archiwizowano na dziś już często rozsypujących się taśmach do z archaicznych przecież magnetowidów.

Po takim wstępie nietrudno się zorientować, że DVD Davida Gilmoura "London 1984", to propozycja dla tych, dla których, od tego jak (widać i słychać), ważniejsze jest to, kogo (i w jakim repertuarze) mogą oglądać. Bo obraz jest mocno rozmyty, a dźwięk, nie dość że trochę stłumiony, to jeszcze bardziej monofoniczny niż zapowiedziane na okładce 5.1 DTS Surround. No dobrze, ale skoro jest tak kiepsko, to czemu piszę o tej pozycji? Czyżby po to, aby odstraszyć potencjalnych nabywców? Nie, nie, bowiem mimo swych wad, ma ono sporą wartość historyczno-artystyczną. Raz, bo daje szansę posłuchania gitarzysty Pink Floyd w innym niż zwykle repertuarze (tu bazą są utwory z jego solowej płyty "About Face") i dwa, bo grana przez jego zespół muzyka zabrzmiała zupełnie inaczej, niż się tego można było spodziewać. Śmiem nawet napisać, że to Gilmour bardziej hardrockowy niż progresywny!

Skoro przed sekundą wyrwałem się z owym sensacyjnym stwierdzeniem, to oczywiście muszę go jakoś uzasadnić. Tu sprawa jest prosta, bo wiąże się głównie z... perkusją! Otóż to właśnie ona, a dokładniej siedzący za nią Chris Slade zdecydował, że podczas tego koncertu było tak bardzo czadowo. Acha, i tylko dla porządku dodam, że Slade to głównie (ale nie tylko) bębniarz AC/DC. Dorzucę też, że obok niego i grającego na drugiej gitarze Micka Ralphsa (filar Bad Company), Gilmoura wsparło kilku świetnych sidemanów oraz... Roy Harper w "Short And Sweet" i sam Nick Mason w zagranym na bis "Comfortably Numb". A a` propos floydowskich klasyków, wcześniej pojawiła się mocna wersja "Run Like Hell". Całość ma tylko godzinę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski