Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Forteca, która spadła z nieba...

Redakcja
Bombowiec B-17 "Flying Fortress" po lądowaniu awaryjnym na obrzeżach Krakowa pod koniec grudniu 1944 r. na archiwalnych fotografiach Krzysztofa Trzebickiego (u góry) oraz Ireny Marcinkowskiej-Halickiej (oba u dołu) Repr. ze zbiorów Krzysztofa Wielgusa
Bombowiec B-17 "Flying Fortress" po lądowaniu awaryjnym na obrzeżach Krakowa pod koniec grudniu 1944 r. na archiwalnych fotografiach Krzysztofa Trzebickiego (u góry) oraz Ireny Marcinkowskiej-Halickiej (oba u dołu) Repr. ze zbiorów Krzysztofa Wielgusa
Silniki wyły, kadłub trzeszczał, telepały się skrzydła. Ale pilot i dowódca samolotu boeing B-17 "Flying Fortress" kapitan Harry Filer popisał się nie lada umiejętnościami i doświadczeniem; nie doszło do katastrofy.

Bombowiec B-17 "Flying Fortress" po lądowaniu awaryjnym na obrzeżach Krakowa pod koniec grudniu 1944 r. na archiwalnych fotografiach Krzysztofa Trzebickiego (u góry) oraz Ireny Marcinkowskiej-Halickiej (oba u dołu) Repr. ze zbiorów Krzysztofa Wielgusa

Kiedy na przedpolu Fortu 52 Borek lądowała kupa żelastwa, huk musiał być niemiłosierny.

Był 26 grudnia 1944 r., popołudnie; dziesięcioosobowa załoga uszkodzonej "latającej fortecy" mogła nareszcie odetchnąć z ulgą. - Gdyby pilot nie zdołał wyhamować samolotu przed fosą fortu, nikt nie przeżyłby tego awaryjnego lądowania - mówi dr Krzysztof Wielgus, badacz i popularyzator historii lotnictwa w Małopolsce.

On i jego żona dr Jadwiga Środulska-Wielgus w 1985 r. jako pierwsi opisali w "Skrzydlatej Polsce" lądowanie samolotu Sił Powietrznych USA na obrzeżach Krakowa. Nie znali wtedy jeszcze zbyt wielu szczegółów. Był schyłek PRL-u, dopiero zaczynano mówić otwarcie o udziale amerykańskich żołnierzy w działaniach lotniczych nad Polską. Przedtem groziły za to nawet szykany ze strony esbecji.

Co się stało z załogą?

Najpierw jednak była lakoniczna wzmianka w książce Tadeusza Wrońskiego "Kronika okupowanego Krakowa" z 1974 r.: "(...) Na polach koło Kobierzyna wylądował przymusowo samolot brytyjski. 10 członków załogi (Kanadyjczyków) dostało się do niewoli". Nie wiadomo, czy autor wolał nie pisać, że byli to Amerykanie, czy oparł się na wspomnieniach świadków, którzy jako "Canada" odczytali wymalowane na burcie imię własne samolotu "Candie" ("Cukiereczek"). Na zachowanych fotografiach widać "fortecę" w pełnej okazałości. Jedną z nich wykonał Krzysztof Trzebicki, artysta-grafik, wówczas nastolatek, który gdy tylko rozeszła się po mieście wieść o zdarzeniu, wskoczył na rower z aparatem fotograficznym za pazuchą. Z bezpiecznej odległości nacisnął spust migawki, wcześniej przyłożywszy do obiektywu lornetkę. Również z narażeniem życia zdjęcia z mniejszej odległości, kryjąc się za plecami koleżanki, robiła Irena Marcinkowska-Halicka, łączniczka AK. Udało się kilka zdjęć, które po wojnie znalazły się w archiwum inż. Jerzego Szornela. One wszystkie otwarły badaczom drogę do zgłębienia historii załogi "Candie".

- Rozwiewały wątpliwości, co do pochodzenia samolotu. Zamiast brytyjskiego liberatora albo halifaksa, była na nich amerykańska "latająca forteca" - mówi dr Krzysztof Wielgus. Dzięki fotografiom udało się także określić miejsce lądowania samolotu: w ich tle widać bowiem wieżę triangulacyjną na wale artyleryjskim fortu w Borku. Podczas rozmów ze świadkami, które ćwierć wieku temu przeprowadzili członkowie Studenckiej Sekcji Historii i Archeologii Lotniczej przy PK, ustalono, że samolot nadleciał od strony Wisły, przeleciał nisko nad Fortem 52 1/2 Skotniki, by wylądować przy forcie sąsiednim. To teren, który łagodnie wznosi się ku górze, co z pewnością pomogło pilotowi bezpiecznie posadzić maszynę.

Przez długi czas można było tylko przypuszczać, że bombowiec "Candie" wracał z bombardowań zakładów chemicznych na Śląsku. Równie długo nie było do końca wiadomo, co stało się z załogą. Świadkowie przedstawiali sprzeczne wersje zdarzeń, twierdząc, że Amerykanie dostali się do niewoli lub że po incydencie, owszem, zabrała ich niemiecka ciężarówka, ale kierowana przez żołnierzy AK, którzy uprzedzili Niemców. Wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych, Wielgusowie mogli więc tylko, jak w tytule pionierskiej publikacji, zadać pytanie: "Co się stało z załogą Latającej Fortecy?". I czekać na rozstrzygnięcie zagadki.

Harry Filer przesyła wspomnienia

Takie zadanie postawił sobie Szymon Serwatka, współtwórca AMIAP (Aircraft Missing In Action Project), grupy badaczy śledzących losy amerykańskich załóg, których samoloty rozbiły się lub lądowały awaryjnie w Polsce. Nie ukrywa, że artykuł Wielgusów zafascynował go, bo sprawa była nader szczególna: - Przypadków takich lądowań było sporo, ale nigdy nie zrobiono zdjęć samolotu na gorąco, zaraz po zdarzeniu. Postanowiłem węszyć dalej, ale musiałem poczekać kilkanaście lat. Bo kraj był komunistyczny, a bez dostępu do internetu i amerykańskich dokumentów nie było szans na pozyskanie relacji świadków.

Tym sposobem sprawa ruszyła z kopyta dopiero w 1999 r. List z Muzeum Sił Powietrznych USA w Wright-Patterson AFB nie dawał nadziei na rozstrzygnięcie zagadki bombowca. Owszem, dzięki oznaczeniom ze statecznika (m.in. nr 46337), uwidocznionych na zdjęciach, udało się ustalić, że latał w 15. Armii Powietrznej USA, ale amerykańscy historycy pisali wprost: po ponad pół wieku nie ma szans na odszukanie członków załogi.

Bardziej konkretna odpowiedź przyszła z Agencji Badań Historii Sił Powietrznych w Maxwell AFB. Załączona doń kopia dokumentu zwanego MACR (Missing Air Crew Report), raportu o zaginionej załodze, która wylądowała pod Krakowem, zawierała m.in. dane misji, maszyny, załogi, krótki opis okoliczności uszkodzenia samolotu oraz raporty wypełnione przez lotników po wojnie. Okazało się, że samolot należał do 352. Dywizjonu 301. Grupy Bombowej 5. Skrzydła Bombowego. Że feralnego dnia o świcie wyleciał z kilkuset innymi samolotami z południa Włoch, by wziąć udział w bombardowaniu niemieckich zakładów IG Farben - Blechhammer Süd w Blachowni Śląskiej koło Kędzierzyna.

- To były zakłady produkujące benzynę syntetyczną z węgla. Ich zniszczenie oznaczałoby zakręcenie kurka z benzyną dla niemieckich oddziałów na froncie - przypomina dr Wielgus.

Po zrzuceniu bomb wskutek ostrzału artylerii samolot stracił jeden z czterech silników; ostatni raz widziano go pomiędzy Rybnikiem i Wodzisławiem, gdy bez szans na bezpieczny powrót do bazy próbował przedostać się na tereny zajęte przez Rosjan.

Tyle zapisano w dokumentach, więcej mogliby dodać członkowie załogi - jeśli jeszcze w ogóle żyli. Serwatce udało się jednak nawiązać kontakt z pilotem Harrym Filerem i bombardierem Williamem Nassifem; na list odpowiedział też Mark Anticola, syn mechanika pokładowego Ernesta Anticoli.

Pierwszy z nich przysłał kasetę z nagranymi wspomnieniami. Można się było dowiedzieć z nich, że nad Śląskiem "Candie" straciła nie jeden, a dwa silniki. Że nad Krakowem bombowiec ostrzelano z broni małokalibrowej, dlatego Filer zaczął szukać lądowiska. Tak to potem wspominał: "(...) Wybrałem pole zboża do lądowania na brzuchu. Podczas lądowania nikomu nic się nie stało. Kiedy opuściłem samolot, spaliłem na ogniu z czwartego silnika wszystkie dokumenty, jakie były pod moją pieczą. (...) Przede mną była grupa polskich cywili, a za mną Niemcy i ich samochody rozpoznawcze. Ci drudzy wyglądali, jakby szykowali się do strzelania. Podnieśliśmy ręce do góry i Niemcy nas zabrali". Członkowie załogi doczekali końca wojny w niewoli. Potem wrócili do USA.

Przywrócić pamięć o lotnikach

Robert Springwald, historyk w Muzeum AK, przeniósł się na osiedle Kliny-Zacisze, nieopodal Fortu 52 Borek, przed dekadą, ale działaniami powietrznymi nad Małopolską zainteresował się dopiero w ub. roku, gdy w imieniu muzeum wraz z konsulatem USA przygotowywał wystawę o alianckich lotnikach niosących pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Przypomniał sobie wtedy opowieści o nalotach snute przez swego dziadka z Kędzierzyna, który zwykł mówić: "Jak przylecieli Amerykanie, nie było widać nieba...". Nie wiedział jako dziecko, o co mu chodzi, choć sam bawił się w lejach po bombach. Opowieść o załodze samolotu "Candie" poznał wiele lat potem. Krótko przed tym, gdy wpadł na pomysł, by powstałemu na "gołej ziemi" swemu osiedlu przywrócić historię, koniecznie zajmującą i nietuzinkową. I w jego zamyśle ma być nią właśnie historia "Candie".

Springwald przyznaje też, że po ludzku stał się zazdrosny o pomnik na Uroczysku Pamięci w Ochotnicy Górnej; w miejscu, w którym spadł inny samolot USA, liberator "California Rocket". Przez tę zazdrość zwołał więc podobnych sobie zapaleńców, przekonał do inicjatywy księdza Jana Jarco, proboszcza z Klinów, i razem wyznaczyli sobie cel - upamiętnienie lotników z "Candie". Postanowienie takie padło 5 stycznia, gdy spotkali się w kilkanaście osób przy forcie. Był wśród nich wicekonsul generalny USA Jeffrey C. Vick, był także świadek lądowania, Tadeusz Zaraska. Może w tym miejscu stanie pomnik, może na ziemi zostanie odwzorowany zarys kadłuba - to będzie dopiero dyskutowane. Na razie tylko rzucono hasło...

- Czym to się skończy, nie wiadomo, kiedy - też nie. To może trwać nawet piętnaście albo więcej lat. Musimy dociec, kto jest właścicielem gruntu, jakie są wobec niego plany, itp. - mówi Robert Springwald. I dodaje: - Na pewno lotnicy zasłużyli na naszą pamięć. Dlaczego? Naloty, w których uczestniczyli, przyczyniły się do skrócenia - nie wiem o ile: dwa dni, pięć, pół roku, może więcej - drugiej wojny światowej. Niedługo będzie u nas budowana szkoła, może mogłaby nosić imię lotników z "Candie"? A może oni chcieliby odwiedzić miejsce, w którym otrzymali od losu drugie życie!?

Ale nie wiadomo, czy jeszcze żyją - kontakt z nimi się urwał. Tak samo jak nie wiadomo, co stało się z "Candie". Na pewno Niemcy przewieźli bombowiec na lotnisko Rakowice-Czyżyny - zapamiętano, że wieziony przez miasto wrak łamał skrzydłami latarnie. I albo rozebrali go na części, albo odremontowali i latał, jak wiele zdobycznych maszyn alianckich, w barwach jednostki specjalnej Luftwaffe - Kampfgeschwader 200 (KG-200). Są źródła, z których wynika, że "fortecę" nr 46337 w marcu 1945 r. Amerykanie zestrzelili nad Zuider-Zee na wybrzeżu Holandii.

Przy Forcie 52 Borek żadnego śladu po lądowaniu "Candie" nie ma. Są tylko fotografie w prywatnych archiwach, są papiery przysłane z USA, są wspomnienia lotników w zbiorach Szymona Serwatki. I jest też gaśnica, albo aparat tlenowy, z pokładu bombowca, który ktoś podobno gdzieś kiedyś widział. Może, ma nadzieję Robert Springwald, odnajdzie się teraz, gdy po latach historia bombowca o wdzięcznym imieniu "Candie" ożywa na nowo.

PIOTR SUBIK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski