MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kasiarze z desperacji

Redakcja
Grzegorz W. z Dębicy napadał na banki, by mieć kasę na jednorękich bandytów. Rafał B. z Nowej Huty rabował, bo chciał spłacić kredyty i zarobić na wyjazd za granicę.

Ewa Kopcik: HISTORIE Z PARAGRAFEM

Policja przyznaje: lawinowy wzrost liczby napadów, którego jesteśmy świadkami, to najczęściej nie dzieło gangsterów, ale amatorów, pchniętych do przestępstwa pustką w portfelach.

"Spokojny, złego słowa o nim nie można powiedzieć. Bardzo dbał o żonę, opiekował się synem. Z dumą opowiadał, że czeka na przyjście na świat kolejnego potomka" - tak Rafała B. opisywali sąsiedzi z bloku, tuż po tym, jak jesienią 2009 r. policjanci wyprowadzili go w kajdankach z mieszkania. Wszyscy byli zszokowani, że to właśnie on z bronią w ręku napadał na banki.

35-letni Rafał B., bezrobotny z Nowej Huty, w czasie rabunków zawsze używał rekwizytów, np. zakładał gipsową szynę na rękę albo naklejał na twarz opatrunek z bandażu. Do paska spodni przypinał kaburę z pistoletem - zabawką, którą wcześniej kupił 6-letniemu synowi.

"W czasie napadów nie krzyczał, nie groził, nie wybiegał w pośpiechu z pieniędzmi. Podchodził spokojnie do lady, podsuwał pracownikom pod oczy kartkę z żądaniem wydania pieniędzy i jakby od niechcenia rozchylał kurtkę spod której wystawała »broń«. Kiedy dostawał gotówkę, pakował ją do torby i spokojnie wychodził z banku" - opowiadają krakowscy policjanci.

W taki sposób obrabował w 2009 r. trzy banki. Pierwszy 20 lipca: z Banku WBK na os. Kościuszkowskim ukradł 5 tys. zł. Po miesiącu z BGŻ na placu Bieńczyckim zabrał 12,4 tys. zł, a kilka tygodni później - z Fortis Banku na os. Kazimierzowskim - 8250 zł. Ostatni skok przyczynił się do jego wpadki. Następnego dnia jego portret, zarejestrowany przez kamery bankowego monitoringu, można było już obejrzeć we wszystkich lokalnych gazetach. W mediach pojawiły się też komunikaty o wyznaczeniu przez policję 5 tys. zł nagrody za pomoc w zidentyfikowaniu bandyty. Zaraz potem w komendzie rozdzwoniły się telefony z informacjami o potencjalnych sprawcach. Jedna okazała się właściwa. Policyjny wywiadowcy przez dwa dni obserwowali Rafała, by w końcu go zatrzymać w jego nowohuckim mieszkaniu. W jego samochodzie znaleziono kilka tysięcy złotych, które zostały mu z napadów.

W prokuraturze przyznał się do wszystkiego. Dokładnie opisywał, jak przygotowywał się do skoków, obserwując upatrzone placówki. Wybierał tylko te, w których nie było strażników. Tłumaczył się katastrofalnym stanem domowego budżetu, utratą pracy, bankowymi długami i pilną potrzebą uzbierania pieniędzy na wyjazd za granicę do pracy.

Podobny amator z Dębicy obrabował w minionym roku cztery krakowskie banki i jeden w swym rodzinnym mieście. 29-letni Grzegorz W. na co dzień pracował w zakładach oponiarskich. Był krajaczem tkanin. Praca nudna, fizyczna i, co najgorsze, słabo płatna, a on miał duże potrzeby. Rodziny wprawdzie nie zdążył założyć, mieszkał z rodzicami oraz z trójką młodszych braci, ale miał słabość do... jednorękich bandytów. Co wieczór w salonie gier zostawiał po kilkaset złotych. Czasem dużo więcej, zazwyczaj bowiem przegrywał.
Imał się różnych sposobów, by zdobyć pieniądze na hazard. Najpierw sfałszował zaświadczenie o zatrudnieniu i zarobkach, by wyłudzić z banku 30 tys. zł kredytu. Pieniądze jednak szybko się skończyły, pensja krajacza nie starczała na terminową spłatę rat, a bank groził przymusową egzekucją. Wtedy kupił w sklepie z zabawkami plastikową imitację pistoletu i ruszył z nim do Fortis Banku, oddalonego od domu zalewie o kilkaset metrów. Wszedł do banku w kominiarce, sterroryzował dwie pracownice, zabrał 30 tys. zł i uciekł.

Trzy dni później był w Krakowie. W ciągu kilku tygodni obrabował cztery banki, zabierając z nich w sumie 210 tys. zł. Wkrótce wpadł, ale już bez pieniędzy. W czasie przesłuchań przyznał, że wszystko poszło na gry hazardowe. Grozi mu do 12 lat więzienia.

To nie pierwsze i na pewno nie ostatnie desperackie próby zdobycia pieniędzy przez współczesnych kasiarzy. Sprawcy atakują przeważnie małe placówki, które bardziej przypominają sklepy niż banki. W większości z nich nie ma żadnego strażnika. Monitoring - jeśli jest - to na ogół kiepski albo nieczynny z powodu awarii. Brakuje cichego alarmu, metalowych krat czy podwójnych drzwi, blokujących bandytę w środku. Od pieniędzy, leżących w kasie, do drzwi prowadzących na ulicę, gdzie łatwo można wtopić w tłum, napastnika dzielą najczęściej 2-3 metry. To powoduje, że takie placówki są uznawane za wyjątkowo łatwy łup, a na napady decydują się amatorzy.

Przed trzema laty podobny amator - 38-letni rolnik z okolic Otwocka - postawił na nogi całą stołeczną policję, dokonując kilkunastu napadów na placówki bankowe w woj. mazowieckim. Do terroryzowania pracowników używał repliki maszynowego uzi. Skradł w sumie ok. 300 tys. zł. Potrzebował tych pieniędzy na spłatę kredytu do banku...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski