MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jezusek się urodził

Redakcja
W noc wigilijną... FOT. ANNA KACZMARZ
W noc wigilijną... FOT. ANNA KACZMARZ
U nas zawsze był śledź. Z cebulą. I barszcz był - chyba po raz piąty powiedział Szajbus. Docent milczał. Powłócząc nogami w śnieżnej bryi, z pochyloną głową zmagał się z wiatrem. Szajbus wprost przeciwnie - drobił, wręcz podskakiwał. Usta mu się nie zamykały.

W noc wigilijną... FOT. ANNA KACZMARZ

Dookoła nich okna blokowiska mżyły mdłym światłem. Za niektórymi czerwienią, zielenią, błękitem i złotem płonęły już na drzewkach elektryczne lampki. Niektóre migotały jak żarówki na choinkach przed supermarketami. Przechodnie wyraźnie śpieszyli się do domów, obładowani ostatnimi zakupami i zaaferowani. Szajbus, wieczny optymista, usiłował ich zaczepiać, ale mijali ich bez słowa lub bąkali coś pod nosem. Dzisiaj wyraźnie nie był dobry dzień. Pod dworcem nic nie zebrali, sprzed supermarketu przegonił ich ochroniarz, a później nie wiadomo po co zawędrowali na to osiedle, odległe i nieprzyjazne.

- Tato wycinał w lesie choinkę, a my, siostra i ja, żeśmy ją ubierali - wspomniał Szajbus. - Watą, papierzanymi łańcuchami. Mieliśmy nawet anioła z papieru i ten anioł szedł na samą górę choinki. Matka gotowała barszcz, gotowała pierogi z kapustą. Tato nigdy nie zjadł tych pierogów, bo go szybko morzył sen. Tato był pijący, a w Wigilię to już musowo, bo to przecież święta...

- Pijący był, mówisz. To tak jak ty - powiedział Docent.

- A ty niby nie jesteś?

- Każdy jest.

- Pewnie, że każdy - zgodził się Szajbus. - Bez tego nijak. Tatuś, jak nie było gorzały, to nawet denaturę wypił.

- A ty niby nie wypijesz?

- Ja wszystko wypiję, mam to po tacie. Wino wypiję, gorzałę, a jak nie ma czegoś innego, to i denaturę, czemu nie... A w Wigilię, kiedy tato przysnął, babcia zaczynała śpiewać kolędy. Babcia bardzo pięknie śpiewała...

I Szajbus zaśpiewał cieniutkim głosem:

Bóg się rodzi, moc truchleje.

Pan niebiosów obnażony;

ogień krzepnie, blask ciemnieje,

ma granice - Nieskończony;

wzgardzony - okryty chwałą,

śmiertelny - król nad wiekami.

A Słowo Ciałem się stało

I mieszkało między nami.

- Czy ty, Szajbus, rozumiesz, to co śpiewasz? - zapytał Docent.

- Jak nie rozumiem? Co tu jest do rozumienia? Wszystko jasne. Jezusek się urodził. Dlatego jedliśmy śledzie z ziemniakami. I barszcz. I pierogi.

- Co wspólnego ma ten twój Jezusek ze śledziami?

- Jak to co ma? Przecież w Wigilię je się śledzie, a Jezusek akurat wtedy się urodził.

- Ty, Szajbus, nie gadaj tyle, szkoda czasu - powiedział Docent.

- Zdążymy, co nie mamy zdążyć. Co najwyżej karp wystygnie. Na zimno też dobry.

- Zeżrą wszystko, nawet ości. Nic dla nas nie zostanie.

- Ksiądz Janek każe dla nas schować.

- Tak, będzie pamiętał, że jeszcze nie przyszedł pan Szajbus. Śledzie też zostawi. I ciasto. I pomarańcze.

- No widzisz.

- Ty, Szajbus, wiesz, co to takiego ironia?

- No.

- Więc co takiego?

- No, ironia to jest ta... Ironia.

- Słusznie.

- No widzisz, ja mam rozum.

Napatoczył się starszy facet, chyba nietutejszy, bo niepewnie popatrywał po blokach. Pod krawatem, w sutym, staroświeckim kożuchu. Szajbus natychmiast podskoczył do niego na swoich krótkich nogach z proszalną gadką. Szajbus wiedział, z jaką gadką trzeba wystartować. Do kogo zwrócić się "kierowniku", do kogo "szanowny panie". Do kogo po angielsku - plis ser. Docent zawsze powtarzał: "Jak do gościa mówisz po angielsku, widzi, że masz go za kogoś lepszego, może za cudzoziemca". Starszy facet ze szczupłą, ściągniętą twarzą z jasnymi oczami za tafelkami okularów wyglądał na takiego, do którego należy zwracać się "szanowny panie". Docent mówił: "Najważniejsza jest psychologia, Szajbus, psychologia, rozumiesz?". Nie dalej jak wczoraj, kiedy trzęsło ich z rana i ogromnie chciało się im palić, Docent podszedł do faceta, który kupował w kiosku gazetę.
- Czy mógłby pan ofiarować nam złotówkę? - zapytał.

- Nie mógłbym - odpowiedział facet.

- Pan się myli - spokojnie zareplikował Docent. - Pan mógłby, ale pan nie chce.

Facet roześmiał się i powiedział:

- Inteligent z ciebie. Jakie palisz?

I kupił im paczkę fajek. Zapalili, zaciągając się głęboko, z przyjemnością. Tak było wczoraj, a teraz Szajbus, nastawił odpowiednio głos i naśladując Docenta zagadał:

- Czy szanowny pan mógłby wspomóc bezdomnych?

Prawdę mówiąc, nie za bardzo mu wychodziło naśladowanie Docenta, który zawsze mówił do niego: "Ty, Szajbus, masz tak chamski zaśpiew, że nie powinieneś pchać się do inteligentnych ludzi". Dlatego Szajbus zaczepiał ludzi o spracowanych rękach, kiepsko ubranych, zaczepiał kobiety, w tanich beretach i kapeluszach sprzedawanych na bazarach, Docentowi zostawiając lepszych gości. Czasami Docent usiłował wdawać się w dyskusję, niekiedy skutecznie, jak tego roku na wiosnę, kiedy grupka studentów najpierw wybuchała złośliwymi śmiechami, aby później poważnie rozważać to, co mówił Docent. Studenci potraktowali ich piwem w ogródku. Wprawdzie kelnerki coś tam mruczały, ale młodzi nie popuścili - klient to klient, powiedzieli, któryś nawet zapyskował coś o prawach obywatelskich, więc Szajbus zasiadł na ogrodowym krześle i słuchał, niewiele rozumiejąc z rozmowy, zresztą bardziej niż rozmowa jego uwagę pochłaniał kebab, z którego wyciekał nadmiar słodkawego keczupu. Takich jak oni rzadko zapraszano do knajpy, chociaż czasami zdarzało się, ale nie zawsze w porę, nie zawsze po ich myśli. Kiedyś ofiarą miłosierdzia padł Konik, Konik zdegenerowany do imentu, Konik stary alkoholik, niegdysiejszy król przedmieścia, dzisiaj dożywający swoich dni w ruinie domku z zawalonym dachem. Gdy był na ostrym kacu, dobiegł do niego zapach piwa i Konik wszedł do knajpy, w której kiedyś rządził. Niejeden frajer poznał tam siłę jego pięści, niejeden kinder wyleciał za drzwi, bo nie zapytał Konika, czy może usiąść przy stoliku. Tak było przed laty, a teraz Konik stanął w drzwiach, wdychał zapach piwa, patrzył na podświetlone butelki z kolorowymi zagranicznymi wódkami i czekał nie wiadomo na co, chyba na Boskie zmiłowanie. I Bóg się nad nim zmiłował, bo podszedł do niego jakiś gościu, kazał siadać, a u barmanki zamówił gulasz i napój pomarańczowy. Chyba spodobał mu się knajacki wygląd Konika - kraciasta, wyszmelcowana marynarka na gołe ciało, rozdeptane sandały. Konik, którego wypełniał ołowiany kac, nie podziękował, niemrawo grzebał w gulaszu, a później łapczywie wypił napój pomarańczowy, który przypominał mu krachlę z dzieciństwa. I wyszedł z knajpy, rzuciwszy dobremu samarytaninowi takie słowo, że tamten, zadowolony ze swego miłosierdzia, ze swojego dobrego uczynku, osłupiał.

Właściwie Szajbus nie powinien podchodzić do tego gościa w sutym, starym kożuchu i w okularach, bo facet bardziej niż do jego świata, należał do świata Docenta, ale podszedł i zapytał, starając się mówić jak Docent, bez chamskiego zaśpiewu:
- Czy szanowny pan mógłby wspomóc bezdomnych?

Starszy facet długo grzebał w kieszeni, starając się opuszkami palców wyczuć nominał monet, po czym wyciągnął dwuzłotówkę.

- Bóg zapłać - podziękował Szajbus i dodał tonem informacji: -Jezusek się urodził.

- Że co? - zdziwił się starszy facet.

- Jezusek się urodził - powtórzył Szajbus - a my idziemy do księdza Janka na Wigilię.

Na Wigilię u księdza Janka Szajbus cieszył się od dawna, chyba od miesiąca, ale co prawda, to prawda, ksiądz Janek miał nos jak myśliwski pies i z daleka wyczuł nawet odrobinę alkoholu i wtedy żegnaj śledziu, żegnaj karpiu wyżebrany, wyproszony gdzie przez księdza i siostrzyczki, żegnaj makowcu, żegnajcie pomarańcze. Dlatego Szajbus nie wypił dzisiaj ani kropli, ale w wielkiej torbie, którą dźwigał na ramieniu, czerwoną zawartością miło bulgotała butelka.

Właśnie mijali śmietnik i Szajbus podskoczył, wszedł do ciemnego wnętrza.

- Nie zdążymy - ostrzegł go Docent.

- Zeżrą ci karpia.

- Zdążymy, zdążymy - odpowiedział Szajbus, gorączkowo grzebiąc w pojemniku na śmieci w poszukiwaniu puszek. Puszki - najbardziej opłacalna rzecz, dlatego Szajbus zawsze zaglądał do ulicznych koszy na śmieci, penetrował śmietniki. I pakował do torby puszki po piwie po coca-coli, po napoju tajger. Torba Szajbusa była przepaścista, zawsze wypchana do pękatości.

Każdy krok zbliżał ich do Wigilii u księdza Janka, do śledzia, karpia, do makowca i nawet Docent uspokoił się, przestał narzekać na powolność Szajbusa. I wtedy zobaczyli tę dziewczynę. Pół leżała, pół siedziała na ławce, cicho pojękując. W Szajbusie zagrał łowiecki instynkt. "Pijana - pomyślał. - Pijana". I zaraz wyobraził sobie portmonetkę w kieszeni płaszcza dziewczyny. Pękatą - dużo monet, ale także jakieś banknoty - bure dziesiątki, różowe dwudziestki, niebieskie pięćdziesiątki, może nawet setki. Szajbus nie przepuszczał okazji. Kiedyś sprzed budki z owocami porwał nawet skrzynkę pełną jabłek. Zaniósł ją na opuszczoną budowę, zjadł dwa jabłka, a resztę zostawił.

Podszedł ostrożnie do dziewczyny.

- Co się dzieje? - zapytał.

- Rodzę - wychrypiała ze złością. - Rodzę, palancie.

- Docent, co jej jest? - zdziwił się Szajbus.

- Rodzi, palancie.

- Jezus Maria! - wrzasnął Szajbus. - Co my zrobimy?

- A co można zrobić? Lekarz potrzebny albo położna, a nie ty.

- Lekarz! - nieprzytomnie wykrzyknął Szajbus. - Skąd wziąć lekarza?

Docent wzruszył ramionami, a Szajbus wbiegł na jezdnię i rozkrzyżował ramiona. Nieliczne samochody omijały go z gniewnym dźwiękiem klaksonów, spod ich kół bryzgała śnieżna bryja.

- Stójcie! - wrzeszczał Szajbus. - Stójcie, sk... syny, tam kobita rodzi.

Przez kilka minut walczył z samochodową obojętnością, aż, wreszcie - niczym duch w bajce - pojawiła się srebrna policyjna furgonetka. Na jej widok nogi Szajbusa same poderwały się do ucieczki, tym bardziej że furgonetka powoli się zatrzymała, wysiadł z niej policjant i sięgając po pałkę, ruszył w stronę Szajbusa.
Szajbus wytrwał na miejscu, z ciągle rozkrzyżowanymi ramionami, ale nieco skurczony, z głową wbitą w ramiona na widok policyjnej pałki.

-Tam... - wskazał w stronę ławki. - Tam kobita rodzi.

Policjant niechętnie spojrzał na wskazywaną przez Szajbusa ławkę, a później ruszył w jej kierunku niespiesznym policyjnym krokiem.

Zagadało radio i po kilku minutach przyjechała rozmigotana na niebiesko karetka.

- Twoja baba? - zapytał policjant patrząc na Szajbusa. - Twoje dziecko?

- Gdzie tam - spłoszył się Szajbus. - Nie znam kobity! A tak w ogóle to my idziemy do księdza Janka, na Wigilię.

- Na komisariat - powiedział policjant. - Pojedziecie na komisariat. Trzeba wszystko spisać na wszelki wypadek, jakby co...

Była już prawie północ, kiedy Docent i Szajbus wyszli z komisariatu. Wiatr ustał, chwycił lekki mróz i ciemne niebo zaczęło prószyć drobnym śnieżkiem.

- Mówiłem, że zeżrą naszego karpia - powiedział Docent.

- Jezusek się urodził - stwierdził Szajbus.

- Jaki tam Jezusek, taki biedak jak ty.

- Ja o tamtym, ale on też był bidokiem.

- Masz rację, Szajbus, czasem i ty masz rację. I ruszyli w stronę przedmieścia, gdzie w małym domu z zawalonym dachem mieszkał Konik.

W wielkiej torbie Szajbusa nadzieją bulgotała flaszka.

ANDRZEJ KOZIOŁ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski