Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gęsta cisza

Redakcja
Obdarzony mocnym, dramatycznym głosem, potrafi podczas recitali stworzyć wokół siebie wyjątkową atmosferę skupienia i powagi. Ostatnie płyty Mirka Czyżykiewicza: "Ave" i "Zanim będziesz u brzegu" (nagrana wespół z Hanną Banaszak) zyskały wysokie oceny u specjalistów i dobrze się sprzedają, mimo iż nie patronuje im muza lekka, łatwa i podkasana. - Pozwól, że zacznę rozmowę myślą zaczerpniętą z wiersza ks. Twardowskiego "Niekiedy nie starcza długiego życia, żeby doszło do krótkiego spotkania z kimś". Cieszę się, że udało nam się w końcu poznać... co prawda po 20 latach od chwili, gdy doszły do mnie słuchy, że śpiewasz moje wiersze. Wykonywałeś je - podobno - jeżdżąc z zespołem Ostatnia Wieczerza w Karczmie Skierowanej do Rozbiórki ...

Z pieśniarzem MIROSŁAWEM CZYŻYKIEWICZEM rozmawia Józef Baran

 Z wykształcenia grafik, absolwent ASP w Warszawie (3 lata krakowskiej ASP). Utrzymuje się od wielu lat ze śpiewania. Postać kultowa wsród miłośników ambitnej piosenki rodem z "krainy łagodności". Pieśniarz, kompozytor, autor kilku płyt i książki z tekstami pieśni. Laureat FAMY (Festiwalu Artystycznego Młodzieży Akademickiej w Świnoujściu) w latach 1986 i 1987, uczestnik Międzynarodowego Przeglądu Teatralnego w Antwerpii (śpiewał tam wiersze Brodskiego) w 1993. Należy do artystów, którzy "robią swoje" i nie godzą się na kompromisy artystyczne, a do sukcesów dochodzą powoli.
 - To prawda. Jeden z twoich tomików wpadł mi w ręce, kiedy byłem uczniem liceum w Gorlicach - w 1977 czy 1978 r. Znajduje się po dziś dzień w mojej biblioteczce - nie ma okładek i jest zaczytany. Te wiersze zainspirowały mnie również muzycznie na początku mojej drogi, choć wydawały się nie do zaśpiewania. Zaważyły m.in. na moim debiucie scenicznym w Olecku u Mariana Gałązki na "Sztamie" w 1981, o czym wspominałem w paru wywiadach.
 - Potem studiowałeś 3 lata w ASP, w Krakowie. Też się wówczas nie spotkaliśmy, choć możliwe, że otarliśmy się o siebie gdzieś na ulicy. Poznaliśmy się dwa miesiące temu, po Waszym programie: "Zanim będziesz u brzegu", z którym to recitalem przemknęliście z Hanią Banaszak i Jerzym Satanowskim także przez Kraków. Jestem tą płytą poruszony i zachwycony, podobnie zresztą, jak niektórymi Twoimi interpretacjami Brodskiego.
 - Miło mi to słyszeć.
 - Żeby jednak rozmowa nie pozostała na poziomie prawienia sobie grzeczności, proponuję pospierać się o to, o co kłóciłem się niegdyś przy piwie z Wojtkiem Bellonem. Mianowicie uważam, że określenie "poeci śpiewający" jest swego rodzaju nadużyciem. Zauważyłem, że zarówno klasycy tego gatunku - jak i młodsi chętnie sięgają do repertuaru wybitnych poetów, klasyków, ilustrując wiersze muzycznie; z drugiej zaś strony śpiewają swoje teksty i też nazywają je poezją.
 A przecież jest jakaś różnica.. Utwór śpiewany jest z natury czymś innym niż poezja - w rozumieniu np. Juliana Przybosia - ponieważ rządzi się innymi, muzycznymi prawami. Tekst piosenkarski, choćby najbardziej ambitny, ma zawsze jakąś "watę": refreny, powtarzalności, wymuszone rymy, często męskie, bez muzyki jest martwy. Nie lubię, kiedy dziennikarze zbyt łatwo szermują określeniem - śpiewający poeci.
 - Sporu między nami na pewno nie będzie. Zgadzam się. Inaczej pisze się tekst do muzyki - stąd czasem tak zwana "wata". Nieraz pomaga to zapewnić odpowiednią frazę i śpiewność... choć czasem zdarzają się świetne teksty bez "waty". Poezję od tekstu poetyckiego różni sposób podejścia do słowa. W piosence nie można sobie pozwolić na zbyt skomplikowaną metaforę czy grę słów. Tekst musi być czytelny i to już w "pierwszym słuchaniu". Wiersz rządzi się innymi prawami. Bywa, że jedno zdanie mogę smakować wiele godzin. Czasem tydzień, miesiąc. Dla ambitnych tekstów piosenek proponowałbym raczej termin "piosenka literacka". Sam jestem daleki od tego, żeby uznawać się za poetę.
 - Osiecka obok znakomitych tekstów pisała bardzo przeciętne wiersze i publikowała je w "Życiu Literackim".
 - Ja uważam, że to genialna autorka tekstów i wierszy. Osieckiej znakomicie udawało się łączyć poezję z formą piosenki. W jednej z nich - "Ulica japońskiej wiśni" znajdują się między innymi takie metafory: "szare ulice, szare balkony/ z widokiem na inne szare balkony...", albo "szare serca, biedne liczydła z widokiem na randkę z innym liczydłem". To świetne, bezpośrednie i proste, a równocześnie użyte tu metafory przynależą już do "gospodarstwa poezji".
 - Przez długi czas nie ukazywały się Twoje płyty i kasety. Działałeś jakby w podziemiu. Nie chciałeś czy nie mogłeś wydawać? W ostatnich latach jednak ukazało się kilka twoich płyt.
 - Nie nazwałbym tego podziemiem. Raczej drugim obiegiem. Występowałem w całej Polsce, a głównie w klubach studenckich, które były, w tych czasach, swoistym zaworem bezpieczeństwa dla środowisk akademickich. Pozwalano w nich na głębszą refleksję, dotyczącą rzeczywistości. Później, na początku lat 90., kluby przeszły na bardziej rozrywkowe formy działalności kulturalnej. Pierwszą płytę - "Autoportret I" - nagrałem w Teatrze im. Witkacego w Zakopanem w 1989 roku. Stało się to w rezultacie akcji Programu III PR i osobistego zaangażowania redaktora Janusza Deblessema. Jego oczkiem w głowie był nurt ballady poetyckiej, wywodzący się od Wojtka Bellona, a szerzej - piosenka autorska. W plebiscycie słuchacze wytypowali pięciu wykonawców. Byli to: Andrzej Garczarek (klasyk gatunku), Konrad Materna - już nie śpiewa, Grzegorz Tomczak, Jerzy Kleyff i ja. Tylko Andrzejowi i mnie udało się wtedy nagrać płyty. Mojej sprzedano około siedemnastu tysięcy egzemplarzy, co, jeśli zważyć niekomercyjny charakter albumu i fakt, że w historii polskiej powojennej dyskografii była to druga płyta zaśpiewana tylko przy gitarze, było dobrym wynikiem. Z tym repertuarem przejechałem Polskę wzdłuż i wszerz.
 Natomiast wiersze Brodskiego udało mi się wydać dopiero po ośmiu latach od nagrania ich w radiowej "Trójce". Dzięki Pomatonowi EMI ukazały się na podwójnym albumie - "Superacie".
 - Co się teraz dzieje, w czasach komercjalizacji kultury, z weteranami piosenki poetyckiej, autorskiej?
 - Niektórzy zmienili zawód. Inni jakoś sobie radzą. Jeszcze inni zaczęli poszukiwać nowej publiczności, zmienili konwencje, formę. Ogólnie ulegli przeobrażeniom wraz z transformacją ustroju. Myślę, że mnie się udało. Pozostałem wierny temu, co robiłem. Nigdy nie chciałem być piosenkarzem, lecz pieśniarzem, i tak szczęśliwie pozostało... Na scenie staram się być wiarygodnym medium przekazywania myśli i uczuć.
 - Właśnie, jak jest dziś z publicznością?
 - Jak już mówiłem, kluby studenckie zmieniły profil działalności kulturalnej (więcej zabawy, dyskoteki - mniej refleksji). Pojawiły się za to inne miejsca - kawiarnie artystyczne, wciąż prężnie działają różnego rodzaju kluby, a przede wszystkim domy kultury. Ja największy kryzys przeżyłem między rokiem 1993 a 97. Z trudem utrzymywałem się ze śpiewania. Moje nazwisko i to, co robię, funkcjonowały na zasadzie poczty pantoflowej. Wszystko odmieniło się po sukcesie płyty "Ave". Teraz mam wiele pracy, koncertuję z zespołem muzycznym lub sam. Mimo że nie jest to repertuar czysto komercyjny, w każdym miejscu, do którego przyjeżdżamy, cieszymy się kompletem publiczności. Teatry, filharmonie, domy kultury. Od dwóch lat wszędzie - od dwustu do trzystu osób.
 - Byłem na krakowskim koncercie Hani Banaszak i Twoim. Mieliście wspaniałe przyjęcie, choć repertuar jest trudny: treny Kochanowskiego, wiersze Leśmiana, Villona... Oklaskiwali Was biznesmeni. Jaki czort przygnał ich na poezję?
 - To przede wszystkim projekt Jurka Satanowskiego. Najpierw była jego muzyka, która powstała wiele lat temu. Początkowo niektóre piosenki śpiewała tylko Hania. Projekt dojrzewał długo. Dwa lata temu pojawił się pomysł, by połączyć dwa różne głosy i temperamenty: Hanki i mój. Dało to efekt, który się podoba. A skąd biznesmeni na salach? To goście towarzystwa ubezpieczeniowego, które zainteresowało się projektem. I wspólnie z Polskim Radiem doprowadziło do wydania płyty "Zanim będziesz u brzegu...". Jerzemu Satanowskiemu zawdzięczam w dużej mierze swój autorski album "Ave". Nie zagłębiając się w szczegóły mogę wyjawić, że Jurek stał się mecenasem moich ostatnich dokonań. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.
 - Szczęśliwy zbieg okoliczności sprzyjających?
 - Tak to trzeba nazwać. Wcześniej bywało różnie. Tułałem się po różnych miejscach - w kraju i za granicą... W pewnym momencie postanowiłem bowiem zacząć wszystko od nowa. Właśnie w tym niepewnym dla siebie czasie zetknąłem się z poezją Josifa Brodskiego (głównie w przekładach Barańczaka, Krzyżewskiej i Woroszylskiego). Pod wpływem ogromnej fascynacji powstało siedemnaście ilustracji muzycznych do jego wierszy. Z początku śpiewałem je tylko przy gitarze. W 1993 roku na zaproszenie redakcji muzycznej II i III Programu PR przystąpiłem do realizacji "Świata Widzialnego". Efekt tych nagrań miałem szczęście osobiście wręczyć Josifowi Brodskiemu podczas jego ostatniego pobytu w Polsce.
 - Czy śpiewasz z nadmiaru radości czy z nadmiaru rozpaczy?
 - Chyba tego drugiego. Ale przede wszystkim jest to chęć podzielenia się tym, co dla mnie wartościowe i ważne. Strzępy uczuć, refleksje, jakaś prawda o życiu. Na pewno nie są to tanie czy lekkie afirmacje. Staram się racjonalizować swoje emocje i myśli. Oswajać je poprzez powściągliwą kreację.
 - Wielu artystów boryka się z takimi problemami, jak alkohol, narkotyki.
 Narkotyków nigdy nie próbowałem i nie mam zamiaru próbować. Alkohol nauczył mnie wiele o sobie samym. Bywał niekiedy bardzo dobrą lekcją samoświadomości Nie mam z tym większego kłopotu.
 - Tomasz z Akwinu, też jak Ty, kawał chłopa, podobno opędzał się rozżarzoną głownią przed kobietami. Jak się opędza przed nimi Mirek Czyżykiewicz i czy ma z tym problemy?
 - Nie, nie ma problemów (śmiech), odkąd jestem w stałym związku. Z Margaret dopełniamy się prywatnie i zawodowo.
 - A wcześniej?
 - Wcześniej? Różnie bywało...
 - Co jest dla Ciebie najprzyjemniejsze w akcie twórczym: pisanie tekstów, komponowanie, występ, oklaski, wyrazy uznania po koncertach?
 - Są dwa takie momenty. Pierwszy z nich to efekt gęstej ciszy, zalegającej w trakcie recitalu. W moim pojęciu to dowód na porozumienie dusz, wbrew pozorom bardzo bezpośredni kontakt z publicznością. To wspaniałe, inspirujące uczucie. Dowód na to, że pozostaję z publicznością w ważnym, intymnym dialogu. Stajemy się jakby jednym wspólnym organizmem; ja daję im swoją emocję, swoją energię, a oni w zamian obdarzają mnie swoją. Po koncercie mam poczucie, że porozmawialiśmy ze sobą tym samym językiem o tym, co boli, cieszy, dotyka...
 Inny ważny moment to wyznania i recenzje słuchaczy po koncertach.
 - Nie czujesz się wypalony, zmęczony występami, popularnością, napięciem?
 - Nie. Mam wrażenie, że stale jestem na początku drogi.
 - Patrząc z boku na piosenkarzy, myślę sobie czasem, że niektórzy objeżdżają z kilkunastoma piosenkami Polskę wzdłuż i wszerz, i to przez wiele lat. Czy to nie jest nudne i nietwórcze?
 - Niekoniecznie. Choć niekiedy autor lub wykonawca staje się niewolnikiem tego, co zrobił, to jednak czerpie z tego satysfakcję. Publiczność ma swoje wymagania i przyzwyczajenia.
 - Podeprę to, co mówię pewnym przykładem. Jakieś dwa lata temu trafiłem przez przypadek na recital Piotra Szczepanika, kiedyś szalenie modnego piosenkarza mojej młodości. Chciał śpiewać przede wszystkim poezję Miłosza i Zagajewskiego, tymczasem proszono go o "Żółte kalendarze", a więc sentymentalne teksty, które jednak ongiś podbiły serca całej Polski. Nowy repertuar natomiast nie trafiał do przekonania publiczności. Domagała się starych przebojów.
 - To jej święte prawo. W tym właśnie sensie artysta staje się jej sługą, wypełnia swoją powinność wobec niej.
 - Z zawodu jesteś grafikiem. Czy łatwo byłoby Ci porzucić estradę, oklaski, popularność, adrenalinę skaczącą do mózgu i w ciszy ślęczeć z pędzlem nad płótnami?
 - Oklaski nigdy nie były głównym motywem mojego działania. Choć niewątpliwie są potrzebne jako dowód zrozumienia i akceptacji publiczności. Gdybym miał śpiewać tylko dla samych oklasków, zapewne zdecydowałbym się na zupełnie inny repertuar, dążył do tego, by być gwiazdą popkultury, budował inny nastrój i klimat wokół siebie... Moja praca na scenie ma niewiele wspólnego z próżnością. Nie, Józefie, brawa nie są dla mnie narkotykiem. Powiem więcej. Po cichu marzę o tym, by wycofać się - używając twojego poetyckiego terminu "na tyły świata", mieć tam swój domek, swoją niszę, zestroić się z naturą, malować, pisać, być może wydawać płyty i w ten sposób kontaktować się ze swoją publicznością. Ale na razie przy tym nawale pracy jest to niemożliwe.
 - Co dalej?
 - Nagrywam kolejną płytę. Ale nie spieszę się. Mam wiele innych zobowiązań.
 - Wiem, że występujesz w kilku programach: albo sam z gitarą, albo z Hanną Banaszak, albo z własnym zespołem towarzyszącym... Czasy są kapitalistyczne. Więc na koniec zapytam o mamonę.
 - Czas to pieniądz. Więc szczęśliwie mam ostatnio dużo czasu. Przez lata planowałem swoje życie z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Teraz już nie ma takiego problemu, więc spokojnie nadal robię swoje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski