MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Klient na wokandzie

Redakcja
Co zrobić, gdy ukradną Ci samochód? Najlepiej usiąść i zapłakać.

Ewa Kopcik

Ewa Kopcik

Co zrobić, gdy ukradną Ci samochód? Najlepiej usiąść i zapłakać.

Kto ponosi odpowiedzialność za kradzież samochodu z autoryzowanego zakładu naprawczego? Warsztat czy może sam klient? Odpowiedź tylko z pozoru wydaje się oczywista. Toczące się od kilkunastu miesięcy postępowanie przed krakowskim sądem jeszcze nie rozstrzygnęło tej kwestii.
   Kilkuletnie problemy Janusza Cz. z polonezem zaczęły się prozaicznie - od drobnej usterki, utrudniającej uruchomienie silnika podczas mrozu. W lutym 2000 r. zgłosił się w serwisie naprawczym.
   - Umówiłem się na naprawę z mechanikiem - opowiada. - Zaparkowałem samochód na jego stanowisku i poszedłem do biura załatwić formalności. Zostawiłem tam kluczyki i dokumenty. Otrzymałem pokwitowanie. Ponieważ naprawa wymagała pozostawienia auta w warsztacie, ustaliliśmy, że odbiorę je następnego dnia. Zgodnie z umową, nazajutrz około południa zadzwoniłem do biura obsługi klienta i zapytałem o los poloneza. Odebrało mi mowę, gdy dowiedziałem się, że

wyparował.

   Urzędniczka - ta sama, która dzień wcześniej przyjęła samochód do naprawy - stwierdziła, że wydano go jakiemuś mężczyźnie, który oznajmił, że... rezygnuje z usługi. Bez pokwitowania, za to z kluczykami i dokumentami. Na jakiej podstawie? - próbował dociekać. - Był podobny do pana. To zapewne syn - usłyszał.
   Kiedy pan Cz. już doszedł do siebie, zapewnił, że nie ma syna ani też brata bliźniaka. Urzędniczka sprawdziła raz jeszcze, a nuż zaszła pomyłka? Ale po chwili już pewnym głosem dodała: - Wszystko się zgadza, samochód wyjechał z warsztatu jeszcze wczoraj.
   Zaklął w duchu. Nie było jednak wyjścia - musiał pogodzić się z faktem, że auto zostało skradzione. Nie on pierwszy, nie ostatni, zważywszy, że w samym Krakowie liczba ludzi tracących samochody idzie każdego roku w tysiące. Jego sytuacja nie wyglądała zresztą w tym momencie zbyt dramatycznie. Po pierwsze polonez był ubezpieczony, po drugie - to warsztat był odpowiedzialny za szkodę, wydając go lekkomyślnie złodziejowi. Tak sądził. Rzeczywistość okazała się bardziej ponura.
   Po pracy zamierzał zgłosić kradzież na policji. Funkcjonariusze znaleźli go jednak wcześniej - przez telefon zostawili wiadomość w domu, że następnego dnia ma zgłosić się w komisariacie. Kolejny telefon, który chwilę później zadzwonił w mieszkaniu, był nie mniej zagadkowy. Dotyczył dokumentów i kluczyków od wozu. Miał je odebrać w prywatnym mieszkaniu na jednym z nowohuckich osiedli.
   - Pojechałem tam wieczorem, jeszcze przed wizytą w komisariacie. Rzeczywiście odebrałem dowód rejestracyjny i kluczyki, przy okazji dowiadując się, że ktoś je zostawił w kiosku "Ruchu" w centrum Krakowa. Sprzedawczyni przekazała je swojemu znajomemu. I w ten sposób, okrężną drogą, trafiły do tego mieszkania - opowiada Cz.
   Kiedy następnego dnia zjawił się w komisariacie, został dwukrotnie przesłuchany. Najpierw

w charakterze obwinionego

o... spowodowanie kolizji i ucieczkę z miejsca zdarzenia. Dwa dni wcześniej około godz. 15 w okolicy Dworca Głównego, prowadząc poloneza, miał zderzyć się z samochodem Urzędu Ochrony Państwa. Miał też przy okazji przechytrzyć funkcjonariuszy - uciec im, pozostawiając uszkodzonego poloneza przy ul. Westerplatte. Długo musiał tłumaczyć, że sprawcą kolizji jest złodziej, który wykradł samochód z serwisu. Jego sytuację pogarszał fakt, że przecież odzyskał już kluczyki i dokumenty wozu. Kiedy w końcu sprawa wyjaśniła się, przesłuchano go po raz drugi - w charakterze świadka w sprawie kolizji. Wydano mu też pisemne pozwolenie do odebrania samochodu z policyjnego parkingu.
   - Mój polonez - zabezpieczony po kolizji przez policję - miał zamontowane na dachu oznakowanie taxi. Do dziś nie wiem, czy złodziej miał zamiar dorabiać jako taksówkarz, czy też "kogut" miał mu tylko zapewnić bezpieczny przejazd przez miasto. Samochód był lekko uszkodzony po stłuczce. W środku leżały jakieś papiery. Nie chciałem nic ruszać. Wróciłem więc do komisariatu i zasugerowałem, że "może należałoby zabezpieczyć jakieś ślady?" Poskutkowało. Po kilku tygodniach zawiadomiono mnie, że technik kryminalistyki udaje się na parking i wskazana jest tam moja obecność. Technik sfotografował jedynie samochód, żadnych śladów już nie zabezpieczał. Nie było potrzeby - nawet jeśli wcześniej były, zostały zatarte.
   - Mój błąd polegał na tym, że od razu nie zgłosiłem formalnego doniesienia o kradzieży - _przyznaje. - Uznałem, że wynika to z treści moich zeznań i sama policja nada sprawie odpowiedni bieg. Tymczasem nikt nie zadał sobie tego trudu i początkowo postępowanie toczyło się jedynie w związku z kolizją._
   Śledztwo w sprawie kradzieży samochodu ruszyło z miejsca dopiero po złożeniu przez właściela

formalnego wniosku

w komendzie miejskiej. Sprawę przekazano do prowadzenia innemu komisariatowi. Minęły kolejne tygodnie. Funkcjonariusze w końcu ustalili, że złodziej, po nieudanym skoku i ucieczce funkcjonariuszom UOP-u, odwiedził kioskarkę w centrum miasta. Powołał się na jej szefa, przekazał kluczyki oraz dokumenty wozu, równocześnie żądając 100 zł "tytułem znaleźnego". Kobieta dała mu pieniądze z kasy...
   Sprawa kradzieży zakończyła się jednak dla policji pełnym sukcesem. Ustalono personalia sprawcy, rozesłano za nim list gończy, wreszcie zatrzymano go, a potem aresztowano. Na dodatek podejrzany przyznał się do winy. Przed dwoma miesiącami postępowanie znalazło finał w sądzie - podczas pierwszej rozprawy. W naszych realiach zakrawało to prawie na cud.
   Proza polskiego wymiaru sprawiedliwości przypomniała jednak o sobie: na rozpoczęcie rozprawy w krakowskim sądzie pechowy właściciel poloneza czekał około godziny - z powodu trudności obiektywnych, czyli braku konwoju, który miał doprowadzić oskarżonego z aresztu przy ul. Montelupich. Przeszkoda okazała się niemożliwa do pokonania. Mimo to, z godzinnym poślizgiem, rozprawa rozpoczęła się. Trwała zaledwie kilka minut. Sędzia poinformował Cz., że oskarżony przyznał się do winy, że został aresztowany w innej sprawie i prokurator wnosi o zasądzenie 20 tys. zł odszkodowania. Zapytał też, czy poszkodowany nie wnosi sprzeciwu.
   - Oczywiście, nie miałem nic przeciwko temu. Wysokość zasądzonego odszkodowania jest dla mnie bez znaczenia. Trudno, bym liczył, że kiedykolwiek otrzymam od skazanego jakąkolwiek kwotę. Ten człowiek albo kradnie, albo siedzi w więzieniu, bo ma taki fach. By wypłacił mi odszkodowanie, musiałby zaliczyć kilka udanych skoków, musiałby też znaleźć się ktoś, kto wyegzekwowałby je od niego - dowodzi pan Cz.
   Jego sceptycyzm nie bierze się z powietrza. Ponaddwuletnie zmagania - zapoczątkowane kradzieżą auta - dostarczyły mu aż nadto dowodów, że jeśli istnieje tylko cień szansy, by

wymigać się od odpowiedzialności,

wachlarz możliwych uników jest wyjątkowo szeroki.
   Zaraz po lustracji samochodu przez eksperta kryminalistyki skontaktował się z towarzystwem ubezpieczeniowym. Zgłosił stłuczkę, równocześnie opisując, w jaki sposób do niej doszło. Przedstawiciel ubezpieczyciela oszacował szkodę i sporządził protokół jeszcze na policyjnym parkingu. Dopiero wówczas zawiózł samochód do naprawy. Stosunkowo drobna stłuczka zaowocowała rachunkiem opiewającym na ponad 6 tys. zł.
   - Byłem zaskoczony wysokością kwoty - przyznaje. - Nie protestowałem jednak, bo przecież została ona zweryfikowana przez likwidatora szkody z firmy ubezpieczeniowej. Byłem przekonany, że nie będę jej pokrywał z własnej kieszeni, auto zostało przecież ubezpieczone.
   Jeszcze bardziej zdziwił się, gdy ubezpieczyciel oświadczył, że nie wypłaci odszkodowania. Argumentacja brzmiała: samochód został powierzony zakładowi naprawczemu i to on ponosi odpowiedzialność za szkodę. Próbował pertraktować. Na ostateczną odpowiedź czekał kilka tygodni. Znów odmowa. Firma ubezpieczeniowa nie widziała powodu, by wypłacać mu odszkodowanie, a potem dochodzić swych roszczeń od warsztatu. Po co jej dodatkowe kłopoty? Klientowi pozostało zapłacić za naprawę z własnej kieszeni.
   Do wypłaty odszkodowania i odpowiedzialności za kradzież nie poczuwał się też zakład naprawczy. Przeciwko serwisowi pan Cz. wystąpił z pozwem do sądu pod koniec 2000 r., gdy znane już były wyniki prokuratorskiego postępowania. Wysokość roszczenia - ok. 10 tys. zł - obejmuje m.in. koszty remontu samochodu oraz zadośćuczynienie za szkody moralne. Na jednej z pierwszych rozpraw sąd zaproponował polubowne załatwienie sprawy. Obydwie strony wstępnie przystały na to. Do ugody jednak nie doszło.
   - Od momentu kradzieży do chwili obecnej ze strony przedstawicieli firmy nie padło ani jedno słowo "przepraszam", ani też "spróbujemy dojść do porozumienia" - podkreśla.
   Sprawa ponownie wróciła na wokandę i toczy się do dzisiaj. Ponieważ pozwana firma kwestionuje wysokość rachunku za naprawę samochodu, sąd powołał biegłego do rozstrzygnięcia tej kwestii. Na wykonanie ekspertyzy czekał kilka miesięcy. Ostatecznie biegły orzekł, że naprawa powinna kosztować ok. 4,5 tys. zł, a nie 6 tysięcy.
   - Ponieważ wyszło na to, że przedstawiony przeze mnie rachunek jest zawyżony, udałem się z wyceną biegłego do ubezpieczyciela i warsztatu, który naprawiał samochód po stłuczce - _opowiada właściel poloneza. - _Zrobiono mi wykład, z którego wynika, że obydwie wyceny zostały sporządzone w oparciu o różne komputerowe programy. Usłyszałem, że ponieważ w gospodarce panuje recesja spadły ceny materiałów i stawki usług, a w tej sytuacji zmienił się też przelicznik stanowiący podstawę obowiązującego obecnie programu. Czynniki obiektywne, za które znowu nikt nie ponosi odpowiedzialności. Poza samym klientem.
   Sąd zajmuje się tą sprawą już od kilkunastu miesięcy. Jej końca na razie nie widać. Czy nasz, tonący w długach, wymiar sprawiedliwości stać na to? Czy ta sprawa w ogóle powinna znaleźć się na wokandzie?
   W ciągu 5 miesięcy tego roku w całym kraju skradziono 20 210 samochodów. W ub. roku - 59 458. W Małopolsce w okresie od stycznia do marca br. właścicieli zmieniło 778 aut, a w minionym roku - 3 473. Ze statystyk Komendy Głównej Policji wynika, że największe uznanie wśród złodziei zyskują samochody krajowej produkcji: fiaty 126 p (w ub. roku skradziono 7 483) i fiaty CC (3 573). Mniejszą popularnością w tym środowisku cieszą się volkswageny (passaty - 2 882, golfy - 2 327) oraz audi 80 (1 755). Statystyki wskazują, że auta najczęściej giną z ulicy (32 378 - w ub. roku), z parkingów niestrzeżonych (17 694), z garaży (1 811), a także z parkingów strzeżonych (704).
   - O ile jeszcze 2-3 lata temu spotykaliśmy się z najbardziej wyrafinowanymi technicznie sposobami kradzieży, dzisiaj dominują metody prymitywne - mówią policjanci. Złodziej kradnie auto albo na konkretne zamówienie, albo na części. Sama kradzież i zbycie łupu nie może go zbyt długo absorbować. Drzwi do samochodu otwierane są najczęściej dorobionym kluczykiem, śrubokrętem lub pilniczkiem do paznokci. Szyba wybijana jest tzw. porcelanką. Za pomocą saperskich nożyc albo diamentowej szlifierki pokonuje się popularne blokady kierownicy. Najprotszą metodą uruchomienia silnika jest spięcie przewodów "na krótko". Z reguły jednak stacyjka pokonywana jest za pomocą dorobionego klucza lub klucza tytanowego, łamiącego blokadę. Rozbrojenie alarmu odbywa się na ogół metodą skanowania częstotliwości lub długości fal.
   Sama kradzież nie może trwać dłużej niż minutę. Najbardziej ryzykowny jest transport auta do tzw. dziupli. Często w tym celu złodzieje zatrudniają "małolatów", którzy w razie wpadki tłumaczą się "chęcią przejechania". Bywa także, że kradzione auto jest asekurowane innym pojazdem. Dla zapewnienia bezpieczeństwa złodzieje utrzymują nasłuch radiowy na częstotliwościach używanych przez policję. Zarówno trasa, jak i godziny przejazdu są starannie wybrane. Zwykle przerzut odbywa się w godzinach największego szczytu.
   Z policyjnych statystyk wynika, że w ub. roku odzyskano 33 757 skradzionych samochodów. Ile jednak naprawdę odnalazła tych samochodów policja - nikt nie wie. Można przypuszczać, że najwyżej kilka procent. Bo policja nie szuka - nie ma czasu, środków technicznych i pieniędzy. Funkcjonariusze z różnym skutkiem rozpracowują grupy przestępcze i przy okazji odzyskują samochody. Sporo wozów złodzieje sami porzucają - rozbite, wyszabrowane, spalone. Znaczny odsetek wśród "cudownie" odzyskanych samochodów stanowią też te, za które właściciele zapłacili złodziejom okup.
   Co należy zrobić, gdy skradną nam samochód? - Jeśli jesteśmy świadkiem kradzieży, natychmiast należy zadzwonić na numer 997, a następnie osobiście złożyć zawiadomienie w najbliższym komisariacie. W żadnym przypadku nie można na własną rękę ścigać złodzieja. Przecież nigdy nie wiemy, czy nie jest on uzbrojony - mówi Katarzyna Cisło z KWP w Krakowie.
   Policja przekonuje, że podstawowym elementem zwalczania kradzieży samochodów, jest system informatyczny. Formularz "zgłoszenia kradzieży samochodu" jest niezwłocznie przesyłany do kartoteki kryminalnej i wprowadzany do centralnego rejestru rzeczy utraconych. Czas tej operacji wynosi kilkanaście minut. Gorzej wygląda jej skuteczność. Złodziej wpada zazwyczaj wówczas, jeśli ma pecha i zostaje zatrzymany do przypadkowej kontroli drogowej. Jeśli samochód nie wyróżnia się czymś charakterystycznym, nie ma szans, by w ulicznym ruchu patrol zwrócił na niego uwagę.
   Niektórzy właściciele skradzionych aut na własną rękę penetrują miasto, podają numery rejestracyjne swoim znajomym. Ponoć czasami przynosi to efekty. Inni - na pytanie, co robić, gdy skradną nam samochód - z przekonaniem odpowiadają: siąść i płakać!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski