Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Duma i uprzedzenie

Redakcja
Po dwudziestu latach swego istnienia II Rzeczpospolita znajdowała się na krawędzi geopolitycznej katastrofy. Niezależnie od tego, czy uznamy, że sytuacja ta spowodowana była przez "obiektywną logikę dziejów" lub "walec historii", czyli splot niekorzystnych zjawisk zewnętrznych, na które nasz wpływ był minimalny, czy przez głupotę, cyniczny egoizm i krótkowzroczną kalkulację naszych wątpliwych aliantów, czy też winę za nią ponosi przywództwo polityczne obozu sanacyjnego, to bezdyskusyjny pozostaje fakt, że Polska nie zdołała obronić swej niepodległości w roku 1939. Nie znalazła się także w takim strategicznym sojuszu, który stanąłby jednoznacznie w jej obronie przeciwko agresywnym zakusom sąsiadów z zachodu i ze wschodu, ani w roku 1939, ani w roku 1945.

Morale polityki zagranicznej

A jednak, gdy dziś zapytać Polaka przeciętnie zainteresowanego historią i polityką, z jakim symbolicznym obrazem kojarzy się mu słowo "dyplomacja" albo "polska racja stanu", to wiele osób odwołałoby się do pojęć zrodzonych właśnie w II RP, takich jak choćby położenie "między Niemcami a Rosją" jako wyznacznik naszej geopolityki, czy też przemówienie ministra Becka w Sejmie, gdy mówił o honorze jako niezbywalnym pryncypium naszego działania i o tym, że Polacy nie znają pojęcia "pokoju za wszelką cenę". Jest zatem coś szczególnego, gdy staramy się porównać obecną międzynarodową sytuację Polski - na progu nowego dwudziestolecia niepodległości z tą przedwojenną.
Tę specyfikę można opisać poprzez paradoks: obecnie żyjemy w sytuacji nieporównanie korzystniejszej niż tamto pokolenie, a jednak nie jesteśmy w stanie zbudować na tym fundamencie polityki, która byłaby w części porównywalna ze śmiałością koncepcji, odwagą w definiowaniu zasad i klasą wykonania lat międzywojennych. O ile bowiem tamte czasy były tragiczne, ale heroiczne, to dziś - mimo iż warunki obiektywne skłaniałyby do śmiałości - przeważa wizja minimalizmu celów i praktycznej bierności. Paradoksy pozwalają niekiedy odkryć mądrość, warto więc pokusić się o kilka wniosków, które można wysnuć z porównania polityki zagranicznej omawianych dwóch okresów. Nie będzie to oczywiście w pełni profesjonalny wykład z dziejów polityki międzynarodowej, lecz kilka porównawczych "slajdów", wskazujących na istotne, w moim przekonaniu, wątki.
Najważniejszy z wniosków dotyczy moralnych źródeł definiowania celów politycznych. Przez pojęcie to nie rozumiem wyłącznie kwestii aksjologii, lecz pewną konstrukcję intelektualno-duchową, predyspozycję moralną, określającą sposób postrzegania siebie i innych, wyznaczającą horyzonty myślenia, gotowość do podejmowania określonych działań i gotowość do poświęcenia w imię wyższych wartości. W języku dawnej polityki istniało słowo virtu - cnota męstwa, dziś już zapomniane, pozostało jeszcze tylko intuicyjne rozumienie pojęcia "morale" (w armii czy innej służbie) określające pewien stan ducha. Otóż wydaje mi się, że w takiej perspektywie analizy najlepiej dostrzec pierwszą ważną różnicę omawianych okresów naszych dziejów.
Gdy rozważa się tak zwany potencjał geopolityczny państwa to zawsze jednym z czynników branych pod uwagę w matematycznych wzorach jego obliczania jest "współczynnik ideowy", który zwykle jest mnożnikiem dla wcześniej obliczonej sumy elementów obiektywnych i materialnych (takich jak obszar, ludność, zasoby gospodarki itp.), co oznacza, że jego wartość może istotnie zmniejszyć lub powiększyć tamte formalne zasoby. Po dwudziestu latach II RP nasz "mnożnik cnoty męstwa" był wysoki. Polacy postrzegali swój kraj jako samodzielnego gracza politycznego, podmiot polityki międzynarodowej, gotowego do formułowania własnych celów politycznych i budowania swoich stref wpływów, równego uczestnika gry dyplomatycznej, a nawet siłę zdolną do włączenia się w ostatnią fazę kolonialnego wyścigu mocarstw. Mimo iż obiektywne zasoby (własne i gwarancje sojusznicze) były niewystarczające (co zostało brutalnie zweryfikowane), morale polityki zaowocowało później heroizmem lat wojny i czasów tużpowojennych i uratowało nas przed niewolniczą sowietyzacją myślenia.
Dzisiejszy obraz debaty publicznej o polityce międzynarodowej przybiera zupełnie odmienny kształt. Posiadamy wciąż rozbudowującą się sumę aktywów formalnych i materialnych. Jesteśmy szybko bogacącym się społeczeństwem, jesteśmy członkiem najważniejszego sojuszu obronnego świata z realnymi gwarancjami bezpieczeństwa (zerwanie z przekleństwem "sojuszy egzotycznych"), jesteśmy powiązani funkcjonalnie z państwami europejskimi w ramach Unii, co czyni nas równoprawną częścią szerszego kontekstu geopolitycznego, szerszego niż położenie "między Niemcami a Rosją". Można wymieniać wiele takich korzystnych dla nas czynników, a jednocześnie przeważa w debacie uprzedzenie do samodzielności, chęć wpisania się "w główny nurt", który określają inni, strach przez wystawieniem głowy poza szereg oraz idiotyczna, wdrukowana nam w głowy przez propagandę nazistowską a potem sowiecką prześmiewcza definicja śmiałości w działaniu, czyli obraz Polaków biegnących "z szabelką na czołgi". Polska polityka dziś, gdy ma wszelkie zasoby, by być samodzielna, pchana jest w kierunku pseudopragmatycznym, czyli polityki ograniczonej do geopolitycznie nieistotnej roli, handlarsko-usłużnej, jak gdyby obowiązywała ją maksyma: "jak się nie będziemy stawiać, to może zarobimy więcej". W ten sposób wyrabiany jest polski kompleks wobec innych - kompleks "brzydkiej panny bez posagu", mimo że posag z każdym rokiem rośnie, a uroda jest niepodważalna.

W obozie appeasementu

Tendencja ta jest szczególnie widoczna, gdy porówna się postawę polskiej polityki zagranicznej wobec agresywnych działań państw łamiących zasady porządku międzynarodowego. Można by brutalnie zadać sobie pytanie, czy współczesna Polska - chcąc znaleźć się w głównym nurcie polityki europejskiej - nie byłaby jednym z sygnatariuszy paktów monachijskich? Przecież także wtedy przywódcy głównych państw wolnej Europy działali "w imię pokoju" i dla dobra swoich społeczeństw. Gdyby dziś kwestia ta dyskutowana była na posiedzeniu ministrów spraw zagranicznych Unii Europejskiej, czyż nie znalazłaby się większość dla poparcia mandatu na rozmowy w Monachium? Czy bylibyśmy gotowi zawetować taki mandat ?
Polityka appeasementu jest klasyczną postawą pragmatyzmu i realizmu; niech agresor zaspokoi się cudzym kosztem, może uda się dzięki temu skierować jego zapędy w inne rejony albo wytracić ich siłę. Polityka taka jest także grą pozorów; żeby paktować z agresorem, który burzy ład międzynarodowy, musimy przymknąć, choćby częściowo, oko na jego zbrodnie, uznać go za "wiarygodnego partnera", udawać, że dotrzymuje on wcześniejszych obietnic i można zawierać z nim kolejne układy, a także uciszać tych, którzy chcą być naszym sumieniem i przypominają nam, że zdradzamy własne ideały. Polska międzywojenna przywoływanymi słowami ministra Becka zdecydowanie odrzuciła tę wizję polityki międzynarodowej, tak jak wcześniej odrzucały ją pokolenia, działając w imię hasła "za wolność naszą i waszą". Polska dzisiejsza - a przynajmniej lwia część tzw. liderów opinii publicznej goszczących w warszawskich mediach oraz polityków obozu rządowego - nie byłaby w tej sprawie - jak się wydaje - już tak pryncypialna. To potencjalnie zasadniczy zwrot w koncepcji polskiej racji stanu, który warto sobie uświadomić. Proponuje się nam zapisanie do "obozu appeasementu", jako ostateczny wniosek z polepszenia naszych obiektywnych i materialnych zasobów geopolitycznych, jako potwierdzenie, że znaleźliśmy się w grupie centralnej. W ten sposób stając się powoli i własnym wysiłkiem na tyle silnym, że możemy mieć ambicję wpływania na zachowania innych i modyfikowania celów polityki głównych graczy, mentalnie stajemy się karłami i realizujemy po raz pierwszy w naszych dziejach w sposób niewymuszony obiektywnymi czynnikami politykę sprzeczną zarówno z naszą tradycją (cynizm zamiast pryncypiów) oraz z naszym interesem (obrona słabszych przed agresją silniejszych). To druga ważna lekcja z porównania polityki zagranicznej dwóch dwudziestoleci.

Zasoby dyplomacji

Obraz ten dopełnia jeszcze jeden ważny element, a mianowicie stan zasobów polskiej polityki. Na korytarzach Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w publikacjach badaczy dziejów dyplomacji i w gabinetach dzisiejszych ambasadorów wciąż żywa jest legenda jakości polskiej dyplomacji lat międzywojennych. Budynki polskich poselstw, które zachowały się z tamtych czasów, uderzają wykwintnością architektury, smakiem wystroju wnętrz, elegancją wyposażenia. Biografie polskich przedstawicieli dyplomatycznych w głównych stolicach świata, a szczególnie ich zachowanie w momentach próby wojennej ukazują grupę osób nie tylko o wysokich walorach osobistych, ale także lojalnych patriotów na służbie państwa. Zastępy szeregowych dyplomatów międzywojennych, szkolonych w polskich uczelniach i w specjalnych szkołach tworzyły profesjonalny korpus ludzi oddanych polskiemu interesowi. Ranga polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w tamtych czasach była nieporównywalnie wyższa niż dzisiaj.
Obecna sytuacja polskiej dyplomacji jest bardzo trudna. Nie posiadamy ani pełnego korpusu profesjonalnej służby zagranicznej wykształconej od podstaw po 1989 roku, gdyż Akademia Dyplomatyczna, która powinna się tym zająć, jest rachityczna i działa w ograniczony sposób. Dobór ambasadorów uwikłany jest w polityczno-personalne rozgrywki w ramach MSZ i pomiędzy organami władzy centralnej. W efekcie niejeden ambasador czuje się raczej lojalnym podwładnym albo swojej koterii w ramach MSZ albo osoby, która go zaprotegowała, co powoduje, że niejednokrotnie jego lojalność wobec poleceń płynących od formalnych zwierzchników jest co najmniej dyskusyjna. Wynagrodzenia i nakłady materialne na działanie centrali i placówek dyplomatycznych są drastycznie małe, co powoduje selekcję negatywną do zawodu dyplomaty. Nieumiejętność zarządzania siecią placówek powoduje, że obecny minister doszedł do wniosku, że lepiej część z nich zamknąć, skoro nie potrafi się wskazać im realnych zadań.
I to jeszcze jeden niewesoły "slajd", który wyjaśnia dlaczego mając bardzo dobrą sytuację geopolityczną, nieporównywalnie lepszą niż w 1938 roku - współczesna Polska po dwudziestu latach swej niepodległości zdaje się dryfować w polityce międzynarodowej, zrzucając samodzielność jak niepotrzebny balast i dążąc do holowania jej przez jakiś silniejszy statek.
Krzysztof Szczerski\
\
Autor jest politologiem, pracownikiem naukowym w Instytucie Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego, w latach 2007-2008 pełnił funkcję wiceministra w Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej.
Kontynuujemy debatę pod hasłem "Nasze dwudziestolecie"! Co po roku 1989 udało się nam najlepiej, co najgorzej, a co tak sobie? Pisali dotychczas:
"Współczesna młodzież nie jest w niczym gorsza od tej urodzonej osiemdziesiąt kilka lat temu. Jednak nie została jej przekazana ani świadomość dziedzictwa, ani spójny system wartości. Nie zostały dostarczone dobre wzorce postępowania. Nie pojawiły się sytuacje, w których mogli by oni być dumni ze swojego państwa, z jego bieżących osiągnięć. Nawet nie mają oni poczucia, że są temu państwu potrzebni, że są jego przyszłością i nadzieją".
(Stefan Płażek, "O dwudziestoleciu refleksje prywatne", "Dziennik Polski", 17.11.2008)
"Jednym z widomych, a groźnych dla systemu mieniącego się demokratycznym zjawisk, jest pogłębiająca się obywatelska bierność i dramatycznie niski poziom społecznego zaufania. One to sprawiają, że na próżno szukać we współczesnej Polsce elementów wspólnoty politycznej".
(Tomasz Gąsowski, "Dwadzieścia lat we własnym domu", "Dziennik Polski", 19.11.2008)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski