MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Dwadzieścia sześć kucharek

Redakcja
Krótkowzroczność i nieumiejętność myślenia poza wyświechtanymi schematami jest wizytówką polskich euroentuzjastów. Świadczą o tym zarówno ich zachowania przed ostatnim szczytem Unii Europejskiej, jak i reakcje na jego wynik.

Maciej Brachowicz*

Zgodnie z tą zasadą przez ostatnich kilka tygodni wmawiano nam, że nie istnieje alternatywa wobec założonego z góry planu ratowania Europy, choć nie wiadomo było (i wciąż do końca nie wiadomo), na czym on właściwie miałby polegać.

Pewne było jedynie, że będzie skutkował kolejnym ograniczeniem suwerenności i podmiotowości państw członkowskich, może poza tymi najsilniejszymi, do których Polska jednak nie należy. Ale to naszym rodzimym koryfeuszom integracji zupełnie wystarczyło, aby podpisać się in blanco pod "planem" reform, choć nic konkretnego o nim nie wiedzieli.

Kulinarne metafory

Główny (ze względu na wpływ na bieg wydarzeń w kraju) euroentuzjasta, premier Donald Tusk, swoją postawę tłumaczył obrazowo: "albo się jest przy stole, albo w menu".

Zgodnie z tym tokiem rozumowania nasze stanowisko, wyrażone w słynnej mowie berlińskiej ministra Sikorskiego (czyli drugiego euroentuzjasty czasów obecnych), miało nas rzutem na taśmę usadzić przy najważniejszym stole, co pozwoli nam nie tylko wybierać z menu, ale także je układać.

Tropem tym poszło ostatecznie 26 z 27 państw członkowskich Unii Europejskiej, choć nie wszystkie robiły to tak chętnie, jak nasi rodzimi władcy. Część raczej czuła się do tego przymuszona koniecznością dziejową.

Tak więc ten nowy stół będzie bardzo pojemny, ale jak wiadomo z polskiej mądrości ludowej, przy (dwudziestu) sześciu kucharkach nie ma co spodziewać się sutej strawy, więc ostatecznie i tak trzeba ustalić hierarchię, a w tej jak wiadomo prym będą wiodły nienasycone Niemcy z Francją, która będzie układała kartę win.

Pozostaje jednak zadać sobie dwa pytania: po pierwsze, czy UE faktycznie musi starać się osiągać swoje cele zawsze na drodze jak największej jedności? I, po drugie, czy to, co postanowiono w Brukseli na początku grudnia jest dla nas na tyle korzystne, że powinniśmy się pod tym tak chętnie podpisywać?

Unia bez twardego rdzenia

Za słowami Tuska i przemową Sikorskiego kryje się założenie, że jeżeli nie zgodzimy się uczestniczyć w Unii projektowanej na osi Berlin-Paryż, to zostaniemy zepchnięci na peryferia integracji bez żadnego dostępu do twardego rdzenia.

Przyjęcie takiego założenia z góry ustawia nas na pozycji podrzędnej, gdyż jest właśnie zgodą na istnienie twardego rdzenia, który będzie decydował o głównym kierunku, pozostawiając innym technikalia. Czasami także rzuci 300 mld euro na remont podupadłej infrastruktury w kraju niby aspirującym do twardego rdzenia, żeby poprawić humor zamieszkującym go ultraentuzjastom integracji (na tle choćby społeczeństw państw rdzenia Polacy wciąż są niezwykłymi entuzjastami integracji), choć dzięki chwilowemu przypływowi szczerości komisarza Lewandowskiego (trzeci euroentuzjasta kraju) wiemy już dziś, że te obietnice były "durne".

Przeciwieństwem twardego rdzenia ma być Unia "a la carte", w której każdy wybiera jedynie to, co mu się podoba. To oczywiście równałoby się z kompletnym chaosem. I tym także się nas okazjonalnie straszy jako gorszą alternatywą.
Pole możliwych rozwiązań nie ogranicza się jednak do dwóch modeli. Vivien Schmidt, teoretyk integracji, zauważyła kilka lat temu, w dobie kryzysu konstytucyjnego UE, że chodzi raczej "o dopracowane »menu Europa«, z jedną wspólną potrawą (jednolitym rynkiem), wszystkimi siedzącymi przy stole, a tylko niektórymi odchodzącymi przy jednych potrawach lub innych".

Taka Europa nie powodowałaby chaosu, a trzymając się twardo swoich ekonomicznych podstaw mogłaby rozwijać niektóre inne polityki z większym sukcesem, ze względu na zaangażowanie państw zdolnych do tego oraz z mniejszym ryzykiem wystąpienia tendencji rozsadzających, gdyż tylko państwa chętne, po uzyskaniu aprobaty swoich społeczeństw, uczestniczyłyby w nich.

Taka metoda integracji nie była oczywiście obca dotychczasowej rzeczywistości unijnej. Pewne polityki znajdują zastosowanie tylko do niektórych państw UE (a nawet do państw spoza UE), a część z nich była niewątpliwym sukcesem, jak choćby strefa Schengen, choć ta cierpi na brak wspólnej polityki imigracyjnej, czego dobitnym przykładem były różne fale emigrantów z Afryki Północnej, które zalewały państwa południowe.

Właściwie nawet pomiędzy strefą Schengen, a wynikami ostatniego szczytu można dostrzec pewną analogię - Schengen zostało wprowadzone na mocy umowy międzyrządowej, a dopiero potem włączone zostało do porządku prawnego UE. Najpierw jednak Schengen wykazało swoją skuteczność. Tymczasem na tym etapie analogia się kończy, gdyż o obecnym porozumieniu już mówi się jako o części prawa UE, nieobowiązującego jednak Wielkiej Brytanii. Kolejność została zamieniona, choć raczej na mniej właściwą.

Za taki sukces uważano także przez lata strefę euro i pewnie wciąż by ją tak postrzegano, gdyby w jej projektowaniu zwyciężyło myślenie ekonomiczne, a nie polityczne (dążenie do sztucznej jedności bez względu na znaczące różnice gospodarcze państw ostatecznie włączonych w ten mechanizm). Ta jednak z czasem okazała się głównym problemem Unii i przyczyną ostatnich postanowień, które mogą ją diametralnie zmienić. I tu należy odpowiedzieć na drugie pytanie: czy Polska słusznie przyłącza się do głównego nurtu zmian?

Szczyt szczodrości

O zakończonym niedawno szczycie w Brukseli można powiedzieć, że Polska wykazała się na nim szczytem szczodrości.

Zdaje się bowiem, że nasze elity tak rozumieją współuczestnictwo w twardym rdzeniu - trzeba się suto opłacić, żeby tam się dostać. Ale oferowanie z góry chęci pokrycia rachunków nie gwarantuje bycia realnym podmiotem władzy.

Wygląda na to, że zgodziliśmy się na współuczestniczenie w pokryciu długów finansowych innych, bogatszych od nas społeczeństw, które nie umiały poskromić zachcianek i w ten sposób wpędziły się w kłopoty. Polska jako kraj będzie zatem łożyć pieniądze na te państwa, konkretnie na Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który sam oferuje nam linie kredytowe na ratowanie naszej gospodarki (jeszcze z nich nie korzystamy, ale kto wie, co przyniesie przyszłość).
Ostateczne decyzje jeszcze nie zapadły, nie wiemy także, czy będzie to 5 czy 10 mld euro, ale jedno jest pewne - Polska wyłoży pieniądze na ratowanie niemieckiego eksportu do państw strefy euro i francuskiego systemu bankowego, który zainwestował za dużo u włoskiego sąsiada, bo o to grają najważniejsi gracze. Bardzo szczodrze, tym bardziej, że niedługo zapewne sami będziemy w potrzebie.

Co dostaniemy w zamian? Uzasadnieniem są ewentualne kłopoty, w jakie wpadniemy, jeżeli euro upadnie. Oczywiście, gdyby taki scenariusz miał się zrealizować, to faktycznie kłopotów nie unikniemy. Tylko kolejne pytanie jest takie, czy w ten sposób faktycznie ratujemy euro? Rynki finansowe wciąż w to nie wierzą. Być może dlatego, że podstawowym problemem euro jest działanie wbrew teorii optymalnego obszaru walutowego, która miała uzasadniać tworzenie wspólnej waluty. Wydaje się raczej, że jeżeli euro ma przetrwać, to tylko za cenę oparcia go o realne podstawy. Jeżeli w tym celu trzeba z niego usunąć Grecję i być może jeszcze jakieś inne państwo, to powinno się to wykonać jak najszybciej. W przeciwnym razie przedłużamy agonię.

Oznacza to także, że w euro nie ma miejsca dla Polski. Przynajmniej jeszcze przez wiele lat. Obecne przymiarki wejścia do euro są nie tylko szkodliwe dla Polski (pozbawianie się narzędzi polityki monetarnej), ale także dla samej strefy euro, która najpierw musi się uzdrowić w odchudzonym gronie. W przeciwnym razie nie tylko wszelkie doraźne narzędzia mające rozwiązać kryzys mogą okazać się niewystarczające, ale także grożą nadmiernym transferem władzy do centrali brukselskiej silnie inspirowanej przez Berlin i Paryż, o czym świadczą inne postanowienia ostatniego szczytu o wzmożonej kontroli nad budżetami państw członkowskich.

Po co zatem Polska pcha się na siłę do tego stołu, przy którym każą nam suto zapłacić za możliwość kosztowania narzuconych nam potraw, które niekoniecznie muszą nam smakować lub być dla nas zdrowe?

* Autor jest prawnikiem i ekonomistą, doradcą konserwatystów w Parlamencie Europejskim, członkiem redakcji dwumiesięcznika "Imago". Artykuł wyraża prywatne poglądy autora.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski